niedziela, 26 czerwca 2011

Optymista to nie znaczy idiota

Lubię w sobie optymizm. Uważam, że najważniejsze to umieć znaleźć dobre strony w trudnych sytuacjach. Optymiści, którym się wszystko udaje, wszystko układa jak z płatka, to tak naprawdę szczęściarze. Ci, którzy się uśmiechają mimo wszystko, mimo wielu niepowodzeń podnoszą się po raz kolejny z kolan, ci mają prawo do miana optymistów, bo doświadczani przez kolejne porażki, nadal widzą światło w tunelu, dążą do niego.

Imponują mi tacy ludzie i też taka chcę być. Z drugiej strony optymista to nie idiota i widzi czasem, że sprawy zdążają nie w tym kierunku, co chcemy, że 'shit hit the fan' czyli gówno uderzyło w wiatrak, i  chwilowa po prostu nic się nie da zrobić. I wtedy troszku ciężej żyć.

Strasznie jestem od wczoraj podminowana,  gryzłabym jak zbity pies. Następuje gwałtowne przepracowywanie spraw w mojej głowie, niezadowolona jestem z tego, co widzę.
Ludzie są sobie wilkiem, łatwiej im być nieuprzejmymi dla siebie niż miłymi i tolerancyjnymi.
Praca do d...., i nic na to nie poradzę, przynajmniej na dziś nie mam żadnego rozwiązania, a rady typu - idź za marzeniami, za ambicjami, nie bierz byle czego, ceń się itp, mogę sobie wiecie gdzie wsadzić, życie takie nie jest (przynajmniej nie moje), żeby zawsze mieć wolność wyboru, rachunków nikt za mnie nie zapłaci.
I nawet nie mam takiej osoby wokół, jakiegoś przyjaciela mądrego, z którym bym mogła o tym konstruktywnie przy winie pogadać. Są ludzie przychylni, ale oni albo nie chcą o takich rzeczach słuchać, albo radzą na odwal się, żeby się pozbyć tego tematu- typu daj spokój, nie desperuj, patrz jaką masz fajną rodzinę... Prawda, mam, gdybym jej nie miała, to nie miałabym siły, żeby walczyć, żeby wciąż coś udowadniać. W Polsce miałam takich przyjaciół, rozmowy z nimi czasem rozjaśniały w głowie, wyznaczały kierunku działania, mówienie do nich i ich odzew - bezcenne. Ja byłam dla nich, oni dla mnie, wspieraliśmy się. A tu, miłe rozmowy, fajne spotkania, ale to wszystko powierzchniowo. Na ważne tematy, na radę DLA MNIE, nikogo. Natomiast wiele osób radzi się mnie. Męczące, kiedy to nie działa w obie strony.
Jestem bardzo wyczulona na mowę ciała, widzę i 'słyszę' więcej niż osoba mówi. To przekleństwo tak naprawdę, bo mowa ciała mówi więcej niż słowa z tego względu, że trudniej nad nią zapanować, jest wynikiem tego, co naprawdę interlokutor myśli, nawet jeśli słowami próbuje to zamaskować, nie udaje mu się zapanować na gestami, postawą ciała, twarzą czasami (chociaż z tym najłatwiej). I od razu widzę, kiedy ktoś kłamie.  A przekleństwo, bo moja percepcja jest o tę wiedzę poszerzona, a ja czasem wolałabym wielu rzeczy nie widzieć, nie odbierać. Bo to boli.

