sobota, 30 czerwca 2012

Casoletti do bojuuuuu!!!

Ale się przedwczoraj naśmialiśmy podczas meczu. Wojtek i małżon kibicowali Niemcom, a ja Włochom. Nie tylko wczoraj, już wcześniej zdecydowałam, że oprócz polskiej reprezentacji, to jest 'moja' drużyna. Bo nikt w nich nie wierzył, bo wszyscy rozprawiali o Hiszpanii, o Niemcach, jaka to przyszłościowa i świetna drużyna, o Portugalii i że Ronaldo się przebudził.
A ja na Włochów stawiałam. Szkoda, ze w zakładach nie brałam udziału, ale jak znam swoje szczęście, to gdybym to zrobiła, oni by przepadli.
Kilka lat temu poczyniłam zakład z chłopakami z pracy (pracowałam z samymi mężczyznami) i postawiłam na Francję, nikt nie wierzył i wygrali, a potem poprawili drugim tytułem. Także powinniście mnie słuchać, bo ja stawiam niby na szare konie, ale oko mam ;-)

Zaczął się mecz, trochę jeszcze siedziałam przy komputerze, ale mecz był tak dobry, ze odstawiłam go do kuchni i oddałam się szaleństwu kibicowania. Dość powiedzieć, że mam do dzisiaj chrypę i ból gardła, zdarłam go sobie jak nic. Nauczycielka to by była ze mnie słaba :-), w sensie emisji głosu i następstw tejże, bo w innym to nie wiem, nie próbowałam.

Zaczęło się słabiutko, w sensie atmosfery kibica w naszej domowej 'fan-zone'.

Dygresja: swoją drogą jak strasznie to słowo brzmi po polsku, musiałabym napisać 'domowej fanzonie' brrrrr). Kiedy koleżanka użyła tego słowa na swoim blogu, myślałam, ze to jakiś regionalizm, jak na przykład 'fanzolisz' ale nie, to po prostu spolszczona wymowa.

Wracając do meczu - jak zobaczyliśmy jak dobrze grają Włosi, jak Niemcom tyłki cały czas podgryzają, zupełnie jak mały Pussling jeszcze mniejszej Tośce (kociaki mojej córki), to się zaczęło - ja do Niemców 'skuś baba na dziada' (co to niby ma znaczyć tak swoją drogą?), a chłopaki - Niemcy do booooju - co mnie tak rozśmieszyło, że mało brakowało, a byłoby nieszczęście, bo leciałam do toalety, a zapomniałam, że sobie nogi kremem nasmarowałam. Niemcy do boju? Polacy śpiewają? A my w rodzinie wcale nie jesteśmy obojętni na sprawę wojny, więc na tym obrazku widać, że jednak świat się zmienia i my się zmieniamy i nasze stosunki międzynarodowe się zmieniają, a jak tak, to pewnie w obie strony i oni już nas też pewnie nie widzą jako wojennych poddanych. 

Ale od polityki trzymajmy się z daleka, cenię sobie ten czas rozgrywek również dlatego, że polityka niewidoczna i nie słyszalna, a jak się przedziera, to narazie słabiutko. Dzięki Bogu.

Jak strzelili gola tak się darłam z rękami w górze, jakby to Polacy strzelili. Wojtek mówi, ze mu zaprzyjaźnioną dziewczynkę Tosię przypominałam wyrazem twarzy. Na pewno nie tym lwim okrzykiem.
Syn z mężem nos na kwintę - Nic się nie stało, Niemcy nic się nie stało, mąż śpiewa. a ja - tylko pękło ciało i Włosi są w finaleeeeeee. 
Po drugim golu to już była feria piosenek piłkarskich i okrzyków, ja znowu 'tosine' ręce do góry i mina rozanielona połączona z okrzykiem 'starego kibola na żylecie Legii'.
Mąż chodził kiedyś z Darkiem na żyletę, pewnie mi coś przez 'zasiedzenie obok' zostało.

Syn w rozpaczy, małżon ubawiony naszym przekomarzaniem się. Syn do mnie - jak taka jesteś fanka drużyny włoskiej, proszę wymień mi trzech zawodników.  A ja oczywiście ni hu hu, żadnego nie znam. Patrzę na niego wzrokiem znawcy i mówię - proszę bardzo Buffon (kiedyś mi się zdarzyło wykrzyknąć Bubel łap), Barotelli i... tu się zawiesiłam, bo przecież nie znam, ale myślę, trzeba trzymać fason - Casoletti.  Syn - Casoletti? Casoletti???? Nie ma takiego piłkarza w tej drużynieeeeee!!!!!!!!!!
Ja na to - jak to nie,może dzisiaj siedzi na ławce rezerwowych, ale na pewno jest, może miał słabszy sezon i dlatego nie gra.
Syn na moje dictum, że ma wymienić Niemców, poza Podolskim, Klose, Swajnsztajgerem, który jest tak aktywny, że go cały czas wymieniaja komentatorzy. I co? Wymienił, cholera.

 Gabriel Bouys/AFP/Getty Images (http://sportsillustrated.cnn.com)

Potem poszedł sobie do kuchni po coś do picia, nie ma go i nie ma, wraca nic nie mówi, myślę, smutno mu. Aż mi się głupio zrobiło i przycichłam z tym swoim kibicowaniem, bo mi się go żal zrobiło.
A on co zrobił? Skorzystał z mojego laptopa, gdzie Fejs włączony i wpisał w moje statusy - 'Ich liebe Germany', albo ' Moim najbardziej ulubionym piłkarzem włoskim jest Casoletti, chociaż ich w sumie nie lubię' i takie tam różne. Ja wcześniej pisałam o Włochach, Forza Italia itp, więc znajomi trochę sie pogubili w moich zeznaniach. Przejął kompa diabeł wcielony i mi taki kawał zrobił. A wiedział, ze jak sobie te nogi nakremowałam, to się nie ruszę, szczególnie po akcji pt. taniec na lodzie w drodze do ubikacji.

Podczas tego meczu małżon po raz pierwszy nalał synowi do szklanki piwa i razem spożywali. Szklanka była wysoka i wąska, więc może z 200 ml tam tego płynu było, ale liczy się fakt, syn już zawsze będzie pamiętał, że pierwsze piwo z ojcem pił podczas Euro, kiedy grali Niemcy z Włochami. 

Syn najbardziej kibicuje Hiszpanii, a ja już podczas ich pierwszego meczu, bo grali razem wcześniej na tym Euro, od razu Włochom. Będzie się w niedziele działo, oj będzie.
Z tego powodu postanowiłam złamać nieco dietę i zrobiłam ciasto drożdżowe z truskawkami i kruszonką. A co, święto :-) Problem w tym, że nieskromnie powiem, ze robię najlepszą drożdżówkę na kuli ziemskiej, ja po-pro-stu mam talent, i chyba nie doczeka jutrzejszego dnia. Nic to, czekanie też się liczy.

