piątek, 27 kwietnia 2012

Ryba podstępnie zaatakaowała twaróg, a horror walizowy trwa

Na wstępie chciałam przeprosić Kate i Cezara, bo to wspaniali ludzie i ich wizyta zasługuje na oddzielny, długaśny wpis, ale niestety podziało się tak jak podziało, zbiegło się to wszystko z moim wyjazdem i kicha.
Przyjechali do mnie w zeszłym tygodniu, ponad 3 godziny w samochodzie się tłukli. Nawet nie pamiętam jak się poznaliśmy, na pewno korespondencyjnie jakoś, Kate czyta moje felietony i się odezwała, chyba mailowo. W każdym razie od słowa do słowa, dwa lata temu pierwszy raz spotkaliśmy się w realu, a w tym roku była powtórka. Jak zwykle - Kaśka ja Cię zabiję - wjechała do domu z ciastem i siatami, a tam same produkty dla 'biednych' odchudzaczy, czyli przyprawy różniste Fit Up Kamisu, z błonnikiem, kiełkami itp, do tego dodatki do mleka, maca, ciemna czekolada, ryżowe i owsiane ciasteczka, dżem bez cukru dla łakomczucha, czego tam nie było. Ciasto natomiast buraczane, przepyszne. Kate przepis miałaś wysłać!
[dygresja - chudnę!!!! Cały czas trzymam się wytycznych z książki Makarowskiej, i po kilogramie, powolutku gubię kilogramy. Niesamowite. Nie pamiętam, kiedy jadłam ziemniaki i mi ich nie brakuje. Ryżu i makaronu też prawie nie jadam, a jeśli to ciemne. Chleb tylko rano na śniadanie, ciemny. Wszystko to, co mi przeszkadzało powoli przestaje byc dla mnie ważne, zmienia się styl żywienia na stałe, to cud - koniec dygresji]
Pojechaliśmy na plażę, trochę pozwiedzać z okien samochodu, ale najważniejszy punkt programu to jednak pogaduchy, wymiana myśli, energii.
Oczywiście nie obyło się bez utrudnień, bo u mnie zawsze musi być i śmieszno, i straszno. Akurat w ten dzień musiałam wyskoczyć do szkoły Wojtka na spotkanie z nauczycielami po ogloszeniu wyników próbnego egzaminu Junior Cert. Godzina, ponad nawet, z tego spotkania stracona. Mąż mnie godnie zastępował. Dzięki Kate i Cezarowi za wizytę.
No, ale to już przeszłość, niestety. Teraz w sypialni leży częściowo spakowana waliza i mnie straszy. Terror walizowy normalnie. Nienawidzę tego widoku, nie w takich okolicznościach. Sciągam uprane ciuchy, szykuję do prasowania i segreguję do zabrania, ale wszystko we mnie krzyczy, że nie chcę jechać.
Jednocześnie wiem, ze się nakręcam sama, że nie jest tak źle, ale wiecie jak to jest - w ciemnym pokoju wszystko straszy, nawet nasza ukochana lalka zamienia się potwora. No i ja tak mam, zgasiłam światło w głowie i się boję. Tego, co tam zastanę, decyzji, które będę musiała podjąć, mojego poczucia klęski jako córki, wyrzutów sumienia, które nie mają nic wspólnego z rzeczywistością i faktycznym stanem rzeczy. Tak, mną też rządzą stereotypy, chciałabym żeby było tak, jak u Mostowiaków, ale nie jest to możliwe.
Teraz czuję wyrzuty, a jak mama zacznie na mnie krzyczeć, to się będę kulić w sobie i liczyć do dziesięciu. Kalms już spakowany, mam nadzieję, że pomoże
Teraz wyglądam tak

 (uwielbiam 'paczizmy')