Taki mały kryzys. Przejdzie. Chociaż dzisiaj mi z tym bardzo ciężko.

piątek, 24 czerwca 2011

Przyjemności okupione ciężką pracą smakują jak najlepsze frykasy

Jestem tak zmęczona, tak dostałam dzisiaj w kość,że nie mogę ruszać ani ręką, ani nogą. Od rana w biegu, z jednego zajęcia, wpadła do domu, przebrałam się, na zakupy, do kafejki, o 5 koniec, na zakupy kolejne, w domu byłam o wpół do siódmej, a wyszłam rano.
Nienawidzę zakupów, ale jak trzeba to trzeba. Najpierw mnie mąż wysłał do Builders Providers. Ten sklep w naszym mieście jest strasznie dziwny, jedyny, który zamyka na lunch, a wieczorem o 5.30. A jak sie już tam człowiek cudem dostanie, to problem cokolwiek kupić, bo albo jest tylko w dużych puszkach (a ja potrzebuję małe), w ogóle nie wiadomo, co gdzie leży, panowie tam pracujący w ogóle nie chcą rozmawiać z kobietami (sklep z nazwy jest dostarczycielem materiału dla budowlańców, ale traktujemy go też jak DIY - do it yourself, czyli dla domorosłych majsterkowiczów, stolarzy, hydraulików itp), jak się już uparłam, to jakoś się zmusili, żeby mi pomóc, i tak na nic, bo z 3 rzeczy udało mi się kupić tylko jedną - dwie listwy drewniane (pół godziny to zajęło) - no nic tylko sobie w łeb strzelić.
W kafejce zapieprz, bo w piątek oprócz obsługi ludzi trzeba powyrzucać wszystko, co nie przetrwa przez weekend i pomyć pojemniki. W tym tygodniu byłyśmy dwie, w zeszłym jedna zachorowała i musiałam to wszystko sama zrobić. Czyli powinnam właściwie powiedzieć, że pryszcz. Faktycznie było łatwiej, ale pogoda taka deszczowa i mnie kości dodatkowo łamią strasznie.
Po pracy pędem do sklepu po weekendowe sprawunki, głównie żywność. Niby miałam kartkę, ale jednak trzeba było pogłówkować, bo nie wymyśliłam, co będę gotować w te wolne dni. Błąd.
W Lidlu pieką teraz nowy chleb, razowy w kształcie trójkąta (kromki po ukrojeniu są trójkątne), z chrupiącą skórką, również przez to, ze jest wysypany drobnymi ziarnami. Fenomenalny. Moje modły zostały wysłuchane, mamy chleb nie tylko świeżo pieczony, ale też i zdrowy.
Cieszę się na te wolne dni, chociaż mam kilka rzeczy do zrobienia, ale w zaciszu domowym, z kawą w ulubionym kubku i z muzyczką w tle, nie wydaje mi się to takie straszne. Lubię ten moment, kiedy wiem, że ciężki dzień już za mną.

środa, 22 czerwca 2011

Próba kostiumowa całkiem nieźle się udała

Syn od półtora tygodnia u córki w Dublinie, miał byc tam tylko siedem dni, ale sobie przedłużył przepustkę. Zastanawiałam się nie raz, jak to będzie, kiedy i syn, w ślad za córką, opuści gniazdo i pojedzie najpierw na studia, a potem już na stałe się wyprowadzi? Za każdym razem lałam łzy z rozpaczy i trochę pewnie też ze strachu, jak to ja sobie ułożę zycie bez 'osób trzecich' które mi tak bardzo zajmowały uwagę przez tyle lat? Tyle pytań. Syn pojechała, niedziela to była, niedobrze, za dużo czasu na myślenie, to i sobie pochlipywałam po kątach, w ukryciu przed mężem. Tego dnia chodziłam podenerwowana, od słowa do słowa, na dodatek się pokłóciliśmy. Oj niedobrze się zapowiadało.
Ale ochłonęliśmy po nagłej zmianie warunków życia i reszta tygodnia nawet nam się jakoś fajnie ułożyła. Dużo czasu spędziliśmy razem, ale i oddzielnie, ja przy komputrze, mąż w ogrodzie. Razem sobie książki czytaliśmy ramię w ramię, spacery, gotowaliśmy razem obiad, spacery - jak młode małżeństwo.
Już się nie boję lat bez dzieci, bo przecież one nie znikają bezpowrotnie, cały czas jesteśmy w kontakcie, dzwonimy, chociaż syn nie jest 'telefoniczny' i to ja musiałam do niego przekręcić raz i drugi, za to córka prawie codziennie do mnie przekręci w drodze do domu z uczelni lub z pracy. Wiem, co u nich, czuję ich obecność, chociaż nie namacalną.
Natomiast przekonałam się po raz n-ty  i doceniam dzis jeszcze bardziej, jaki ten mój mąż fajny facet i że nie boję się z nim starzeć, nie boję się zostać z nim tylko we dwoje. Na chwilę 'przebraliśmy' się za bezdzietne małżeństwo i całkiem całkiem nam ta próba kostiumowa wyszła. A jak jeszcze pomyślę, że tylko krótki czas potrwa nasza 'wolność' po wyjeździe dzieci, bo przecież zaraz pojawią się wnuki i znowu pojawią się w domu małe dzieci, jeśli nie codziennie, to na pewno często, to już w ogóle ocieram ostatecznie łzy, bo jeszcze tyle przede mną