CASOLETTI DO BOJU :-)


wtorek, 26 czerwca 2012

Leków jak na lekarstwo, a erzace-farmaceuci to już smutna norma

Jednym z problemów mieszkania zagranicą jest fakt, że się człowiek nie może przyzwyczaić do leków i różnych suplementów sprzedawanych na miejscu, wciąż zachwala działanie i cudotwórcze możliwości różnych syropów na kaszel, tabletek na cerę, a polskie leki z bożej apteki i herbatki ziołowe to już w ogóle niezastąpione są. I pewnie tak jest w wielu przypadkach.
I ja jestem niewolnicą przyzwyczajeń. Nie stronię od nowości, na przykład takie leki homeopatyczne całkiem do mnie przemawiają, ale jak przyjdzie co do czego, czyli leczenia samego siebie hehe, to sięgam po najbardziej sprawdzone sposoby, od lat te same. Słusznie czy nie, to już inasza inszość, ale tak jest i nic na to nie poradzę. Pełno jest nowoczesnych leków na rozwolnienie na przykład, a ja węgiel i tak lubię mieć na podorędziu, kiedy zaczyna się sezon na grypę żołądkową w Irlandii.
W pierwszych latach ciągałam całą bożą i diabelską (bo koncerny farmaceutyczne coraz bardziej mi się jawią jako diabelskie nasienie) aptekę do Irlandii. Teraz już mniej tego, ale i tak przywlokłam jakieś suplementy diety przy odchudzaniu i na włosy i cerę. Czy to działa, nie mam pojęcia, ale w głowie mi jakoś lepiej, ze COŚ robię.
Niedawno zaczęły działać apteki internetowe, tutaj z polskimi lekami, i w kraju jak widzę też. Jak się zapatrujecie na takie zakupy, czy kupujecie w sieci leki (oczywiście mowa o aptekach, a nie o dziwnych substancjach z rąk prywatnych), czy nadal tylko tradycyjnie u pani magister?
A swoją drogą te panie magister to chyba coraz gorzej uczone. Kiedyś można było naprawdę poradę dostać, ale ostatnimi czasy młodzież za ladą króluje, a oni nie tylko nie wiedzą, co poradzić, ale nawet nie mają pojęcia, co sprzedają.
Ja mam taki zawsze kłopot w Polsce, to jest psychosomatyczne ze stresu, że mi najdalej po trzech dniach zaczynają puchnąć nogi (do rozmiarów niewyobrażalnych) i muszę brać leki na pozbycie się wody z organizmu, bo ją ewidentnie zatrzymuję.  Trzy apteki zaliczyłam zanim dowiedziałam się o specyfiku, żeby nie herbata ziołowa, bo nie miałam warunków jej przygotowywać, który mi pomoże, ziołowym do tego. Wszędzie on jest dostępny, nic to ani drogiego, ani wyjątkowego, ale narybek farmaceutyczny pozostawiony na włościach w aptece, wielkie oczy robił (połączone z gapowatym wyrazem twarzy i zupełnym brakiem jakiegoś odruchu, żeby gdzieś zajrzeć, podpytać), kiedy pytałam o poradę i pomoc. A przecież byłam w mieście odwiedzanym przez rzesze turystów i można się spodziewać takich pacjentów, czy klientów jak ja. Ech, degrengolada tego zawodu czy niedouczenie? Pamiętam jeszcze pana Kazia, zaprzyjaźnionego aptekarza, który na wszelkie bolączki miał odpowiedź, czy to zamiast lekarza, czy zanim się do niego człowiek dostał. A teraz? Szkoda gadać.Jak trafiłam na bardziej doświadczoną 'aptekarkę', to mnie próbowała na drogi specyfik naciągnąć, a wcześniej lekarka mamy powiedziała - tylko nie daj sobie wcisnąć x, poproś o y. Zdziwiona była, gdy spytałam, czy y za 3.80 nie będzie miał takiego samego działania, jak to drugie (za 22 zł).
Pomyślałam, że w takiej sytuacji korzystanie z apteki internetowej to wcale nie taki głupi pomysł, bo faktor ludzki nie jest już taki jak dawniej, to i wcale potrzebny nie jest.
Oczywiście mowa o lekach nie na receptę, bo to już całkiem inna historia.

piątek, 22 czerwca 2012

Limonczellowe znieczulenie działa, a widok od pasa w dół jest znacznie ważniejszy

Franek rozwleka po całym domu pudełka, które mu daję do wylizania. A to po śmietanie, a to jogurcie, czasem puszka po rybie. 'Myje je dokładnie, a potem wiadomo, do śmieci nie zanosi. Mąż nadepnął na pudełko plastikowe i połamał je na kawałeczki. Nie wszystko wyzbierał, co się w świetle dziennym okazało, postanowiłam pozbierać i jeden z ostrych odłamków plastiku zadziobał mnie pod paznokciem, miałam tam rankę, która pod koniec dnia, mimo, że nie była jakoś szczególnie zajątrzona, bolała okropnie. W sumie ból rozniósł się spod paznokcia na cały palec. W takich razach mąż mówi - do wrzątku z tym. Wiem, ze to pomaga i nie opierałam się, ale stałam nad tym wrzątkiem i jakoś nie potrafiłam sobie wyobrazić momentu zanurzenia palca w nim, takiego bolącego palca!
Małżon obok dodaje mi otuchy, a w ręku trzyma kieliszek (piękny, zgrabny i niewielki, z ręcznie rżniętego kryształu, który kupiłam w sklepie ze starociami za 2 euro i używam do takich napitków) cały wypełniony słodkim i mocnym Limoncello (włoskim likierem cytrynowym), który udało mi się kupić na dniu włoskim w Lidlu (oni mają czasem takie smaczki, ze szok). Ja palec do wrzątku, potem wrzask, a mąż mi limoncello w pysk. I znowu, palec-wrzątek-limoncello w pysk. Tak się zaczęliśmy z tego śmiać, że mnie od razu przestało boleć.
Upił mnie, bo mi wiele nie trzeba.
Palec przestał rwać, na drugi dzień nie było śladu po rance.
Metodę polecam.

