poniedziałek, 30 lipca 2012

Słów mi brak

Nie wiem, czy pamiętacie, że moja córka rok temu była w szpitalu na operacji usunięcia torbieli. Prawie dokładnie rok, za dwa tygodnie minie, pamiętamy, bo to były jej urodziny. I teraz znowu ją w tym miejscu pobolewa i coś czuje pod palcami. Wpadła w panikę, a wiadomo, jak trwoga to do lekarza.
Nie wiem jak Wy, ale my mamy zaufanie do ludzi tej profesji, w takim sensie, że się uczyli, traktujemy ich poważnie, liczymy na pomoc, nie mamy postawy roszczeniowej, cieszymy się, że możemy się zwrócić do lekarza, kiedy mamy problem.
W większości przypadków pomoc uzyskaliśmy, skarżyć się nie możemy. Dzisiaj córka poszła do lekarza. Znalazła przychodnię, gdzie przyjmują na kartę medyczną. Nie ma jeszcze pracy i dla niej każdy gorsz się liczy, ucieszyła się, że niedaleko niej takowa jest.
Okazało się, że nie przyjmują karty, info na stronie jest niepełne, a dokładniejsze wyjaśnienie gdzieś tam schowane, w każdym razie do GP nie, czyli płacić trzeba.
Potem okazało się, że lekarzem jest Polka, córka w stresie, bo wszystkie nazwy i info ma po angielsku i nie wiedziała, czy będzie umiała po polsku wytłumaczyc, co jej było i czy to to samo? Uspokoiłam ją, że przecież lekarz przyjmuje w Irlandii i mówi po angielsku.
Dziecko w stresie, nie myśli logicznie, już się boi kolejnej operacji, aż jej żołądek wysiadł ze stresu. A mnie tam nie ma :-(
Poszła i okazało się, że lekarka pomóc jej nie potrafi, wypisała tylko skierowanie do chirurga. W ogóle nie znała tej przypadłości, chociaż jest ona dosyć pospolita i wiele osób ma ten problem, a pani jest GP (lekarzem rodzinnym), więc obić jej się o uszy powinno.
Może wyda Wam się to dziwne, ale uważam, że dużo lepiej w tym kraju chodzić do GP irlandzkiego. Jakoś lepiej oni się poruszają na tym terenie, wiedzą jak załatwić wizytę, kiedy na cito, jakie leki są dostępne, nasi lekarze nie są gorsi, ale dziwią się wielu rzeczom dla tutejszych oczywistym, tracą przez to czas. Poza tym Irlandczyk nigdy nie zostawi roztrzęsionego pacjenta samego sobie, znajdzie czas na rozmowę, na wyjasnienie co i jak, upewni się, że pacjent się uspokoił, ja mam takie doświadczenia. Mam wrażenie, że naszych lekarzy uczą jak leczyć, ale nie uczą widzieć człowieka w pacjencie.
Po wizycie córka nie wie nic, lekarz nie wiedział nic, ona wydała pieniądze i to niemało, za usługę, która nie powinna być opłacona, bo jej właściwie nie było. Lekarz jak każdy inny usługodawca, fryzjer, kucharz czy kosmetyczka, jeśli spieprzy sprawę, nie powinien być opłacony, jeśli nie umie wykonać usługi, nie powinien być opłacony. Jestem oburzona i brak mi słów. 
A najgorsze jest to, że jestem bezsilna, bo daleko.


niedziela, 29 lipca 2012

Kilka słów, w olimpijskim skrócie

Takie wpisy jak o Olimpiadzie, o Euro budzą wiele emocji, oprócz głosów zachwytów, taki jak mój, zaraz o tym, że ucisk imperialistyczny, że za głośno i za ciasno, że lud chce chleba i igrzysk to je ma, durny lud, że to wszystko to na żer głupków, a ci, co bardziej świadomie świat pojmują, wiedzą, że to zasłona dymna, z czym to się je. Poza tym konotacje historyczne podczas otwarcia niepełne, bo powinni byli opowiedzieć o wyzysku i jakim kosztem to wszystko, ta ich duma, osiągnięta.

Powiem tak, raz i więcej ani się bronić nie będę, ani przekonywać nikogo.
Ja widzę takie sportowe zmagania oczami tysięcy wolontariuszy, którzy w mozole, codziennie to wszystko obsługują i czerpią z tego radość i dumę. O nich myślę.

Kiedy Olimpiada i zmagania sportowe - mam przed oczami sportowców, którzy krew i pot wylewali, żeby się tam dostać i powalczyć o medal. O ich trudzie, o pasji, o dniach i miesiącach na treningach spędzonych myślę. Wiem, co mówię, bo kiedyś chodziłam na siłownię do ośrodka treningów olimpijskich dla ciężarowców i widziałam, co dla nich każdy taki trening oznaczał, jaki mieli cel - przed oczami, za każdym razem, kiedy już nie było sił - pięć kółek olimpijskich i obraz siebie, najpierw w pochodzie na otwarcie, a potem może i na podium.