Głowę mam już gdzieś hen na wysokościach w samolocie, lęk też bierze górę i nawet fakt, że na końcu mam wspaniałe spotkania, że w rodzinnym mieście też mam ukochanych przyjaciół i ciekawych znajomych, których spieszę się zobaczyć, nie pomaga. No cóż. Muszę poszukać włącznika światła, oswoić strachy. To, co nie znane, zawsze gorzej wygląda.
Ciekawe ile jeszcze 'małych katastrof' sobie tutaj zgotuję, czego zapomnę? Na dobry początek tej masakry sowicie doprawiłam poranny twarożek, który miał mi poprawić humor, przyprawą naturalną do ... ryb. Mężowi się nie przyznam. Zjadłam i teraz mi się rybą odbija, haha. A na obiad ... ryba. Potwory z morza atakują.
Jutro olimpiada szkół polonijnych w Dublinie, gdzie zgodziłam się pisać test z angielskiego. W swoim stanie ducha dostanę chyba ze 20%, oto przepis na popis.
Wieczorem córka zaprosiła mnie do japońskiej restauracji, mojej ukochanej Yamamori. Ja to mam szczęście.
Kochane dziewczyny i kochane chłopaki - nie będzie mnie dwa tygodnie. Nie sądzę, żebym miała dojście do komputera na tyle, żebym mogła tu pisać, komentować czy Was czytać. Zajrzę jeszcze wieczorem zobaczyć, czy są jakieś komentarze, a potem wio.
Mam nadzieję, że na mnie tu zaczekacie i nie 'wszystek umrę'.
Trzymajcie kciuki.

środa, 25 kwietnia 2012

Przedwyjazdowe emocje, nagłe podarki, nudno nie jest

Kochani, przepraszam, że Was tak haniebnie porzuciłam, nie zaglądam tutaj i nie piszę, ale przygotowania do wyjazdu trwają i niestety są bardzo czasochłonne. Na FB czasem wpadam, bo tam można na chwilę, zerknąć i uciekać, a blogom trzeba poświęcić czas, poczytać, napisać, odpisać na komentarze, nie da się na chybcika. Wybaczcie mi, że do Was nie zaglądam, nie zapomniałam, ale masakrycznie nie mam czasu. To tyle tytułem wstępu.
Ostatnie dni są jak psychiczny rollercoaster - raz na górze, raz na dole, aż rzygać się chce. Od piątku się zaczęło. Najpierw mama znowu wylądowała w szpitalu, wiadomo, nerwy, telefony, rozmowy z lekarzami. Przepraszam wszystkie wspaniałe dziewczyny, uczące się na lekarki, albo już pracujące w tym zawodzie blogerki, ale muszę to powiedzieć - niektórzy Wasi koledzy po fachu to żenada. Nie zawodowo, bo tego ocenić przez telefon nie mogłam, zresztą nie podejrzewam, ale komunikacja z rodziną, rozmowa, podejście do pacjenta, to po prostu obciach. Zobaczyłam różnicę, kiedy wreszcie trafiłam na normalnego lekarza, nie tylko pracownika szpitala, ale i człowieka. Wszystko mi wytłumaczył, pełną informację dostałam i trwało to krócej niż te złośliwe rozmówki i tłumaczenia innych, że nie mają ze mną czasu rozmawiać. Nawet się przedstawił, co mnie wbiło w fotel, bo poprzedni panowie na moje pytanie, z kim rozmawiam, odkładali słuchawkę. Ja wiem, że praca lekarza jest ciężka i stresująca, ale styl i klasa komunikacji z pacjentami i ich bliskimi nie zajmuje więcej czasu niż odzywki na granicy chamstwa, lekceważenie i brak dobrego wychowania. Przecież lekarz to nie dresiarz jakiś, można od niego wymagać, że będzie trzymał poziom. Czy nie?
Jakoś się udało sytuację opanować, mama wróciła do domu.
Kolejne dni gonitwa albo ślęczenie przy komputerze. Nie będzie mnie dwa tygodnie, więc wiele spraw trzeba pozałatwiać tak, żeby moja nieobecność nie oznaczała zawalenia spraw ani terminów. Cały czas robię listy, co kupić, gdzie pojechać, a to samochód do NCT, a to klucze do biblioteki, bo mam zastępstwo za siebie podczas mojej nieobecności, upominki dla znajomych i bliskich w Polsce (drobne, bo oczywiście kasy brak), coś tam trzeba napisać, coś wysłać, zadzwonić, pojechać, pomóc, uprać, spakować niezliczoną ilość niezbędnych rzeczy, czyli mały MediaMarkt jak to określił Witkowski w Drwalu - ładowarki, szczoteczki elektryczne, przełączniki do gniazdek, komórka na Polskę, baterie, aparat fotograficzny itp. Kable, kable i jeszcze raz kable. Leki - wykupić, odliczyć na wyjazd, przepakować, bo w tych blisterach za dużo miejsca zajmują, zajęło mi to godzinę. Mąż się śmiał ze mnie, jakby było z czego.
Milion spraw i rzeczy do spamiętania. Notes pęka od numerów telefonów i listy rzeczy do załatwienia. Wymiana maili trwa, ustalanie, uzgadnianie, wiadomo jak to jest.
Czasem jest mi smutno, stresa mam wielkiego, nawet jak piszę, to mam taki mętlik w głowie, że mi trudno zdania klecić. Łapię momenty, które mnie wydobywają z otchłani tego stresu. Wygrałam książkę na FB u Marii Ulatowskiej, zaraz potem okazało się, że też drugą do mnie poleci. Inna pisarka powiadomiła mnie o wysłaniu swojej nowej powieści, a to na sto procent będzie hit, więc radość równie wielka. Zadzwoniła córka, że dostała praktykę na lato w bardzo dobrym studiu graficznym, co zwiększa bardzo jej szanse na zdobycie dobrej pracy - myślałam, że zemdleję ze szczęscia. Kilka dni potem dowiedziała się, że jej pisemna praca dyplomowa jest tak dobra, że może brać udział w konkursie międzynarodowym. Duma, chociaż nie ma w tym mojej zasługi, ale dziecko przecież moje, krew moja, to się podłączę do 'świętowania'.
I tak dobre momenty przeplatają się ze stresującymi, po prostu życie.
Jestem wdzięczna za każdy taki promyk słońca, za każdy przejaw życzliwości, a doświadczam tego dużo ostatnio, aż nie wiem, czy zasługuję.
O wizycie Kate i jej męża jeszcze chciałam opowiedzieć, ale to już może jutro.