niedziela, 19 czerwca 2011

Jestem w raju, kiedy nie ma mnie w piekle

Pierwszy taki ciepły dzień w Donegalu, na tyle w każdym razie, żeby wyjść na zewnątrz i posiedzieć. Słońce ostre, więc wypróbowaliśmy nasz nowy parasol za całe 9 euro lub coś koło tego (Aldi's finest), sprawuje się conajmniej tak dobrze, jakby kosztował 30, haha.
W planach miałam dzisiaj tylko czytanie, ale kiedy przypomniałam sobie, ze wczoraj w ogóle nie sprawdziłam, czy jest kolejny odcinek Downtown Abbey na TVN Style (moja miłość do kostiumowych seriali nie zna granic), to zaraz pognałam do komputera sprawdzić, czy jest powtórka. A jak już tu zajrzałam, to wiadomo, na maile odpisać trzeba, na FB sprawdzić, czy obcych w mieście nie ma, poczytać Was troszeczku... Mąż zmontował ten stół i parasol, co bym reszty dnia w domu nie spędziła. Daję sobie jeszcze chwilę i już biorę się za książkę, bo końcówka i jej ciekawa jestem.
Pies leży w plamie słońca obok mnie na trawniku, czuję pod ręką, kiedy go co chwilę głaszczę po łbie kontrolnie,  jak jego biało rude futro się nagrzewa, a on mi tu dźwiękowe dodatki do muzyki zapewnia, bo mruczy i buczy co chwila ze szczęścia. Radio mąż włączył w shed'ie czyli komórce naszej przy domu (niebieska :-). Ma tam prąd, jak każdy mężczyzna majsterkujący (nie żeby jakieś stołki tam wyrabiał, po prostu potrafi wszystko naprawić, dorobić i przystosować, a do tego potrzebny warsztat), dźwięki audycji dochodzą z oddali i czuję się jak kiedyś na plaży w Mielnie, kiedy ktoś miał ze sobą radio tranzystorowe i Lato z Radiem niosło się wokół. Melodia poleczki radioletniej do tej pory, pewnie już zawsze, wyciska ze mnie łzy wzruszenia na wspomnienie dzieciństwa i szczęśliwych letnich dni, jeszcze z tatą i nierzadko z dalsza rodziną wizytującą nasze tereny w lecie. Kanapki z jajkiem, zdjęcia z małpką, lody Bambino, frytki w torebkach papierowych nakładane z aluminiowej miski w barku obok wejścia na plażę nr 2, gofry, ludzie w kosiumach, nagie dzieci w chusteczkach na głowach, z piskiem goniące fale, kosze wiklinowe, za które trzeba było słono płacić, las parawanów, gra w karty na kocu, kopanie dołków głębokości ramienia (i jak to się dzieje, że tam jest woda??? dziecięce zdziwienie) ryby z ulubionej smażalni późnym wieczorem - tęsknię.
Piję Irish Coffee i to kłóci się z tymi wspomnieniami, bo o takich rzeczach wtedy nikt nie słyszał, ale co tam, kawa pyszna, przecież nie polecę teraz parzyć po turecku do termosu, żeby miec realia :-)
Takie dni w domu, kiedy wprawdzie utyskuję, że nic się nie dzieje, ze adrenaliny brak, tak naprawdę dają mi siłę do zmierzenia się z kolejnym tygodniem w pracy, która mi wcale, ale to wcale nie przynosi radości ani satysfakcji. Codziennie idę tam z dobrym, optymistycznym nastawieniem, bo mam nadzieję, na jakiś przełom. Usilnie znajduję dobre strony sytuacji, ze to na krótko, że nowe doświadczenie, że jak się nauczę robić kawę, to ja im pokażę, to będzie najlepsza kawa w mieście... Ale zaraz po kilku minutach wiem, że nic się nie zmieni, że atmosfera w pracy do niczego, że i tak nikt nie docenia starań, a dwie gwiazdy robią za gwiazdy, chociaż ani tu, ani tym bardziej gdzie indziej, gwiazdami nie są i nigdy nie będą. Nie ma nic gorszego jak miernota przekonana o swojej wyjątkowości. Ja chcę do normalnych ludzi!!!!
Syn od tygodnia u córki w Dublinie, miał wrócić jutro, ale przedłuża do środy.  Fajnie tam mają, chodzą do kina, na wystawy, jakieś zakupy, no i to, co tygrysy lubia najbardziej - wypady do fajnych restauracyjek, a to chińskiej, a to meksykańskiej, a to najlepsze burgery w mieście, zazdroszczę im, bo ja dieta. Na zdjęciu widać moje słodycze, czyli garść malin i winogrona. Jestem z siebie dumna. Wczoraj zrobiłam dietetycznego kurczaka Marengo, który był pysznościowy (duża zasługa oleju chilli w ilości całe dwie łyżki, na którym smażyłam pierś, a potem dusiłam cebulę i pieczarki), jakoś dajemy radę. Slowly but surely jak mawiają tutaj, czyli powoli, ale niezmiennie do celu.
A poza tym nie dzieje się nic.