Widzę łzy i rozpacz, kiedy jednak się okazuje, że podołać się nie dało. Widzę Chinki, które martwieją na samą myśl o tym, co będzie, jak przegrają. Oczywiście można powiedzieć - ha, a nie mówiłam, polityka wkracza do sportu. Może i tak, ale podczas samej konkurencji jest tylko sportowiec, jego możliwości i chęć wygrania. Oczywiście, głupia nie jestem, wiem, że NRD-owcy zmuszali biegaczki do zajścia w ciążę dla zwiększenia wydolności organizmu (jak to się dzieje w pierwszych tygodniach), wiem, że Rumuni też tresowali Nadię Comaneci na swój sposób, ale pamiętać będę całe życie jej występy na Olimpiadzie i to jak wygrywała. Kilka lat wtedy miałam.


Nie mieszam sportu z polityką, bo wiem, że nic nie poradzę na wiele zjawisk, a walka o zmiany zajmuje wiele lat. One następują, ale nic nie da, że będę bojkotować Olimpiadę dziś. Moskwa się odbyła, a ZSRR upadł w swoim czasie, nic nie dało nieoglądanie zmagań w roku 1980. W Chinach w zeszłym roku były protesty, tak wiem, słuszne, ale wierzę w to, że Chiny w swoim czasie się też odmienią, a ja jutro spokojnie obejrzę kolejną dyscyplinę z udziałem sportowców z tego kraju, bo to ich święto, a nie czas na protesty.

Nie odbieram innym prawa do swojego zdania, wyjaśniam tylko swoje. Osiągnęłam taki stan umysłu, że staram się nie niańczyć w sobie zgorzknienia i skwaszenia, cieszę się każdym dniem, srebrnym medalem naszej zawodniczki, dobrą książką, miłym blogowaniem i spacerem w przerwie między kolejnymi ulewami. Olimpiada to wielkie święto sportowców, to wielka myśl za tym idąca - żeby narody w pokoju potrafiły ze sobą rywalizować w różnych konkurencjach. Na czas Olimpiad przerywano konflikty zbrojne, czasem do nich już nie wracano. Ta idea mi się podoba i już.
A jeśli komuś podoba się uważać, że jestem durnym ludzikiem w maszynie propagandy olimpijskiej, trudno, jego prawo.

sobota, 28 lipca 2012

Londyn - Donegal, imprezy czas zacząć.

Oglądałam wczoraj inaugurację Olimpiady w Londynie, nastawiona raczej na podsłuchiwanie, czytanie, blogowanie, jak to w piątek wieczór po dosyć ciężkim dniu, wszystko na raz. Piątki mam zawsze bardzo pracowite, bo to i u siebie w domu staram się ogarnąć, ale też i inne cotygodniowe obowiązki akurat w ten dzień przypadają. Na rybkę zawsze mam przed oczami obraz siebie, siedzącej w fotelu z nogami wyżej, z psem obok, z komputerem lub książką na kolanach, czekającą na dobry film (taki obrazek przed oczami cały dzień, byle do wieczora). Wczoraj to miał być koncert piosenek Anny Jantar i Kukulskiego w nowej aranżacji Adama Sztaby i otwarcie Igrzysk właśnie. Koncert był, ale inny, już go widziałam, więc mi mina trochę zrzedła, nie wiem, skąd ta zmiana w programie. Nie żebym jakoś specjalnie za Jantar przepadała, ale to moje dziecięce lata i chętnie bym sobie w nowych wykonaniach to zobaczyła. Nic to, przecież nie na tym koncercie mój wieczór się opierał, po prostu lekki zawód i tyle.
Postanowiłam w takim razie wziąć się wreszcie za opisanie Mr. Pebble i Gruda powieści Mariusza Ziomeckiego, która mi się wybitnie podobała i o której trąbię wszem i wobec, bo widzę, że nie ma takiego PR, na jaki zasługuje, a co za tym idzie, zamiast się ludzie o nią zbijać, nic o niej nie słyszeli. Nigdy nie zrozumiem naszego rynku wydawniczego, gdzie robi się dużo szumu nad wydaniem jakiegoś gniota, a dobra książka sobie cichutko stoi na półce i czeka na uważnego czytelnika, co ją sam z siebie wypatrzy. A nie jest to łatwe, pamiętam z moich niedawnych wizyt w księgarni w Polsce, masa książek, ekspozycja - różnie, w zależności od możliwości księgarni, kolory okładek wala po oczach i człowiek się zniechęca po kilkunastu minutach, bo musiałby grzebać godzinami, żeby coś dla siebie znaleźć. Ja zawsze wiem, co chcę, ale jest też faktor zaskoczenia, na które człowiek ma nadzieję, szczególnie kiedy nie mieszka w kraju i ma wrażenie, ze go coś omija z niewiedzy.
Popisałam sobie, wzruszyłam się na wspomnienie niedawnej lektury, a tu już się zaczęła impreza na stadionie i to z takim hukiem i przytupem, tak ciekawa i widowiskowa, ze się już oderwać nie mogłam. Ach, jak oni to zrobili, a ten znicz na końcu, złączony z ponad 200 pojedynczych, symbolizujących każdy kraj, to już w ogóle majtersztyk.
Padma na FB napisała, że nie ma drugiego takiego kraju, który wplótłby w taką ceremonię tyle odniesień do literatury i ja się z nią zgadzam. Podoba mi się ta ich duma z historii, z ich wkładu w kulturę i historię całego świata. No i poczucie humoru, królowa skacząca z samolotu i Jaś Fasola - setnie się ubawiłam, a i wzruszyłam kilka razy.


