poniedziałek, 8 października 2012

Środa, która zdarzyła się w niedzielę

Rocznicę powinniśmy obchodzić w środę, ale tylko w niedzielę możliwe było zorganizowanie niespodzianki, którą sobie umyśliły moje dzieci, czyli córka i jeszcze-nie-zięć. Syn oczywiście też był częścią tego, ale z uwagi na wiek, ograniczył się do trzymania wszystkiego w tajemnicy.
Mieliśmy powiedziane, że mamy się ładnie ubrać i być gotowi na kwadrans przed pierwszą. Oczu nam wprawdzie nie zawiązali, ale wsadzili do samochodu i powieźli w siną dal. Jechaliśmy ponad godzinę, ciągle zachodząc w głowę, gdzie nas wiozą. Oczywiście były zmyły typu jedziemy tam i tam, różne nazwy od absurdalnych do całkiem prawdopodobnych.
Piękna pogoda była, tym większe było wrażenie, kiedy wjechaliśmy w nietypowo dla Donegalu zalesione tereny, do tego nad samym jeziorem. A na końcu drogi wyłonił się nam przed oczami pięciogwiazdkowy hotel. Pięknie położony, byłam tam na kursie kilkudniowym, opowiadałam potem, że chciałabym tam pojechać na ich słynny lunch, o którym opowiadają w całym hrabstwie. Dzieci zapamiętały, chociaż ja chwilowo nie.
Kiedy zobaczyłam hotel bardzo się wzruszyłam, że ktoś mnie jednak czasem słucha.
Słynne lunche tego hotelu polegają na tym, że siada się przy stoliku, dostaje zupę, a potem już wszystko nakłada się ze szwedzkich stołów, co tutaj jest w ogóle niepopularne i wyjątkowe. Po zupie idzie się do stołów ze starterami, czyli przystawkami, a tam owoce morza, ryby, wielki morski łosoś na przykład, upieczony w całości, a potem tak położony, że sobie po kawałku można brać. Ostrygi, krewetki, muszle, różniste sałatki, wędlina, grzanki, pasztety, jaja, mnogość do wyboru do koloru.
Potem idzie się do lad gorących, gdzie czekają kucharze i na żądanie kroją pieczyste - wołowinę mocniej wypieczoną i na pół surową, baraninę, schab nadziewany, wielką pierś indyka, do tego nadzienie odzielnie, różne warzywa, ziemniaki na kilka sposobów i mój ulubiony anglosaski dodatek do beefa - yorkshire pudding, czyli takie wytrawne ciasto upieczone w ten sposób, że jest wysokie i lekko naleśnikowe w smaku, polane sosem świetny dodatek do mięsa. Można sobie kilka rodzajów mięsa wziąć po małym kawałeczku, różne ziemniaki, mało ale za to bardzo zróżnicowanie. Na stołach obok mnogość sosów gorących i zimnych (jakieś tam majonezowe), musztardy i inne takie. Z talerzem można wracać do tych stołów ile razy się chce.
Na koniec cios śmiertelny w serce - bufet z deserami, a tam wszystko, co sobie można wymyślić - ulubione tutaj creme brule, pavlowa, banofi pie, sticki toffee pudding, profitrolki, czekoladowe musy, bite śmietany z lodami i galaretką, gorąca czekolada (fontanna) owoce, ciast niezliczona ilość, lemon tarty, cieniuteńkie naleśniki z nadzieniem z lodów, masa czekoladowych ciast, marchewkowe i orzechowe, wszystkiego nie wymienię. Stałam tam i myślałam, że jestem w raju łasuchów. Od razu na myśl przyszły mi uczty rzymskie. Można było brać co się chce i wracać ile razy się chce. Do tego kawa, herbata, a my mieliśmy jeszcze do obiadu butelkę wina.
Powiem tak - nic już tego dnia nie jedliśmy, a śniadanie na drugi dzień było doprawdy symboliczne.
Po obiedzie spacer, chociaż powinnam powiedzieć może 'wloker', bo ciągnęłyśmy nogami za odwłokiem.
Wróciliśmy do domu, syn z jeszcze-nie-zięciem poszli biegać, a my odpoczynek. A potem graliśmy w Osadników i piliśmy co kto tam chciał. Ja to raczej herbatę, niby miałam Guinessa nalanego, ale nie dałam rady. Za dużo dobra.
Hedonistyczna niedziela na początek obchodów srebrnej rocznicy. A obchodzy jak u rodziny królewskiej - przez tydzień haha.

*żeby nie było, że kradziej jestem, tytuł tego posta, to trawestacja tytułu książki Szczygła