środa, 15 czerwca 2011

Wydarte naturze

Kiedy słyszę w telewizji polskiej debaty o In vitro, o tym, że finansować to nie, a tak w ogóle to nieetyczne, bo tylko naturalnie to jest dobre, a te procedury do wymysł siły nieczystej i ingerencja w dzieło Boże, w Jego decyzje, której matce się dziecko należy, a której nie – nóż mi się w kieszeni otwiera.
Wprawdzie nie znałam nigdy żadnej kobiety, która by się poddała zabiegowi In vitro, ale tak po ludzku, po prostu, jako kobieta i matka, osoba, która wie, co to znaczy nosić dziecko, urodzić, wychowywać, opiekować się, protestuję przeciwko takiemu pojmowaniu sprawy. Ciasne umysły niektórych ludzi tym bardziej mnie przerażają, odkąd poznałam kobietę, która o możliwość zajścia w ciążę i urodzenia dziecka walczy od wielu lat.
Nazwijmy ją Marie, znamy się od wielu lat, do tej pory miałam ją za niezwykle rzutką bizneswoman, co to ‘kulom się nie kłania’ i nawet w tej recesji sobie radzi, mało tego, trzyma dom żelazną ręką, wszystko na czas, posprzątane, a i niespodziewanych gości potrafi przyjąć obiadem z trzech dań. Przy tym wesoła, życzliwa, nigdy żadnych much w nosie, zadbana, drobniutka – idealna kobieta. Jej mąż świetny facet, razem prowadzą biznes, kochają się, odnoszą do siebie z szacunkiem, niepijący, niepalący, niedawno wybudowali piękny dom. I tylko dzieci brak. Wcześniej tego nie zauważyłam, bo znałam ją tylko z kontaktów klient-dostawca, ale z czasem się zaprzyjaźniłyśmy i zaczęło do mnie docierać, że ona jest niezwykle dobrą ciotką dla swoich bratanków i siostrzenic (stąd dom pełen dzieci), ale z jakiegoś powodu własnych nie ma. Myślałam – ma czas, młoda jeszcze, ale i to okazało się złudzeniem, bo młodo to może i wygląda, ale tak naprawdę, to właśnie jej stuknęła 40-tka.
Któregoś dnia sama zagaiła o tym, że ma problem z zajściem w ciążę. Właśnie sięgała po mleko do kawy do lodówki, a tam bateria leków – złapała mojej spojrzenie i poczuła w obowiązku wyjaśnić. Nie może zajść, a jak zajdzie, nie może utrzymać, już raz była dość daleko w ciąży, jednakże w trzecim miesiącu straciła i już nigdy jej się nie udało tak daleko zajść. Kilka poronień, kilka prób In-vitro, możliwości zaczynają się kurczyć, już prawie żadna klinika nie chce podejmować się kolejnych prób. Ni stad, ni zowąd poprosiła mnie o to, bym pojechała z nią do Belfastu, bo tam jeszcze zgodzili się przeprowadzić badania i kolejną próbę, czy dwie. Jakże mogłam jej odmówić?