Wczoraj wysłuchałam pani sędziny piłkarskiej, która spytana, czy zwraca uwagę na przystojnych piłkarzy portugalskich, z dziwną miną (nie kontrolowała wyrazu twarzy najwyraźniej), odpowiedziała, że dla niej nieważne jakie mają fryzury i jak wyglądają, jako sędzina zwraca uwagę raczej na to, co prezentują od pasa w dół. No pewnie, co tam będzie o fryzurach rozprawiać, wiadomo, nie włosy określają mężczyznę, tylko to co na dole.
A ja myślałam, ze też to, co ma we łbie.
Piłkarz też.

wtorek, 19 czerwca 2012

Śpiewać każdy może

Trochę lepiej, lub trochę gorzej, a ja niestety...nie mam talentu do tego. Ale kto by się tym przejmował w domu? Kto mi zabroni? Kiedy jestem sama, śpiewam tańczę, wyginam śmiało ciało.
Od wczoraj, to już wiecie, z Miką Urbaniak mi czas muzyczny leci. Przyczepiło się do mnie to Follow you i śpiewam w kuchni, pod prysznicem, w ogrodzie przechadzając się między kwiatami, ręką małżona ku uciesze żony sadzonymi - wszędzie. Fajnie mi z tą piosenką.
Rano odebrałam niepokojącego maila, od razu mi mina zrzedła. Musiałam jechać do urzędu pracy, jeszcze bardziej mi zrzedła. A potem zakupy. Nie lubię, więc zrzedła do cna.
Chodzę między ogórkami i słoikami i myślę - Kaśka ratuj się, nie dawaj się smutkowi.
Tak się w sobie zapadłam w tych myślach, że straciłam poczucie miejsca i czasu. Łatwo było, bo mało ludzi w sklepie się kręciło w tym czasie.
Wpadłam na pomysł, żeby dzisiaj zrobić naleśniki z mąki pełnoziarnistej z nadzieniem z chudego twarogu, grillowanej cukinii, cebuli i czegoś tam jeszcze, nie określiłam do końca. Do tego zupa krem pomidorowo-selerowo-paprykowa. Tak się zapaliłam do pomysłu kulinarnego, że wybierając warzywa, (przypominam nie pamiętam, gdzie jestem), zaczęłam śpiewać w głos, kręcąc do rytmu kuprem.

How in the sky, with no wings for me to fly, I will follow youuuuuuuu
or in the see with no air for me to breath I will follow youuuuuuuu...

A ponieważ nigdzie nie ma słów tej piosenki w sieci, albo nie miałam wystarczająco dużo cierpliwości, żeby je znaleźć, bo wiadomo, milion stron by trzeba było przelecieć, część znam, część nucę i dodaję jakieś 'łubadu, tralala, mmmm'
I zaraz mi się przypomina kawałek z książki Urszuli Dudziak, gdzie wspomina o zapisywaniu fonetycznym tekstów piosenek i do tego śpiewu i tańca dodatkowo zaczynam szczerzyć zęby w uśmiechu.

A jeszcze jest na tej płycie inna fajna piosenka na poprawę humoru - Don't speak too loud. Tyż pikna i skoczna. Tyż nie znam tekstu, co nie przeszkadza mi śpiewać

 no no no, nanana, I just want to feel your tender kiss, don't make a sound, lalala.

O dziwo pamiętam melodię do jednej i drugiej.
I tak chodze po sklepie, jaja do kosza -

szupada, szupadu I will follow youuuuuu, how can I (tu już nie pamiętam, czyli lalala, nanana).

I w pewnym momencie zauważyłam zdziwiony wzrok kobiety rozkładającej towar na półki i drugiej, stojącej obok półki z chlebem, która zamarła w pół ruchu, z ciastkiem nadzianym jabłkami, zawieszonym nad brązowa torebką. Tylko dziecko nie dziwiło się niczemu i podrygiwało w rytm (może za dużo powiedziane :-) melodii.

Nie ma to jak zrobić z siebie widowisko. Od razu mi się humor poprawił, śmiejąc się w głos, udając, że nic się nie stało i ja tak przecież codziennie o tej porze (a wy nie? mówił mój udający zdziwnienie wzrok), pognałam do kasy.

Teraz siedzę przy komputerze, ze słuchawkami na uszach, małżon drzemie przed telewizorem, znużyły go potyczki dziennikarzy z Grzegorzem Lato. A ja oczywiście mam Mikę w odtwarzaczu i słuchawki wi-fi.
Przestraszyłam się, bo nagle wpadł do pokoju z gałami na wierzchu, pomyślałam, że coś się stało. Zrywam słuchawki z głowy, a on - Jezu, tak strasznie jęczałaś, że się aż obudziłem.

Nikt nie docenia mojego talentu wokalnego. No nikt.
Jutro polski big beat - Ania Rusowicz. Na zakupy nie idę.

poniedziałek, 18 czerwca 2012

I will follow you... lala, mmmm

Dziwny ten dzień. Zimno, to lato jest do niczego. Jak się robi ciepło, to zaraz wyłażą takie małe muszki (midges), które gryzą i wchodzą w każdą dziurę, nawet w oczodoły, nie wiadomo już, co lepsze. W każdym razie lata nie ma.

Ale zapach jest, taki jak w chłodniejszy polski dzień, mimo wszystko letni. Ziemia pachnie i gdzieś tam ścięta trawa też, bardzo intensywnie i jakoś tak 'wiejsko', chociaż ja na wsi nie jestem chowana, więc to tylko przypuszczenie. Albo tak, jak kiedyś na łące, gdzie jechaliśmy z dzieciakami rowerami, a potem się odpoczywało leżąc na plecach, obserwując ptaki i gadając o głupotach, wymyślaliśmy jakieś śmieszne historyjki i było jak w raju. Do domu wpadaliśmy tylko po to, żeby wziąć pajdę chleba ze śmietaną i cukrem. Albo z mielonką i ogórkiem, takim z krzaka sprzedawanym na wtorkowym lub piątkowym rynku. A śmietana też taka, że nóż w niej stał. I ścierką jechała, hehe.

