środa, 26 października 2011

Żarówa samoświecąca w ogniu pytań

Już po. Ale się denerwowałam.
Ale od początku.
Wstałam o 6, nie dlatego, że nie mogłam spać, co to to nie, chrapałabym do samej 7.30, ale musiałam zadzwonić do Polski, do urzędu w sprawie mamy. Tam pracę zaczynają od 7 rano. Barbarzyńska godzina, szczególnie, kiedy u mnie szósta. Mąż mówi, że fajnie zaczynać wcześnie i kończyć wcześnie (pracę!), ale żeby siódma? Inna rzecz, że ja byłam tutaj w szoku, kiedy dowiedziałam się, że wszyscy zaczynają o 9-tej.

Potem już nie mogła zasnąć. O ósmej musiałam jechać na pobranie krwi, bo akcja diagnoza trwa. A ja nadal umęczona się czuję od rana do wieczora. Mój lekarz rodzinny upierał się, że to musi być dzisiaj. Na szczęście poszli mi na rękę i przyjęli pierwszą, poza kolejką w sumie.
Zaraz po pędem do domu, zrobiłam sobie herbatę (bo kawą potrafi strasznie jechać od czlowieka, zaraz po wypiciu), kanapkę i jajecznicę, żeby mi nie było słabo z nerwów i przy okazji z głodu.
Dostałam strasznie miłego smsa od koleżanki z Warszawy, syn mi dał mocy pod pachę (taka nasza tradycja, jak dzieci były małe i się czegoś bały, mąż dodawał im mocy ładując ją pod pachami), zadzwoniła córka, a potem mąż. Fajnie mieć takie wsparcie. Jakoś mi się lżej zrobiło, tym bardziej, że wcześniej dostałam tyle kciuków i zdrowasiek od Was.
W drzwiach minęlam się z dziewczyną, która pracowała ze mną w hotelu. Też była na tej rozmowie.
Byłam w takim stresie, że nie pamiętałam, co sama wymyśliłam dzień wcześniej, a raczej nie tyle wymyśliłam, co po prostu po przemyśleniu w odpowiedzi na pytania, napisałam. Pytania dostałam od szwagierki, znalazłam w internecie, miałam możliwość skonsultowania odpowiedzi, byłam dobrze przygotowana, jedynie pomroczność jasna mnie naszła. Z nerwów zaschło mi w gardle.
Ubrałam się starannie, makijaż stonowany, paznokcie w spokojnym kolorze, żadnej biżuterii oprócz małych kolczyków, ciuch wygodny, żeby mi się coś tam nie wpijało, nie ciągnęło, nie odwracało uwagi.
Panel składał się z dwóch kobiet, jednej wysokiej, bładolicej, całej pastelowej i drugiej niższej brunetki, pulchnawej. Ta druga robiła notatki.
Pytanie standardowe - co wiesz o naszej firmie, twoje dobre strony, dwie złe, przykładowa sytuacja, z którą mogłąbym się w tej pracy spotkać i jak dałabym sobie radę - dwa przykłady z ich strony i moja odpowiedź - co bym zrobiła? Do tego - jak moje doświadczenia zawodowe mogą się przydać w pracy na tym stanowisku i czy mam jakieś pytania. To chyba wszystko. Potem o moich zobowiązaniach i rodzinie, czy mogę jeździć na konferencje i szkolenia, jedno długie. O umiejętności jeśli idzie o komputer, jakie programy. Czy mam pytania i te sprawy. Czterdzieści minut to trwało. Chyba najtrudniejsza rozmowa kwalifikacyjna, z jaką miałam do czynienia.
Po wyjściu zobaczyłam kolejną kandydatkę do rozmowy, nie wiem, kto, bo siedziała zakrywając twarz, aż mnie to rozśmieszyło. Dwa razy się odwracałam, żeby ją jeszcze bardziej zestresować, bo ciągle się musiała zakrywać. Straszne mieć taki imperatyw, zeby być niewidzialnym, czego ona się tak wstydziła, przecież trzeba być dumnym, że się szuka pracy i podejmuje starania. 

Teraz muszę czekać na wynik. Nie sądzę, zebym miała szanse, bo z tego, co mówili o tej pracy, to jest trudne stanowisko i wymaga dużego doświadczenia, poza tym trudny sektor (komponenty do maszyn diagnostycznych, jakieś części, chipy itp), z trudnym słownictwem w j.ang (sprawdziłam na ich stronie), może to działać na moją niekorzyść. Wiele też pewnie zależy od tego, co powiedzą, jeśli zadzwonią po referencje. U nas nie ma pisemnych, podaje się telefony i adresy mailowe.

Po spotkaniu miałam jeszcze wizytę w banku (ostatnio nie lubię oglądać mojego konta), a zaraz po - diagnostyki część druga - prześwietlenie i to aż trzech miejsc. Mówcie mi żarówa samoświecąca.

A na koniec przepis na pizzę na życzenia. Wklejam go, bo poprzednio napisałam w komentarzach, ale nie wszyscy widzieli.
Pizza jest łatwa do zrobienia w domu, wystarczy 200 g mąki orkiszowej, 200 strong white, czyli takiej chlebowej (białej), ale pewnie i zwykła biała by też mogła byc, do tego szklanka mleka wymieszanego z wodą pół na pół, dwie łyżki, nawet 3 oleju, dwie łyżeczki proszku do pieczenia i trochę soli, tak z pół łyżeczki. Wyrobić, ale to nie drożdżowe to się pastwić za dużo nie musicie i na blachę. Sos, dodatki, ser i do pieca na 30 min na 200 stopni. I gotowe.