Do kliniki zajechałyśmy wcześnie rano, zostałyśmy przyjęte przez niezwykle przyjazną i taktowną recepcjonistkę, skierowała nas do poczekalni, a tam na ścianach same zdjęcia matek i dzieci. Nie wiem, czy to jest właściwe, żeby tak ludzi bombardować niemowlętami, kiedy oni mieć ich nie mogą, ale z drugiej strony może to taki sygnał – z nami masz na to szansę? Nie wiem, nie mnie oceniać. Bez zbędnego oczekiwania i nerwów zabrali Marie do gabinetu, gdzieś tam w czeluściach budynku, a ja zajęłam się sobą i swoimi myślami. Nigdy się nie zastanawiałam nad tym, że posiadanie dziecka to błogosławieństwo i wielki przywilej. Trochę kłamię, bo straciłam swoje pierwsze i to pod koniec ciąży, ale chyba wypieram ten fakt, bo to jednak duża trauma była. Potem jednak urodziłam córkę i cudem, bo lekarze nie dawali szans na drugie (a jednak) – syna. Czuję się kompletna, ale wtedy naszło mnie nagłe olśnienie - jakbym w łeb obuchem dostała – kobieto, ale z ciebie szczęściara. Niestety najtrudniej zdać sobie sprawę z rzeczy oczywistych. Spojrzałam na kolejne pacjentki, które doszły do poczekalni, na mężczyzn, którzy boją się już mieć nadzieję, na te dziewczyny, które mają walkę wypisaną na twarzy i to mocne przekonanie widoczne w całej ich postawie – uda się, nie ma innej opcji! Szacun, nie wiem, czy byłabym taka zdeterminowana przy jednoczesnym braku oznak depresji, czy załamania wiary w to, że się uda.
Marie wyszła cała blada. Okazało się, że lekarz nie jest zadowolony z kuracji, bo trzeba wam wiedzieć, że to nie tylko czary mary rąk lekarskich i probówki, ale wiele tygodni, jeśli nie miesięcy przygotowań przed godziną zero. Marie ma tabletki, jakieś zastrzyki, poza tym trzyma swoje łono cały czas w ciepłym kokonie (butelka z gorącą wodą i koc), do tego jakieś masaże stóp u chińskich specjalistów, jakieś zioła, pite rano na czczo, suplementy czegoś tam, a to wszystko wstrętne w smaku, bolesne, w najlepszym wypadku niewygodne i niepraktyczne. Bo ona cały czas pracuje, a te wysiłki nie mogą poczekać na koniec pracy, tylko w trakcie lata i popija tabletki, zawija się w ciepłe i cuda wyprawia, żeby tylko mieć dziecko. Zasugerowałam jej w pewnym momencie, że może powinna adoptować. Ona na to, że owszem, jeszcze dwa razy i koniec, potem skoncentruje się nie procedurze przysposobienia. Już ma wypełnione dokumenty i jakieś obserwacje psychologiczne zaliczone. Czyli nie zasypia gruszek w popiele. Dzielna Marie. Spojrzałam na nią i się zawstydziłam, że sobie tak żyję jak pantofelek i wszelkie dobroci natury przyjmuję jak rzecz oczywistą.
Panowie politycy, etycy, księża i panie z trójki kościelnej – wara wam od łona kobiety, która szuka wsparcia w zdobyczach współczesnej nauki i medycyny. Gdyby Bóg nie chciał zapłodnienia In vitro,  nie dałby ludziom takiej wiedzy.