Naszły mnie wspomnienia z dzieciństwa, bo czytam Mr. Pebble i Gruda, gdzie z każdej kartki wyziera przeszłość przaśna nasza PRL-owska. Ta, której nie pamiętam i ta doskonale mi znana.
I tak mnie na rozmyślania nad nadmiarem i przepychem tych czasów napadły. Naprawdę uważam, że 'less is more' czyli mniej znaczy więcej i zaczynam się zastanawiać, co by tu ograniczyć, odgruzować, zubożyć, żeby zrobić trochę miejsca, również w głowie.
My mówimy - bieda straszna teraz. Grzeszymy.
Gdy byliśmy młodzi, człowiek pożądał niby telefonu z okna do okna, z bloku do bloku, który był pokazany w jakiejś gazetce dla młodzieży, takiej o majsterkowaniu, dwie puszki i drut i będziemy mogły się z koleżanką komunikować wieczorami. Siedziałyśmy, ja w swoim oknie, ona w swoim i marzyłyśmy o rozmowie, a tylko mogłyśmy na siebie patrzeć. A matka by już z domu nie puściła. Telefon? Zapomnij. Nie o rachunki chodziło, nie miało się go w domu, albo był, ale w korytarzu na dole. Całymi dniami człowiek bawił się na podwórku, na rowerze lub u koleżanki w ogrodzie. Na książki się polowało, magnetofon szpulowy był rarytasem, kolorowy telewizor Rubin też (my kupiliśmy nasz na dożynki koszalińskie w 1975 r.). Żadne z nas nie było nigdy znudzone, sfrustrowane czy nabzdyczone. Czekaliśmy po prostu na kolejny dzień i na możlwość wspólnej zabawy, a to w szkołę,  a to w zbijaka, w gumę, milion ich było.

Rano, kiedy ścielę łóżko, niebezpiecznie blisko jednej jego strony mam regał z książkami. Akurat z wieży leciała piosenka z nowej płyty Miki Urbaniak Follow you. Fantastyczna jest ta dziewczyna. Sięgnęłam po książkę jej mamy, Urszuli Dudziak, o  jej życiu, początkach, śpiewaniu, ludziach, których poznała i się tak zachwyciłam, ze cały ranek Miki Urbaniak słuchałam, a 'Urszulę' czytałam.

                                       mama z córką - (fot. Krzysztof Opaliński) z portalu Polki.pl

Dzisiaj tak mogę, akurat mam czas, raz Dudziak, raz Mr.Pebble, rozerwana na strzępy, bo obie wyjątkowo. A o nadmiarze mówię, bo mam tyle książek do przeczytania, które mnie wołają, już natychmiast, do tego sieć, do tego filmy, muzyka, znajomi, informacje (nadmiar, dzisiaj postanowiłam nie słuchać, nie oglądać), dzieci, wrażenia, uśmiech, łzy - za dużo, bombardowana jestem tym wszystkim, nie mam czasu się zatrzymać. Less is more - powtarzam sobie (czytając dwie książki na raz, hehe).

A słucham Miki na zmianę z Imeldą May. Obie fenomenalne. I te książki wyjątkowe. W takich momentach jestem szczęśliwa.

niedziela, 17 czerwca 2012

Syndrom odstawienia idę 'rozjechać' na rowerze, a syn poległ na technice

Franciszku Smudo, co zrobiłeś z moją lubą, Franciszku Smuuuuuudo, co zrobiłeś z moją lubą - tak chodzi po domu i śpiewa mój mąż, na melodię Nic się nie stało, Polacy nic się nie stało....
A stało się i ja teraz właśnie przechodzę syndrom odstawienia. Wczoraj nic nie powiedziałam, kiedy przegrali, bo się musiałam pozbierać. Wieczorem, jakby nigdy nic, napisałam notkę o nowej powieści Fryczkowskiej, poczytałam i udałam się na spoczynek. A rano zobaczyłam piłkarzy, którzy wyszli do kibiców, takich na maksa przygnębionych i się popłakałam. Na to małżon zareagował powyższą piosenką, co mnie najpierw rozsierdziło, ale potem jednak rozbawiło i mi łzy szybko obeschły.
Co jakiś czas TV pokazuje fragmenty ukazujące reakcje kibiców po zdobytych golach w poprzednich meczach i tego mi tylko brak, tego haju, na który sami, wbrew zdrowemu rozsądkowi i logice, wszyscy się wznieśliśmy. Teraz mi żal tego uczucia, wrzasku milionów gardeł, który zagłuszałam własnym. Ja nie jestem jakoś szczególnie wylewna, a oglądając te gole darłam się najgłośniej z całej rodziny, aż się moje chłopaki ze mnie śmiali.
Nie, nie mam w sobie złości, bo to tylko sport, a ja kibicem jestem 'niedzielnym' a raczej Eurowo Mundialowym. Nie, nie będę teraz psów wieszać na reprezentacji i trenerze, bo tak to już jest, że byli słabsi i cudów nie ma.
Nie będę się teraz mądrzyć, ani mądrzących słuchać, nie przyznam racji Tomaszewskiemu, bo mnie jego postawa mierzi.
Ale to powiem - strasznie zawiodłam się na kibicach wychodzących z meczu, którzy reagowali złością. Smutek tak, bezsilność i zawód jak najbardziej, ale agresja? Po co? Zazdrościłam wtedy postawy kibiców irlandzkich. Oni w przegranej nie widzą końca świata, bo swoją wartość jako narodu upatrują w każdym sobie, a klęskę potrafią przekuć w siłę. I nie biorą tak wszystkiego na serio. 
Co mówili, kiedy dziennikarz ich informował, ze wszyscy stawiają na Hiszpanię? Tylko trzeźwi mogliby tak sądzić! Cóż za piękna odpowiedź.
Polacy potrzebują sukcesu, bo my swoją wartość tylko w tym widzimy - w sukcesach. Nie widzimy małych kroków i małych błogosławieństw, które do tego sukcesu, czasem przez lata całe, wiodą. W wielu Polakach drzemie mały pisowiec - roszczeniowy, wiecznie nabzdyczony i agresywny. I wskazujący winnych palcem daleko odsuniętym od siebie. 
Cieszę się, że ostatnie kilka dni miałam naprawdę pełne radości i nadziei, wiedziałam, że naszej drużynie daleko do mistrzów, ale świadomie tę wiedzę od siebie odsuwałam, bo tak mi było dobrze. To tak jak z jedzeniem słodyczy, wiesz, że niezdrowe, ale dają tyle radości w momencie jedzenia, ze sobie czasem, od święta, na nie pozwalasz. 
Nasi piłkarze wyglądali na zestresowanych, przetrenowanych i pod niemożliwą do udźwignięcia psychicznie presją. Nie mieli na twarzach wypisanego gladiatora. Nie ma co napadać na Smudę, bo nie on jeden zawinił i wskazywanie na niego jest zamiataniem problemu pod dywan. 


Dzisiaj u nas Dzień Ojca. Rano syn postanowił puścić nam muzykę jego zdaniem najbardziej odpowiednią, wybrał z półki jedną z kaset magnetofonowych i poległ, bo nie potrafił jej włączyć. Miotał się przy wieży (specjalnie kupiliśmy taką, żeby można było słuchać też kaset), mąż go instruował i trochę cierpliwość stracił, a syn, ostoja spokoju, rzekł - ta technika jest już poza mną. Dotarło boleśnie do męża, w jakim roku się urodził on, a w jakim syn. I jaki to skok cywilizacyjny. Do tej pory mamy na półce, w charakterze eksponatu vintage, ale działa, oryginalnego walkmana Sony, z dwoma wejściami na słuchawki, którego słuchaliśmy na pierwszych randkach idąc za rękę po parku. Sade słuchaliśmy. I Captain of my heart zespołu Double. To były czasy.