sobota, 21 kwietnia 2012

Samochwała w kącie stała. Wpis łączony z Notatkami Coolturalnymi


To jest okładka książki, która się właśnie ukazała. Małgorzata Gutowska-Adamczyk rozmawia z czytelniczkami. Jedną z pięciu dziewczyn, kobiet powinnam może powiedzieć, ale w ten sposób czuję się młodsza, byłam ja. W tej książce rozmawiamy o tym, o czym często rozprawia się przy kawie z przyjaciółkami - o życiu, związkach, religii, feminizmie, dzieciach,  uczuciach, rozstaniach, szczęściu i przyjaźni oraz wielu innych sprawach. Powstała książka ważna dla nas, co oczywiste, bo przecież każda wypowiedź okupiona jest godzinami przemyśleń, ale mam nadzieję, że również i dla wielu z Was. Nie raz jest tak, że człowiek ma coś w tyle głowy, ale nie ma z kim tego obgadać. Czytając tę książkę, możecie to z nami 'obczytać'.
Emocje towarzyszące wydaniu takiej książki są wielkie. Najpierw w zaciszu domu obmyśliwałam, co bym chciała Wam powiedzieć, 'rozmawiałam' z dziewczynami na kartach dokumentu Worda, zapomniałam wręcz, do czego to wszystko zmierza, a potem zobaczyłam to wydane na kilkuset stronach i mi dech zaparło. Słowo, myśl - książką się stały.
Miłego czytania, jeśli się skusicie. 

Gdyby się tak stało, że kogoś poruszy omawiany tam temat, mam nadzieję, że będziemy mogli o tym tutaj podyskutować.

(tym razem zamieściłam ten sam wpis, co na moich Notatkach Coolturalnych, bo zakładam, że nie wszyscy tam zaglądacie. Jak chwalić się, to na całego)

niedziela, 15 kwietnia 2012

'Nim stanie się tak' poprawia nastrój, rowery tym bardziej


Są takie piosenki, których tekst jest równie ważny, jak nie ważniejszy, jak muzyka. I tak słucham sobie właśnie piosenki, która jest dowodem na tę tezę. To ona mnie znalazła, szukałam czegoś w sieci i mi wpadła 'na kolana' z okrzykiem - posłuchaj mnie kobieto. Może to rozanielony wzrok Anioła z Krakowa, czyli Globisza, zwrócił moją uwagę? Nie wiem. Ale pasuje do mojego nastroju jak nic innego.

