Ale wcześniej pognaliśmy na 'miejsce zbrodni', czyli na teren, gdzie jeszcze niedawno był ugór i kamienie, a teraz stoi piękny tunel, zagospodarowany w środku, a obok prawie ukończona sadzawka.
Przyjechał head gardener z jednego z najpiękniejszych ogrodów w Donegalu, z parku Glenvey, otwierać uroczyście ogród i ten tunel. Przy okazji przywiózł sadzeniaki jakieś i wszyscy się rzucili grzebać w ziemi, a tu politycy, panie na 'obczasach', czarne garnitury i to błoto oraz bulwy. A w tym wszystkim ja jako naczelny fotograf imprezy. No ja zwariuję. Zadzwonili do mnie i powiedzieli - bierz aparat, kto jak nie ty? Miałabym kilka innych nazwisk pod ręką, ale te nazwiska najwyraźniej zepchnęły robotę na mnie, bo sami wiedzieli wcześniej, robaczki cwaniaczki, ze naczelny nauczyciel kursu przytachał kilka butelek wina własnej roboty i bedzie polewał.
Nie docenili mnie, zdjęć narobiłam ponad 120, a w międzyczasie zdążyłam się ubzdryngolić winem. Nie wiem, jak to zrobiłam? Może dlatego, że nic nie jadłam, a rano piekłam te ciasta i tylko kanapkę w biegu chwyciłam? W każdym razie uwaliłam się dwoma kieliszkami w trupa. A tu o 16 zaczynał mi się meeting z nauczycielami. W irlandzkiej szkole, przynajmniej w mojej tak jest, raz do roku jest spotkanie rodziców ze wszystkimi nauczycielami dziecka. Ci siedzą przy ławkach, rodzic ma listę i zaiwania od jednego do drugiego posłuchać, co mają do powiedzenia na temat ucznia. Z budynku biura do szkoły rzut beretem, udałam się tam pieszo. Jak mnie nie sieknie to wino, zanim doszłam do szkoły, byłam pijana w sztok. Wiecie, takie upojenie błyskawiczne, które przechodzi równie błyskawicznie, tylko trzeba dać temu kilkanaście minut. A ja nie miałam tych kilkunastu minut, bo już trzeba bylo wchodzić. Naładowałam do pyska tic-taców i pooooszłam.
Nie powiem, jak burza. Śmiać mi się chciało, jak pomyślałam, że oni mogą zauważyć. Ale nie, tylko ja się tak czułam, poszłam sprawdzić to zaprzyjaźnionej matki i ta mi powiedziała, że nic nie poznać.
Myślicie, że miałam czas po zebraniu iść do domu? Nie. Bo tego wieczora odbywało się również zebranie mojego Book Clubu, a omawialiśmy 'Room', nie mogło mnie zabraknąć. Wchodzę do budynku biblioteki, tego samego, gdzie mieszczą się na piętrze 'moje' biura, a tam nie tylko spotkanie book clubu, ale i uroczyste wydanie pierwszej ksiażki grupy crative writing. I wino. I częstują.
Oparłam się. To by dopiero było, gdybym dyskutując o książce, spadła pod stół.
Wróciłam kurcgalopkiem do domu i po chwyceniu kolejnej kanapki w biegu, rzuciłam się przeglądać zdjęcia i pisać felieton, bo już w czwartek deadline, a jutro znowu mnie do nocy nie ma.
Tyle czasu minęło od wypicia wina, że już mam kaca. Iście ekspresowe tempo, czyż nie?
Zapomniałam wspomnieć o ciekawym odkryciu.