Kaśka, wyjdziesz na rower! tak krzyczała koleżanka pod oknem, kiedy miałam jeszcze zielonego składaka i byłam w podstawówce.
No to idę, rozjedziemy to poczucie odstawienia, nie damy się marazmowi. Trzeba patrzeć w przyszłość, nie oglądać się za siebie. To pozostawię działaczom, hehe

sobota, 16 czerwca 2012

Litry melisy nie pomogą. Pussling i Tosia już w domu.

Kilka godzin do meczu,miejsca sobie nie mogę znaleźć. Czuję, jakby moje serce nie znajdowało się w klatce piersiowej, a na wierzchu, gdyż z byle powodu szklą mi się oczy -  kiedy widzę kibiców, kiedy widzę gigantyczną flagę uszytą do rozwinięcia na stadionie podczas śpiewania hymnu dzisiaj, jak mówią o piłkarzach, kiedy pokazują małe dzieci szykujące się na wieczorne emocje... W tle mam włączony telewizor i cały czas słucham o piłce. Nie przeszkadza mi jej nadmiar w TV, a wręcz odwrotnie, cieszę się, ze nie ma tam grama polityki, ani Palikota z Biedroniem u boku, ani Kaczyńskiego, ani Tuska, nieważne moje preferencje polityczne, w ogóle nie chcę ich oglądać i cieszę się, że nikomu nie brakuje tych tematów, że nikt się nie upomina. Prowokacja Kory, czy jakkolwiek to nazwać, bo nie wiem, jaka tam prawda w końcu zatriumfuje, też zniknęła w mediach, czyli nawet 60 gramów jej psa nie przebiło się na pierwsze miejsca. Za to dużo jest radości, poczucia sukcesu, i takiego, że się Euro jakoś odbywa bez szwanku, że obcokrajowcy się dobrze u nas czują, że dzieje się wiele dobrego, około-piłkarskiego, co odczują nawet ci, którzy nie bardzo się tym emocjonują, ale i występ naszej drużyny daje wiele wzruszeń i satysfakcji. Oby tak dalej.

Nie wiem, czy zauważyliście, ale dziadowska piosenka Koko Euro Spoko, która wybitnie mi się nie podoba, ku mojemu zaskoczeniu i wielkie radości (znowu), w ogóle jest nieobecna w telewizji, nie śpiewają jej kibice, nie epatują nas clipami w TV, a już sie martwiłam, że mnie będą nią męczyć. Panie z Jarzębiny czy innej Kaliny, podobno są oburzone, ze tak się dzieje. Spodziewały się sławy. Nie winię ich za to, zaśpiewały jak umiały, ale bez przesady, hymn kibiców to to nie jest i być nie może.

A poza tym nie daję się, wysyłam kolejne CV. Jest dużo miejsc pracy, ale dla kelnerów i barmanów, a ja nie mam doświadczenia w tym kierunku i nie chcę już kolejnego zdobywać, bez przesady, szukam nadal w swoich dziedzinach.

Córka wczoraj wieczorem przywiozła do domu kotki, które wzięła od mojej przyjaciółki Izy mieszkającej w okolicach Dublina. Już je widziałam, niedługo po urodzeniu, ale teraz po kilku tygodniach są tak urodziwe, że aż mi żal, że nie mam okazji tam pojechać i je trochę potulić, pomiędolić i ukochać.
Chłopiec i dziewczynka, jemu nadali imię Pussling, a samiczce Tosia. Pussling w skrócie Ling, jest imieniem kota Marka, którego miał, kiedy był małym chłopcem. Pussling jakby wiedział, że jest bardziej Marka, bo się z nim nie rozstaje. Tosia będzie bardziej Michaliny, chociaż wiadomo, że oba są ich i kochane są oba, ale wiadomo, jakiś podział się naturalnie utworzy, bo każde z nich będzie chciało mieć przynajmniej jednego kota na kolanach, haha.


Cieszę się ich radością, że mają swoje zwierzaki, tak marzyli o kotach.
Gdyby ktoś był zainteresowany, Iza ma ich jeszcze kilka, mogę dać namiary. 

Poza tym skończyłam słuchać Gry o Tron na audiobooku (piszę o tym tutaj)
Jestem pogrążona w rozpaczy, bo drugiej już nie ma tak zrealizowanej i będzie trzeba papierowo czytać, co normalnie nie byłoby nieszczęściem, gdyby nie to, że ten akurat audiobook jest zrobiony wyjątkowo. No cóż, takie życie, że jak coś jest bardzo dobre, to nie można mieć tego w nadmiarze, bo przestaje być wyjątkowe. Teraz słucham Lato nagich dziewcząt Fleszarowej-Muskat w wykonaniu Ewy Kasprzyk. Tyż piknie. I książka dobra, stara dobra proza polska.

A wczoraj seans kinowy, najpierw Róża, potem Gliniarz film irlandzki. Oba świetne każdy na swój sposób, będzie o nich na Notatkach Coolturalnych. Na Róży byłam nieustannie wstrząśnięta. Ważny film. Gliniarz na odreagowanie, śmieszny, ale też bardzo prawdziwy. Wiem, co mówię.

Idę sobie, bo mi mózg z emocji paruje i myśli zebrać nie mogę.


środa, 13 czerwca 2012

Jak pachnie zwycięstwo?