piątek, 10 czerwca 2011

Sebastian dał czadu, lenistwo się kończy, a zebranie było mocno dziwne.

Tydzień minął mi za szybko. Zawsze tak jest, kiedy u nas bank holiday, czyli poniedziałek wolny, wtedy wtorek wydaje mi się poniedziałkiem itd, a w piątek jestem zdziwona , że to już weekend. Tym bardziej, że środę miałam przepracowaną niezwykle intensywnie, aż do 10 w nocy i do tego tak forsująco, ze się w czwartek ruszać nie mogłam - odezwał się mój kręgosłup. O ja głupia.
Muszę się Wam pochwalić, że trzymam się diety, raz się złamałam, ale to nie do końca ze swojej winy. Pojechaliśmy do 'gminy' popracować nad pewnym projektem i tam, chciał nie chciał, z braku czasu, zamówiliśmy pizzę z Domino's. Naprawdę już na pysk leciałam z głodu, a nie było możliwości wszystkiego rzucić i udać się w rajd po mieście w poszukiwaniu sałatek, zresztą gdzie ja bym sałatkę o tej porze, na wynos? Nawet do chińczyka nie było czasu jechać, chociaż pewnie dałoby się coś zdrowego znaleźć, ryż gotowany i warzywa. Poza tym, mając to wytłumaczenie, postanowiłam pójść na całość, bo taka pizza urosła w moich wyobrażeniach do czegoś, o czym marzę, śnię i nic lepszego by mnie w życiu nie mogło spotkać. I dobrze się stało, że ją zjadłam, bo teraz wiem, że to były jakieś rojenia o moim 'poprzednim życiu', że wcale ona mi tak nie smakowała, że dużo lepiej czuję się po naszych lekkich posiłkach i wcale nie będę za nią tęsknić. A jak już, to sobie zrobię własną, z lżejszym serem, może mozzarellą light, warzywami swoimi i w ogóle całą light, a na pewno smaczniejszą.
Ot, i w ten prosty sposób uwolniłam się od głupich marzeń o jedzeniu. Czasem tak lepiej, niż wyolbrzymiać coś sobie we łbie i się męczyć. Wcale jej dużo nie zjadłam, chociaż miałam w planach całą (małą) wtranżlolić. Nie chciało mi się.
Wczoraj zadzwoniłam do pracy zapytać o moje godziny  na przyszły tydzień i poproszono mnie o uczestniczenie dzisiaj w zebraniu wszystkich pracujących w kafejce, gdyż okazało się, że ostatecznie będzie nas cztery. Dwie na zmianę w kuchni i dwie na zmianę do serwowania. Ucieszyłam się, bo już mialam wizję siebie zajechanej w tej kuchni na amen.
Poszłam tam dzisiaj, nie spodziewałam się oklasków na przywitanie, ale takiego chłodnego przyjęcia też nie. Jedynie nowa kobieta się do mnie przysiadła, kiedy sobie zrobiłam kawę w oczekiwaniu na zebranie, pozostałe dwie panny dziewanny wyszły palić bez słowa. Myślałam, że to wszystko skierowane przeciwko mnie, że się odważyłam głupia iść na zwolnienie, a potem na tygodniowy urlop, ale przebieg spotkania utwierdził mnie, że wprawdzie cześć zachowania trzeba zrzucić na karb focha na mnie, ale większa 'wina' leży po stronie tej nowej, bo coś się stało złego w kuchni poprzedniego dnia i musiały sobie to wyjaśnić. Ja nie wiem prawie nic, tylko tyle, że doszło do kłótni, bo jedna z nich zaczęła pomiatać drugą, wykorzystywać swoją wiedzę kuchenną (ale to nie jakaś 'Gesslerowa', żeby wam to do głowy nie przyszło, normalne dziewczę z ichniejszej szkoły gastronomicznej) przeciwko tamtej, którą to wiedzę tajemną ma znikomą. Generalnie, nie wiem, czy zauważyłyście, im ktoś ma mniej we łbie, tym większa eskalacja nękania, a jak się takie dwie do kupy zbiorą, to już w ogóle kicha. Z braku laku, czyli mnie, wzięły się za tę drugą kobietkę, a ona od razu w płacz i do kierowniczki zamieszania pobiegła na skargę. Dzisiaj musiałam wysłuchac elaboratu rudej, jak to nie można brać do siebie krzyków na kuchni, bo one wynikają ze stresu i wszystko powinno pozostać w rodzinie, wyjaśnione po zajściu. Matka chrzestna kurna jej mać. Ani przepraszam, tylko uważaj, nie wynoś tego poza nasz krąg, ona jej normalnie pogroziła palcem. O żesz ty, pomyślałam i sobie zapisałam to 'ku pamięci', żeby mieć na nią oko.
To mam wesołą perspektywę powrotu, nie ma co.
Byle do sierpnia, wtedy kończy mi się kontrakt, mogą mnie w nos pocałować.
Dobrze mi zrobiła ta przerwa, złapałam dystans do nich wszystkich, bo już był taki moment, że wpadałam w takie doły na myśl o tej pracy, że światła w tunelu nie widziałam. 
Dzisiaj oglądałam Opole, nie za bardzo rozumiem formułę tego festiwalu, konkurowanie Farny z Rodowicz i stanięcie w szranki Zakopower wraz z dużo gorszymi wykonawcami, ani dla Karpiela Bułecki prestiż, ani dla tamtych szansa na wygranie, bo Sebastian tak zaśpiewał, że aż włosy na karku stają. A jaki on przystojny, ech