Dzisiaj pierwszy raz jechałam rowerem po drodze. Jestem dumna, że nie dostałam przy tym zawału, chociaż panikę siałam nieziemską. Mąż jechał przede mną i ciągle mi jakieś wskazówki dawał, nic nie słyszałam co mówi. Wiadomo, jak ktoś jest niepewnym rowerzystą, nie może robić wielu rzeczy na raz, a już na pewno nie może słuchać, wykonywać polecenia, jechać tak, zeby się pod samochód nie wrypać, nie wywalić na mordę itp. Do tego miałam po raz pierwszy w życiu kask na łbie. Jestem dziecko komuny, jeździłam składakiem z górki na pazurki, bez kasku lata całe i żyję, do tego głowa ma się dobrze, a teraz oczywiście nie można, bo zginiesz marnie kobieto, albo warzywem będziesz. Zastanawiam się jak w siermiężnych czasach bezkaskowych ludzie żywi wychodzili z przejażdżki dwukołowcem do lasu czy na działkę?
No nic, jadę. Nie przyzwyczajona do mienia czegokolwiek na głowie, bo nie noszę czapek, chustek, nic zupełnie, z poczuciem głupkowatości, bo niestety w czymkolwiek na głowie wyglądam jak kierowca traktora z PGR i nie jestem pewna, czy w tym momencie nie obrażam traktorzysty, modlę się jednocześnie, żeby nie fiknąć w prawo pod samochód, żeby pies nie wpadł pod rower męża, czy podjadę pod górkę, czy się z górki nie zabiję, czy ten facet idący pół kilometra dalej nie wejdzie mi pod koła.... Typowy zamartwiacz mi się włączył. I panikarz. I czerwony burak w kasku. Bo oczywiście po dłuższej jeździe natychmiast tak wyglądam.
No, ale przejechaliśmy wzdłuż jeziora spory kawał, w tej i z powrotem to było ok 4 km, co dla mnie wyczyn nie lada, bo po drodze jeszcze nie jechałam tak daleko. A piękny to szlak, w dół, w górę, po lewej woda, potem po prawej, tama i przystań na łódki. Mieliśmy kilka przystanków, żeby pies dał radę i samochody przejechały, jedne dłuższy, to znaczy może z 5 minut, Franio się wody napił, i dalej z powrotem, biegiem za mężem na rowerze. Jechał wolno, przecież nie chciał psa ochwacić, że się tak wyrażę, a i tak pod koniec biedny pies zygzakami biegł. Teraz Franiu leży nieżywy na łóżku, nawet mi zabaweczki w celu włożenia ciasteczkowej kości do tejże, nie przynosi. I dobrze, spokój będzie tego wieczora. On ma tyle energii, ze bez problemu tę trasę z przerwami zrobił, nawet potem jeszcze tu podrygiwał, ale teraz już śpi.
W ogóle dzielna jestem, bo jak rowerem nie jeżdżę, to biorę Franka na smycz i chodzimy. Czasem nawet z dziećmi, a czasem tylko z książką w uszach. Nie odpuszczam.
I dietę też trzymam, nawet sobie różne rzeczy wymyślam. Ostatnio mnie na słodkości wzięło, to sobie nasmażyłam placuszków z twarogu chudego z otrębami i jajami, taka masa. Wyszły piękniste i do tego na suchej prawie patelni (naleśnikowej), dosłownie maźniętej tylko olejem. Pychota. Nawet lepsze niż z mąką.  Dzisiaj do mięsa z grillowej patelni mieliśmy placuszki z cukinii tartej, do tego też otręby, jaja i ser żółty light plus cebulka. Zamiast ziemniaków to zjedliśmy. Jak mnie dopadnie na słodkie to kostka czarnej czekolady starczy.
No czyż ja nie jestem po prostu odchudzacz znakomity?
Jeśli chodzi o ubytek kilogramów, to biorąc pod uwagę święta, nie jest źle, bo trzy kilogramy mi ubyło od czasu blokady wagowej. Ale przed świętami zastosowałam 6 dni diety oczyszczającej. Masakra dla mnie akurat, bo miałam wtedy kosmiczny kryzys. Ale wraz z dobrą pogodą, widzę światełko w tunelu.

Poza tym dodam, że Wasz komentarze dają mi tyle siły, że normalnie szok. Nie sądziłam, że czyjeś słowa mogą tyle zdziałać. Co daje mi do myślenia, bo mogą też zabijać ducha, trzeba więc uważać, co się do kogo mówi, bo kto wie, czy i ja kiedyś komuś siły nie dodam? W każdym razie nie chciałabym nieumyślnie odjąć.

wtorek, 10 kwietnia 2012

Pół dnia uprawiałam sport, ciekawe ile spaliłam? A poza tym trochę Wielkanocnie jeszcze

Starałam się nie jeść za dużo w te święta. Przynajmniej nie to, co zakazane. Różnie mi to wychodziło, raz twarda byłam jak Wasilewska, raz grzeszna jak Magdalena (co podobno taka nie była, ale ją wrobili na użytek). Generalnie nie wypadło to źle. Swój chleb upiekłam, orkiszowy, pół-pełnoziarnisty, bułek nie było.
Najgorszy dla diety był pomysł z upieczeniem sconesów, do których okazało się, ze mamy trochę śmietanki, pozostałej po pieczeniu sernika i ją zaraz ubiliśmy. Dwie łyżeczki zjadłam, do tego konfitury.
Sconesy piekłyśmy poza programem, żeby pokazać Gosi, co u nas w gościach była, jak to się robi.
Córka wystąpiła w roli prezenterki.