Zarzekałam się, że całe mistrzostwa będę czytać książki, filmy oglądać, w sieci buszować i odgrodzę się od piłkowego szaleństwa wszelkimi siłami. Syn się wprawdzie dopytywał, czy będziemy oglądać, bo on by razem, wespół zespół, chciał doświadczać, nie oponowałam, ale w myślach postanowiłam wydelegować małżona do tego zadania, a ja wiadomo, nos w książkę.
I co? Nico. Siedzę codziennie przed odbiornikiem i łamię palce wykręcając je z nerwów, a to za Polską, a to za Włochami (bo mi ich szkoda było, że wszyscy za Hiszpanią, a poza tym syn jednym, to ja drugim), a innego dnia za Holendrami (strasznie nie chciałam, żebyśmy się ewentualnie spotkali z Niemcami w ćwierćfinale).
Podoba mi się strasznie ta radość, łączenie się w euforii, poziomy endorfin osiągające zenit, połączenie kibiców wszelkiego pochodzenia w międzynarodowym porozumieniu i miłości dla sportu, który mnie w gruncie rzeczy będąc obojętnym, nie pozwala być poza tym zbiorem wielu elementów, z prostej przyczyny - chcę czerpać z tej międzynarodowej radości, dyskutować w banku o wynikach, przyjmować gratulacje smsowe, że nie daliśmy się Ruskim (chociaż nie wygraliśmy), a czekanie na kolejne mecze reprezentacji budzi dreszcz, a to taka niespodzianka.
Pamiętam mojego tatę, kiedy płakał podczas słynnego meczu z Anglikami. Pamiętam, choć przez mgłę, bo mała byłam, Tomaszewskiego wtedy, tym bardziej jestem w szoku słuchając teraz tych bzdetów, które wygaduje. Do tego w żałośnie atakującym tonie. Żałośnie, bo nie widać, żeby on coś wyjątkowego dla piłki, poza graniem w reprezentacji, zrobił, a krytykuje za trzech i to jak w podły sposób. Ale zostawmy Tomaszewskiego, o chłopakach miało być i o mistrzostwach.
Pamiętam moje kibicowanie w czasach, kiedy grał Boniek, Smolarek, Gadocha, Deyna, Lubański, Gorgoń, Szarmach czy Lato  (nie chronologicznie, wiem), w pamiętniku z czasów szkolnych wpisywałam wrażenia z meczy Mundialowych 1982 roku, wklejałam wycinki z gazet, ucząc się do egzaminów wstępnych do liceum, śledziłam rozgrywki i przeżywałam bardzo, a było to tym trudniejsze, ze nie miałam z kim o tym porozmawiać, bo tata już nie żył, mama nie była zainteresowana i ja tak sama przed telewizorem jak palec. Dlatego teraz z synem kibicujemy, on się śmieje, bo pół meczu z Rosją przesiedziałam z poduszką na twarzy, mało się nie udusiłam. I tylko powtarzałam w kółko - ja tego nie przeżyję, ja na to nie mogę patrzeć. Ale się chłopaki ze mnie śmiali.

Kiedy Irlandia grała, a potem tak strasznie przeputali mecz, jak zaczęli śpiewać Fields of Athenry, a łzy płynęły im po policzkach strumieniami, myślałam, że mi serce pęknie. Nie wiem, dlaczego, jaka by to nie była drużyna, kiedy wygrywa, ja patrzę głównie na tych przegranych i to oni zajmują moją uwagę najbardziej.

Inną sprawą są komentatorzy i rzeczy, jakie oni wygadują na antenie w tych emocjach. Oczywiście prym wiedzie Zimoch i jego relacje, jakże inne od telewizyjnych, bo radiowe (dla PR 1). Wiadomo, nie widać co się dzieje na boisku, więc on wszystko opisuje, ale jak! O kwiatach wyrastających na piasku (to o stadionach), najlepsze jest o zapachu zwycięstwa, który jest całkiem jak zapach rzepaku na wiosnę i czuć go na stadionie. Na YouTube są te wszystkie jego niedorzeczne porównania. Faktycznie czasem jest śmieszny, ale jak zaczyna krzyczeć, kiedy Polacy strzelają gola, jest niesamowity, jakby płuca chciał wykrzyczeć i wystrzelić w kosmos. Warto posłuchać, nie ma osoby, która by się nie uśmiechała. Stara szkoła, Ciszewski taki był, Tomasz Hopfer też. Uwielbiam to. Nawet te pierdoły, które wygaduje w międzyczasie, dodaje to kolorytu.

Pytał mnie ktoś o moje odchudzanie. Trwa, ale juz tak nie śledzę wagi, koncentruję się na zmianie przyzwyczajeń. Wczoraj jedliśmy rybkę z grilla ze szparagami, a dzisiaj na lunch trzy kawałki sera brie light ze śliwką, małą brzoskwinią i morelą. Mniam



Nie muszę chyba dodawać, że zdjęcie w dużym zbliżeniu i na talerzach jest mniej niż się wydaje.

niedziela, 10 czerwca 2012

Egzamin matczyny, przynajmniej w jednej drugiej, bo Wojtek dalej przy mnie, zdany

Zamilkłam, ale miałam nie lada powód. Wyjechana byłam. Tym razem do Dublina na zakończenie studiów córki. Tutaj mają dwa, wielka gala z obiadem dla absolwentów i ich rodzin i te słynne zdjęcia w czarnej pelerynie a'la batman i birecie, czyli czapce z kartonowym kwadracie na wierzchu i frędzlem zwisającym z boku - to będzie miało miejsce dopiero w listopadzie. Dlaczego tak późno, nie pytajcie mnie, nie wiem. Nikt nie potrafi mi tego wyjaśnić. Tak jest i już.
W piątek natomiast miała miejsce ceremonia wręczania nagród, a to dla najlepszego studenta, a to dla najlepszego projektu i za inne zasługi. Ponieważ kierunek córki jest artystyczny, ma miejsce też wystawa.

Z domu wyjechałam po siódmej rano, żeby dopiero przed pierwszą znaleźć się w Dublinie. Wyjątkowo zapłakane miasto tego dnia, ale ludzie nie dawali się aurze i dziarsko przemierzali ulice. Mimo, że po kilkugodzinnej podróży, zaraz mi się ta dzierskość udzieliła, a i pewnie też adrenalina i endorfiny mi się wydzieliły, z radości, że widzę córkę, jeszcze-nie-zięcia (kocham ich straszniście), ale też i czekający wieczór mnie niezwykle nakręcał. Przebrałyśmy się w to, co każda tam miała, już myślałam, że wychodzimy, kiedy córka mnie zaskoczyła prośbą, żeby jej zrobić fryzurę. Już wcześniej miała ją na weselu znajomej i faktycznie dobrze wyglądała w niej, więc włączyłyśmy video z instruktażem  uplotłam jej włosy i upięłam tak, jak tam było pokazane. Trochę inaczej tym razem mi wyszło, ale też fajnie. Najważniejsze, że córka czuła się wyjątkowo tego wieczoru, bo to tak naprawdę ukoronowanie czterech lat jej ciężkiej pracy.
A piękne to ukoronowanie, bo dostała dwie nagrody. Pierwszą za najlepszy research do pracy dyplomowej, który skutkował jedną z dwóch najlepszych prac na roku, wśród prawie 200 studentów na 7 kursach Art&Design (sztuki piękne, sztuki wizualne, wzornictwo produktu, wzornictwo mebli, wizualna komunikacja, architektura wnętrz, projektowanie wizualne powierzchni handlowych), tamta była wyróżniona za coś innego, ale koniec końców dwie osoby dostały nagrodę za najlepsze prace pisemne. Do tego wykładowcy potem w rozmowie podkreślali (i to kilku niezależnie od siebie), że egzaminator zewnętrzny, który przyjechał z Londynu, nie mógł przestać o pracy Michaliny mówić, ze to chyba pierwszy raz, kiedy on, specjalista, czytał pracę z wielkim zainteresowaniem i nie mógł jej odłożyć, że jest to wielka sprawa mieć nie tylko wizje jako projektant, ale i umiejętności, zeby o designie pisać i że Michalina powinna publikować artykuły w prasie fachowej i nie zarzucić pisania. Zresztą fragmenty jej pracy będą opublikowane w magazynie, który wszyscy projektanci czytają. Dziecko było w siódmym niebie, ja też, bo tyle się nasłuchałam komplementów, a jeszcze jak mówili, że to się wcześniej nie zdarzyło, żeby było takie zainteresowanie pracą pisemną, że badania przeprowadzone i wnioski są bardzo ciekawe i dojrzałe, że normalnie to oni to wszystko czytają, bo muszą, a tu nagle 'kryminał' dla designerów, przewracasz kartki i zastanawiasz się co dalej? Temat też miała wdzięczny, bo seksizm w reklamie retro, czyli jak to było za czasów Mad Men i jak jest teraz (oczywiście bardzo mądrze sformułowany był ten tytuł, ja tu tak tylko w skrócie i prosto podaję).