wtorek, 7 czerwca 2011

Śniadanie, w karty granie i smutek wielki - jak w kalejdoskopie

Gdyby to był post pisany w niedzielę, pewnie byłby pełen ochów i achów i perlistego śmiechu, ale jak zwykle po wyjeździe córki, smutek wielki. Taka żałość, co mi serce kraje.

W piątek w nocy przyjechała. Późno, więc tylko zamieniłyśmy kilka zdań i poszła spać. Ale i tyle starczyło, żeby mnie do łez rozśmieszyć. W sobotę, jak to w sobotę, kiedy ona jest, śniadanie i Na Wspólnej, przegląd tygodnia - siedzimy przy talerzach z piętrowymi kanapkami, które jemy nożem i widelcem (cienki kawałek chleba, w lecie najczęściej pełnoziarnisty ze słonecznikiem, do tego troszkę wędliny, czasem jakieś sery, a na wierzch pomidory, ogórki, rzodkiewka, szczypior, bywa że i papryka), oglądamy co oni tam wyprawiają wznosząc okrzyki - patrz, zaraz Adam zrobi dzióbka, o jest dzióbek i się zaśmiewamy przedrzeźniając dzióbko-twórcę, albo jest jakaś tam scena i Miśka krzyczy - o nie, nie mogę na to patrzeć, powiedz mi, kiedy on/ona sobie już pójdzie... Takie nasze rytuały śmiechowe.  Potem myk na TVN24 na Drugie Śniadanie Mistrzów - moja pozycja obowiązkowa. Zaraz po programie organizujemy się na zakupy i planujemy, co ugotujemy. Kiedyś jeszcze piekłyśmy, ale tego weekendu nie, tylko jogurt naturalny i fura owoców, muesli, miód. Grzeczne dziewczynki. Wieczorem przeważnie karty, przychodzi Marek. Tym razem też. Ale mamy śmiechu, kiedy nie możemy się doliczyć punktów, albo chcemy ugrać 150, a okazuje się, że brakuje jednego punktu (ostanio rżniemy w Tysiąca) A rano śniadanie, nasz ukochany wspólny posiłek, bo w niedzielę i mąż jest, czyli wszyscy obecni, czasem nawet Marek dołącza.
Uwielbiam tę porę, bo wszystko w tym dniu zdarzyć się jeszcze może, tyle planów można robić, pod wieczór to już schyłek, coś się kończy. Dlatego może śniadania kojarzą mi się lepiej niż inne posiłki.
Dzisiaj, w dzien wyjazdu, to już od pierwszej jestem niespokojna, co psuje pół dnia jeszcze spędzonego razem, bo córka wyjeżdża przeważnie wieczorem. Ot, i kolejna wizyta zakończona. A ja już liczę dni do jej przyjazdu. I tak już całe życie.