Święta wypadły wspaniale. W sobotę przyjechał Mark, Miśki partner,  po mszy rezurekcyjnej, która u nas jest o 21-szej, graliśmy w karty popijające Ginger Joe i West Coast Coolera. Rano przygotowaliśmy gremialnie śniadanie, bez pośpiechu go spozyliśmy, a po 14tej przyjechały Marciny z Igą i Tosią, szalenie kochańskimi dzieciakami. Jakbym miała gwarancję, że moje kolejne dzieci by takie były, to bym sobie normalnie na starość jeszcze jedno urodziła. Ale pewności nie ma cholerka, to się zadowalam, do czasu wnuków, Tosiakiem i Igulcem.  Przed świętami dostałam od nich takiego oto zająca


Michalina posiała rzeżuchę, a od Gosi dostaliśmy pisanki, dla każdego po jednej.




Na początku wydawało się, że nie będziemy mieli jak pojechać na plażę, bo pogoda była pod psem, ale się przejaśniło i mimo wiatru, zdecydowaliśmy się na spacer. Metrowa Tosia uczyła się od dwumetrowego Wojtka rzucać piłkę psu. Gdybyście nie wiedzieli, to jest Wojtek Tosi. Albo Tosia Wojtka :-)


 Pies ganiał za piłką do czasu, kiedy zobaczył skały na końcu plaży, skacze po nich jak kozica, mimo uwielbienia dla okrągłego przedmiotu w kolorze jaskrawej zieleni, musiał tam pobiec chociaż na chwilę.


A po skończonym spacerku, jeszcze przed pójściem do samochodu, pan i jego pies odpoczywają na ławeczce. 

Udana to była wizyta, dom pełen ludzi, jedni w pokoju, inni w kuchni, jedzenie, pieczenie, rozmowy, śmiechy i gwar, tak sobie wyobrażam dobrze spędzone święta. A wieczorem zasiadłam jeszcze dokończyć 'Bratnie dusze' Hanny Cygler, powieść w sam raz na taki wieczór.
W poniedziałek miałam zamiar utonąć w lekturze kolejnej książki, tym razem Ziomeckiego Mr Pebble i Gruda, która od pierwszych stron złapała mnie w swoje szpony, ale moje dzieci zaproponowały mi partyjkę golfa. Na Wii podłączonym do telewizora. Luuudzie, że ja tego wcześniej nie odkryłam. Najpierw się bałam, ze nie będę umiała, bo ja nigdy w nic nie grałam na konsolach, ani nawet w komputerze. Ale po jakimś czasie wyczułam, jak działa kontroler i nawet dawałam radę. Potem przerzuciliśmy się na tenisa, ale nam coś nie wychodziło. Trochę graliśmy w kręgle, a skończyliśmy na koszykówce. Ale ubaw. Wszystko mnie boli. Nie wiem, kiedy minęło kilka godzin, Wojtek mówi, że pięć, ale ja myślę, że zaledwie trzy. Co ja mówię, zaledwie. Trzy godziny skakania, machania, kręcenie biodrami i co tam jeszcze. Wiecie, wielkiego spadku wagi z tego nie będzie, ale co przeponę śmiechem poćwiczyłam to moje. A i endorfin założę się, wydzieliło się całkiem sporo.

sobota, 7 kwietnia 2012

Were You There When They Crucified My Lord

Where You There śpiewana przez Mahalię Jackson (nie wstawia mi się, kliknijcie na link)



(wklejam w dwóch wersjach do wyboru - wyżej piękna Mahalii Jackson, a niżej podniosła - śpiewana przez największy chór męski świata)