Rozdanie nagród odbywało się w Station House (czyli byłej hali dworca kolejowego) w Dublinie, gdzie otworzono też wystawę prac absolwentów, która będzie jeszcze czynna jakiś czas i każdy zainteresowany, w domyśle przyszły pracodawca, może przyjść, wziąć katalog, gdzie są wszelkie dane projektanta czy artysty, zobaczyć, co oni teraz robią i czy by ich do siebie nie skaptować? Każdy ma nadzieje być zauważonym.


Michaliny stoisko prezentowało projekt butelki whiscy ze wskazaniem, że chcą zacząć sprzedawać dla kobiet. Jest taki myk tam, że jak patrzysz na pudełko to widzisz melonik i wąsy, a jak wyjmiesz butelkę to pod melonikiem nie ma faktycznie wąsów, a ukazują się czerwone usta.
Projekt jest wynikiem kompromisu córki i dwóch wykładowczyń, które prowadziły projekt (występowaly w roli klienta jakby), bo Miśka miała całkiem inny pomysł, ale nie przeszedł (z wykładowcami nie zawalczysz, bo ci po prostu pracy nie przepuszczą), ale egzaminator zewnętrzny miał pokazane też inne projekty i powiedział, ze pierwszy pomysł podobał mu się bardziej, co nie znaczy, ze ten drugi jest zły. Miała też projekt herbaciany z Chin i projekt książki (i gotowa już wydrukowana) o naszym Franku. Wszystkie wysoko ocenione, a przy jej stoisku było dużo ludzi i brali wizytówki. Smiałyśmy się, że wzięła ich na psa, bo kto by się przy psie/kocie/dziecku nie zatrzymał.


Największym zaskoczeniem była druga nagroda, którą dostała. Na zakończenie wręczania wszystkich wyróżnień dla studentów z 7 kursów, wyszedł główny boss tego wydziału (czy jak to się nazywa po polsku, taki od tych wszystkich siedmiu) i powiedział, że jest tak nagroda imienia Johna Creaga ( Annual Memorial Trophy for Outstanding Studentship Award). John był założycielem Art&Design, miał wizję, pasję, zawsze mu się chciało i był niezwykle pozytywnym człowiekiem. Student, który otrzymuje tę nagrodę musi być w takim właśnie stylu, nie tylko talent, ale i osobowość, żyłka społecznikowska, nie tylko do siebie, ale też dla innych, otwartość umysłu i serca, po prostu ogólnie student i człowiek wyjątkowy. W tym roku były dwie nominacje i ostatecznie kapituła zdecydowała przyznać nagrodę Michalinie. Niesamowite, wszyscy zaczęli klaskać, a wykładowcy najgłośniej (siedziałam za nimi). Michalina w szoku, ja też, strasznie się wzruszyłam, aż sobie paznokcie w dłonie wbijałam, zeby nie beczeć, bo wiecie, oczy mam na mokrym miejscu.
Dostała taki puchar, na którym pod innymi nazwiskami jest wyryte jej, musiała go oddać, bo on stoi w gablocie na uczelni i po wsze czasy będzie tam widniało jej imię i nazwisko. Coś tam dostanie w zamian, ale nawet nie wiem, co.


Gdzieś mam, czy ktoś pomyśli, że mi odbija sodówa czy nie, siedziałam tam i myślałam - Kaśka, to też twój sukces, dziecko wchodzi w życie z wiarą we własne siły, ale zanim to się stanie, wszyscy mówią, że twoja córka jest po prostu wyjątkowa i fantastyczna. Dla mnie zawsze, ale cieszę się, że poznali się na niej też inni. Widzę, że jako matka też zdałam egzamin. Oczywiście to jej sukces i się wcale nie podłączam, ale swój maleńki udział też mam. Strasznie jestem dumna i szczęśliwa.