P.S. Na górze zdjęcie śniadania poniedziałkowego, z bukietem pierwszym ogrodowym (mąż wstał przed nami wszystkimi i nam taki stół przygotował), a niżej niedzielne, okazalsze, bo nas było więcej.

piątek, 3 czerwca 2011

Żałosne dieto-branie, walka trwa, ale jęczeć wam nie będę.

Koniec rumakowania. Jęczeć nie będę, może troszeczkę. Czytam o diecie, która dla mnie będzie najbardziej właściwa. Trzeba wziąć wszystko pod uwagę, także żeby zakończyć dyskusję o Dukanie oświadczam, że nie mogę przejść na dietę proteinową wykluczającą węglowodany i już. Z lekarzem rozmawiałam, z dietetykiem też, nic do tej diety nie mają, to znaczy mnie nie mówili o żadnych zastrzeżeniach, poza jednym, że nie dla mnie, ani dla mojego męża też nie. Walka trwa, próbuję znaleźć fajne przepisy na niskotłuszczowe, niskocukrowe, ale zbalansowane posiłki, a nie wykluczajace jedną czy drugą składową. Na razie poległam, bo stron w internecie tysiące, a ja nie mam czasu godzinami tego czytać. Próbuję, ale wyników w sensie ułożonego menu jeszcze nie ma. Znacie jakieś fajne przepisy to mi może podrzućcie, bo ja naprawdę teraz to najchętniej bym w ogóle do kuchni nie wchodziła, taki mam kryzys. Wszystko mi się wydaje nie dla mnie do jedzenia. Wiem, że tak nie jest, ale się boję normalnie cokolwiek jeść.
Poza tym dostałam urlop jeszcze na tydzień. Nie będę leniuchować, bo nie mogę. Ułożyć mi trzeba plan ćwiczeń, wdrożyć w życie no i mam jeszcze jedno miejsce, gdzie muszę troszkę popracować. I dobrze.
Paradoksalnie im mniej jem, tym mam więcej energii. Roznosi mnie normalnie, mam nadzieję, że to nie tylko dzisiaj. Może też dlatego, ze córka przyjeżdża dzisiaj, a nie widziałyśmy się miesiąc. Dłuuuuugo. Kocham te moje dzieci jak wariat i lubię je mieć blisko, wszystkie cuzamen do kupy.
W dzień dziecka byliśmy z synem na Kacu. W kinie :-) Wkrótce umieszczę tu felieton na temat naszej wyprawy, więc się dzisiaj rozpisywać nie będę.
A tak w ogóle to widzę wyjście z doła, boleć mnie przestało, tak zmęczeniowo jeszcze tak, ale nie od rana do nocy. A poza tym trzeba byc twardym nie miętkim i się nie dać temu całemu odchudzaniu, to w końcu ja muszę kontrolować życie, a  nie ono mnie. Rzekłam
P.S Przeczytajcie o mojej jednodniowej pseudo popularności TU, śmieszne.