Dzisiaj dzień pełen zadumy. Zawsze dziwi mnie, jak inaczej jest on obchodzony w kościele w Irlandii. O godzinie 15 prawie, że zamarło całe moje miasteczko. Nawet największe sklepy zostały zamknięte. Nie wszystkie, bo Lidl i Aldi chyba nie, ale inne markety z irlandzkich sieci, tak. Wszyscy przybyli do kościoła na mszę. Najpierw została odczytana z podziałem na role scena, kiedy przychodzą po Jezusa, sądzą go i umiera na krzyżu. Potem każdy, jeden po drugim, podchodził do krzyża go ucałować. Wtedy chór śpiewa piękną pieśń Where You There When They Crucified My Lord (Czy byłeś tam, kiedy ukrzyżowali mojego Pana?) - zawsze mi wtedy łzy w oczach stają. I mam gęsią skórkę. Nie ma wiele takich pieśni, które tak na mnie działają, ale ta zawsze mnie wzrusza i wprowadza w klimat tej niezwykłej mszy. Nigdy nie śpiewam w tutejszym kościele, nie mam też takiego głosu, żeby było się czym popisać, zresztą tutaj wierni nie śpiewają, robi to chór. Ale tę jedną, raz w roku, śpiewam razem z nimi, nie żebym trele na cały kościól uprawiała, tak pod nosem. Posłuchajcie, jeśli macie ochotę, wkleiłam ją powyżej.

W Polsce w ten dzień nie przyjmuje się komunii, ale tu tak, zaraz po tym, jak wszyscy ucałują krzyż, ksiądz idzie po kielichy z komunikantami i podaje każdemu, kto chce przystąpić. Dzieci są błogosławione.
Potem kielich wraca do zakrystii, ołtarz pozostaje goły, bez żadnych ozdób, świec i nakrycia, u nas jest kamienny, więc to robi wrażenie, symbolizuje grób pański.  Wszyscy w absolutnej ciszy wychodzą z kościoła.
Jutro o 21 msza rezurekcyjna. Przy wejściu, jak zawsze, dostaniemy świece do ręki, kościół będzie ciemny, tylko te świece będą dawały światło. A kiedy ksiądz ogłosi zmartwychwstanie, zabłysną światła.
Brakuje mi porannej mszy, kiedy wszystkie dzwony dzwonią, ale i ta jest piękna i ma swoje plusy. Przede wszystkim takie, że nie trzeba się rano zrywać.

Po mszy wróciłam do domu gotować. Nie szaleję w tym roku ze względu na dietę, ale kilka potraw odchudzonych lekko będzie, ciasto z książki dietetycznej pani Makarowskiej, no i oczywiście faszerowane jajka, które wszyscy lubimy, a jeszcze-nie-zięć zamawia co roku.
Michalina dzisiaj u jeszcze-nie-teściów gra w karty, a jutro u nas Marek zostaje, bo od rana w niedzielę wiadomo, śniadamy.

KOCHANI - WESOŁYCH ŚWIĄT !

poniedziałek, 2 kwietnia 2012

Ćwiczenia, głównie silnej woli, która jest słaba, ale i mięśni, które wcale silniejsze nie są

Dzięcię mi to zdjęcie pokazało i się zakochałam. Bo to ja, wypisz wymaluj, i to nie na górze niestety, ale na dole.
Tak mi dobrze szło, jak nie rower to chodzenie, pies mój wysportowany się zrobił i giętki jak baletnica, bo go na smycz biorę i maszerujemy, ale dzisiaj deszcz padał i nie dałam się wyciągnąć. Samej sobie, bo nikt mnie nie namawiał, wręcz przeciwnie, zakutali się w koce, film sobie zapodaliśmy i tak cały dzień się przewalaliśmy po kanapach i fotelach, z książką lub gapiąc się w ekran TV. Jak na złość puścili dzisiaj francuską komedię z Depardieu i Reno, śmieszna strasznie, w takim starym, 'define' stylu, uśmialiśmy się jak norki. Potem dalej padało, i skończyło się na pozycji relaksacyjnej, czyli dolnej. Chociaż oczekiwania mam jak wyżej.
Fajnie, kiedy córka jest, bo wtedy syn też więcej z nami. Dzisiaj zaliczylam przedostatnią część sagi o wampirach, tej co się Zaćmieniem zaczyna. Moim zdaniem najgorsza z nich wszystkich, zmęczenie materiału widać, ale cóż, nie dla dorosłych ją stworzyli, mogę się nie znać.
Jutro mąż idzie do pracy po urlopie, który miał udany i spędził w ogrodzie. Będzie nerwowo. Wszyscy święci, Jezusie i Józefie, ratujcie.