wtorek, 5 czerwca 2012

Osadnicy miast i wsi łączcie się

U nas długi weekend, nie tak jak w Polsce, ale jednak. Co jakiś czas w Irlandii mamy tak zwane 'bank holidays' czyli wolne poniedziałki. Nie wiem, skąd się wzięła nazwa, tubylcy mówią, że  stąd, że banki w ten dzień zamknięte, a jak banki to i reszta, ale nie jestem przekonana. Z drugiej strony nie jest to dla mnie aż tak istotne, żeby grzebać w źródłach i się tego dowiadywać. Jeśli ktoś z tutaj mieszkających wie i ma ochotę się tym podzielić, napiszcie.
Czyli sobota (zależy u kogo), niedziela i poniedziałek wolny. Znaczy, można gdzieś pojechać, można przyjąć gości. A jak jeszcze pogoda dopisuje, to już w ogóle pełnia szczęścia.
I tak się właśnie stało, było w miarę ładnie, chociaż u nas nad oceanem trochę wietrznie, za to bez deszczu, na co utyskuje mój mąż, który płacze nad swoimi roślinkami w ogrodzie, bo tutaj jak trzy dni nie pada, to fatalnie dla gleby, a jak tydzień to klęska urodzaju.
Przyjechali do nas znajomi sztuk dwa dorosłe i sztuk dwa dzieci. Nawieźli jedzenia, my przygotowaliśmy drugie tyle, teraz za to płacę jadłowstrętem, bo nie od dziś wiadomo, ze jak się je w towarzystwie, je się za dużo i tak było w moim przypadku. A po wprowadzeniu diety, ja już nie jestem w stanie (chociaż głowa o tym czasem nie pamięta, ale żołądek i w ogóle system trawienny szybko przypomina) i teraz za to płacę. Nie mogę patrzeć na jedzenie, haha. Koniec dygresji, bo miało być o znajomych.
Oni mają tak cudne dzieci, że one są zupełnie 'nieinwazyjne', co się w ogóle nie zdarza w przyrodzie, ale im tak. Kiedy się z nimi spędza czas, to sama przyjemność jest, a jak człowiek chce się zająć trochę innymi sprawami, to one sie świetnie potrafią bawić ze sobą. Trudno w to uwierzyć, ale przez te dwa dni, co u nas byli, ani razu nie było płaczu, marudzenia, histerii, nawet takiej mini. 
A czym dorośli chcieli się zająć? Pewnie myślicie, że balanga, pół czystej na stół i heja. Ano wcale nie. Owszem piwko było i różowe winko też, ale po upchaniu jedzenia do lodówy, na stół wjeżdżały gry planszowe, a najbardziej jedna, druga tylko na trochę.
Graliśmy w Osadników z Catanu (Settlers of Catan)

W wiele gier grałam, wiadomo, człowiek zawsze zachwyca się nowym odkryciem, ale ta jest naprawdę świetna. Zdobywa się wioski, buduje drogi, wymienia wioski na miasta, zbiera kamienie, zboże, owce, drewno i cegły, to wszystko jest potem środkiem płatniczym, kostka rządzi wszystkim, no i kombinować trzeba, zeby zyskać, a nie stracić. Przy czym śmiechu jest co niemiara, pogadać też można, pożartować, szczególnie, kiedy odbywa się handel wymienny. Cudna jest. Bardzo polecam.
Graliśmy jednego wieczora, graliśmy drugiego, rozsądek kolegi i decyzja o ich wyjeździe do domu, odwiodła nas od chęci grania dzień trzeci. Jednak powrót do życia musi być, hehe.

Takie wizyty uświadamiają mi, że pal sześć nietrafione znajomości, nie trzeba martwić się tym, że w koszu pięknych owocnych związków międzyludzkich, znajdzie się jedna śliwka robaczywka,  gdyby się człowiek opancerzał, zamykał na piękne przyjaźnie, na nowe znajomości, byłby o niebo uboższy. Nie narażając się na zawód, odcinałby się też od fantastycznych prezentów od losu w formie świetnych znajomych wokół. I tak w ostatecznym rozrachunku 'prawdziwki' wygrywają, a muchomory, chociaż wydają się sobie tak atrakcyjne, koniec końców zjada własny jad.

Gośku, Marcinie, Igo i Tosiu - dzięki za piękny weekend i świetną zabawę.

sobota, 2 czerwca 2012

Nocna sowa nadaje

Przyszedł dzisiaj list informujący, ze nie dostałam pracy. Smutno mi było z tego powodu, ale nic to, trzeba się podnieść z klęczek i zacząć od nowa.
Ganiam jak kot z pęcherzem, codziennie coś nowego wyskakuje, pilnego i bez dyskusji musiałam być, moje misterne planowanie mogę sobie w buty wsadzić.
Codziennie, jadąc samochodem, gdzieś tam zmierzając na piechotę, kiedy tylko miałam okazję być sama ze sobą, przemyśliwałam, co Wam napisać - o tym muszę koniecznie, i o tamtym też, a potem przychodził wieczór, późny zanim miałam czas otworzyć laptopa i już nic mi się nie chciało, pustka w głowie, zmęczona mieleniem ozorem i różnego rodzaju prezentacjami, ledwo miałam siłę i cierpliwość sprawdzić pocztę i odpowiedzieć na najpilniejsze maile.
Właśnie wyjęłam ciasto z piekarnika, jutro mamy gości, jeszcze muszę ogarnąć dom, dobrze, że pamiętałam wczoraj w nocy uprać pościel.
Miałam pisać podczas oglądania Opola, fajne piosenki, wiadomo lubimy te, które znamy. Ale uznałam, ze lepiej słuchać i działać w kuchni, bo nie wiadomo, co jutro wypadnie, a nie chciałam dać ciała i nie mieć nic na deser dla gości. Córka zadzwoniła i powiedziała, żebym przełączyła na RTE1, irlandzką telewizję publiczną, bo tam leci jubileuszowy program Late Late Show. Odkąd tu jesteśmy, często go oglądamy, bo porusza ciekawe tematy i zawsze ma fantastycznych gości. To jest talk show, ale nie w stylu Majewskiego czy Wojewódzkiego, poważniejszy, bardziej w starym stylu, gdzie rozmowy są po to, zeby się czegoś dowiedzieć, coś wyjaśnić, coś przerobić, a nie tylko rozśmieszyć czy dać możliwość popisu dla prowadzącego. Zawsze są trzy części, jedna poważniejsza, jedna mniej, a jedna po środku, między między. Chociaż czasem bywa, ze cały program jest wstrząsający, jak ten o samobójstwach dzieci, albo cały rozrywkowy, jak jubileuszowy Abbey Theatre. I naprawdę leci na żywo, czasem są niesamowite niespodzianki.
A na koniec powiem Wam tylko, że naiwna się urodziłam i naiwna umrę. Wierzę ludziom, uważam, że zawsze mają dobre intencje, a jak coś pójdzie nie tak, to też jest raczej wypadek przy pracy, a nie planowane podjudzanie czy jątrzenie. Okazało się, że przez dłuższy czas miałam do czynienia ze straszną mendą, która wielu ludziom napsuła krwi, mnie najmniej w sumie, w oczy mi tiu-tiu'lała, a za plecami siekierę (już nawet nie nóż) w plecy. Trochę zabolało, ale to raczej z powodu utraty 'dziewictwa' po raz setny, niż z tego, czego się dowiedziałam. A potem się ludzie dziwią, że w sieci coraz więcej osób czuje się lepiej niż w realu. Czasami, jak się ma do czynienia z takimi osobnikami, to faktycznie lepiej zostać w domu i poczytać albo po necie poserfować. Z drugiej strony wiem, że jak przyjdzie co do czego, znowu dam się nabrać. I bądź tu człowieku mądry (czytaj ostrożny) społecznie. Coraz częściej wydaje mi się, że nie mam za grosz inteligencji społecznej.