Dziewczyna w kafejce też nabzdyczona, bo jak byłam już na wolnym, to wymyślili gotowanie zup, pieczenie panini, sałaty z krewetkami i inne uje-muje, a do tego stoliki nakryte ceratą. Bon ton, bułkę przez bibułkę w barze mlecznym. Jeszcze jak im przyjdzie do głowy ubrać mnie w biały fartuch z 'firanką' na głowie, to chyba udaru dostanę. No nic, postanowiłam twardą być nie miętką i nie dałam się 'zgwałcić' na powrót przed poniedziałkiem, w końcu muszę zając się tym kręgosłupem i 'zabezpieczyć jakoś tyły'.
Stwierdziłam, że uwielbienie dla słodkości może być takim samy uzależnieniem, jak palenie, czy picie. Normalnie przechodzę teraz syndrom odstawienia, aż mi się czasem ręce trzęsą do słodkiego. Jak mogę (mogłam) jeść, to nie wpierdzielam non stop, ale jak sobie powiedziałam, że nie, bo się odchudzam i w ogóle muszę ograniczyć już na zawsze, to mam takie napady, że aż się sama siebie boję. Detox cukrowy przechodzę i źle mi strasznie. Cukierki i czekolada nie tak, ale ciast bym pojadła w każdej postaci, naleśników, placków itp. I powtarzam, zwykle tak wiele tego nie jem, piekłam ostatnio na Wielkanoc, a kupować nie ma gdzie. Ech, radość życia normalnie straciłam. Tym bardziej, że dieta już wprowadzona i na razie nic mi nie smakuje. Bo nie dość, że ma być niezmiernie zdrowo i chudo, to jeszcze niesłono, niesłodko i w ogóle chciałam oświadczyć, że życie jest do dupy.

Zeby jakoś się na duchu podnieść, ukroiłam sobie plasterek brie niskotłuszczowego i dwie truskawki do tego. Jadłam powoli, smakowało jak nigdy.
I tylko sie zastanawiam - kiedy ja znajdę nową drogę w tym kulinarnym życiu i nauczę się gotować tak, żeby zupełnie z tej rozpaczy nie oczadzieć?