niedziela, 27 kwietnia 2014

Druki i szatańskie pomruki

Leniwa niedziela, chciałoby się powiedzieć. Trochę to prawda, gdyby nie to, że po śniadaniu postanowiłam powypełniać mamy deklaracje ZUS na dobrowolne ubezpieczenie zdrowotne No i okazało się, że do ich wypełnienia, jeśli się nie wie jeszcze co i jak i ma się przed sobą ściągnięty z sieci druk, trzeba dwóch fakultetów, jeden z wychowania fizycznego, żeby móc robić te mostki i wygibasy, kiedy człowieka skręca, ze nie wie, jak to zrobić, a drugi z filozofii, zeby mieć do tego stoickie podejście. No może przydałoby się jeszcze pięć innych, ale te dwa koniecznie.
Takie to zagmatwane, a jak już się dojdzie po dwóch godzinach co i jak (powiedzmy, bo przy zdawaniu może się okazać, że roi się od błędów), to okazuje się, że zaledwie w kilku miejscach trzeba było coś wpisać. Wiem, wiem, wszystkie druki tak mają, ale nie wiem dlaczego, bo wpisuje się w nie to samo co miesiąc, a jak już co innego, to trzeba te kwoty pobrać ze strony NFZ czyli ZUS też je zna, bo są podawane zgodnie z jakąś tam ustawą. Mówię cały czas o ubezpieczeniu dobrowolnym, niezależnym od wysokości dochodu.
Pobrałam instrukcję w pdf, ale ona chyba stara, bo na przykład pokazuje, ze ma sześć pozycji w dziale jakimś tam, a jest ich razem 7. Trzeba się do tego sprytem wykazać i czytać to, co na tym druku jest tak blado pomarańczowo napisane. Ale coś tam jednak pomogła i naświetliła.
Mam nadzieję, że jest do przyjęcia.
Te formularze to szatański wymysł jednak. Kogoś chyba strasznie pokręconego i złośliwego (z kopytami) wybrali do ich skomponowania.
Taka jestem z siebie dumna, ze oczywiscie zaraz się musiałam wynagrodzić posiedzeniem przy komputerze, oglądaniem okładek nowości, dobrą kawą i bananem :-)
Miałam prasować, ale mi się już nie chce, wypstrykałam się z naboi obowiązkowych na ten dzień, pomyślałam - chrzanić to, poczytam sobie. I tak zrobię. Ostatnie trzy dni tak się spracowałam, że szok. Próbuję uzbierać trochę pieniędzy na wyjazd do Polski, który przypadł niefortunnie na ten sam czas, co męża odwiedziny u mamy. On jedzie na północ, ja do stolicy, bo mnie zawezwały tam obowiązki wobec maminych spraw. A pieniędzy ni mo. W każdym razie nie na wydatki poza zwykłym życiem.
No więc chwytam się różnych prac, żeby chociaż na bilet, żeby tak nie dziadować zupełnie i nie wpadać w długi nie do ogarnięcia. Jestem zmęczona dramatycznie.

Choroba nadal mnie nie opuszcza. Kaszlę i mam napady kataru. Nagle mi nos zatyka i jak smarkam, końca nie ma. Kaszel jednak jest najgorszy. Tak czy siak, chyba to się zaraz powinno jakoś rozgonić.
I tak dobrze, ze nie musiałam wziąć antybiotyku.