A dzisiaj u nas leje (co ja nie powiem?), mąż trochę nie w formie, postanowiłam go dopieścić i piekę sernik, taki wiedeński bez spodu, według przepisu pani Zosi, która mi go dała 30 lat temu i od tego czasu przynajmniej ran na 3-4 miesiące piekę go u siebie, zawsze ją wspominając, niestety już nie żyje.
Dzisiaj w moim miasteczku zaczyna się festiwal, potrwa cały tydzień. Festiwale to specjalność tego kraju, w każdej nawet najmniejsze mieścinie coś tam organizują, jak nie festiwal krewetek, to tańca z przytupem lewą nogą, oczywiście literackie, kulturalne, wędkarskie, sportowe i inne, każda okazja dobra, zęby wypić pint of Guiness. I dobrze, lepiej się bawić i śmiać, niż płakać i smucić. U nas niestety nie ma literackiego (chociaż mamy dni Peadara O'Donnella), wybory Miss za to, chłopy mają na co popatrzeć, chociaż po 10 latach obserwowania festiwalu widzę, ze nie o te laski chodzi, bo wielu nawet nie wie, kto startuje, a o ubaw, dobrą muzykę i bezkarne przebywanie w pubach od świtu do nocy.
Mamy nawet hymn tego festiwalu, zawsze śpiewany na zakończenie, ciemną nocą przy światełkach zapalniczek, piękny, zawsze mi w oczach łzy stają, kiedy go słucham, chyba nikt tak jak Irlandczycy nie potrafi napisać i zaśpiewać pięknie o zwykłych rzeczach, takich jak siedzenie na plaży z dziewczyną na kolanie i butelką wina, i uwielbieniu dla swojego miasteczka. Posłuchajcie, to naprawdę fajna pieśń.


Syn w tym roku pomaga przy organizacji festiwalu, będzie jako wolontariusz go obsługiwał. Fajny tydzień przed nim.

sobota, 21 lipca 2012

Bluzka, czoło Neandertalczyka, a pędzel krzywy cholera

Oto obiecana bluzka, co sobie ją kupiłam i mnie wszyscy, na wszystkich kontynentach na dodatek, pytają, jak wygląda. Proszę państwa oto miś



Wiem, że to nie są maki, ale tak mi się skojarzyła, kiedy ją zobaczyłam i nazywam ją od tej pory bluzką w maki. I już. I niech mi tu różni spece i floryści nie wypisują, że się mylę, bo to nie o to chodzi co tam jest, a o to, co ja chcę, żeby tam było. Afirmacja taka, hehe.
Tutaj nie bardzo widać, ale ona na dole ma gumeczkę i się tak ładnie układa po założeniu. Dobry pomysł. A materiał przezroczysty, stąd ten czarny tył i przód pod spodem.

Poza tym po-udałam się do kosmetyczki wyskubać brwi a'la Olszewski i nie wiem, czy faza księżycowa nie ta (chociaż jest malejący to powinno być akurat), czy moja faza nie ta, czy kosmetyczka nie miała fazy, ale od czwartku chodzę z bólem wokół brwi i dotknąć się nie mogę. Mam wrażenie, chociaż tak nie jest, że pas nad brwiami mam powiększony jak u człowieka pierwotnego. Strasznie mnie to śmieszy nie wiem, dlaczego. W sumie bardziej niż wkurza. Pierwszy raz mnie coś takiego spotkało, a kosmetyczka ta sama, co kiedyś.

Kupiłam sobie lakier do paznokci w pastelowym kolorze, Bourjois niby anty odpryskowy (jak do samochodu haha), gwarantowane 3 dni bez ubytku, no nie wiem, czy to taka łaska, mam lakier Eveline, polski, co pachnie wanilią po wyschnięciu, za grosze, piękny kolor i połysk, aż żałuję, że nie kupiłam innych kolorów, ale kto to wiedział, siedzie na paznokciach tak długo, że się szybciej znudzi niż poodpada. Te francuski bułkę przez bibułkę, gwarantują 3 dni. No ja cię, 10 to by było warte reklamy, ale trzy to już chyba norma. Gdyby napisali trzy nawet przy pracy praczki, górnika przodowego płci męskiej, nie lubiącej rękawiczek, testowane na ludziach, to rozumiem. Nic to, kolor piękny, landrynkowo różowy, ale jakoś tak w pomarańcz wpadający, za mną nie trafisz, jak zaczynam o kolorach mówić :-) Zobaczymy jaki mocarz. A o tym lakierze piszę, bo ma innowacyjny pędzelek, plaski to już widziałam wcześniej, ale ten jest płaski i krzywo ścięty.
Malowałam sobie paznokcie i cały czas pomstowałam - jaki to pijany zając wymyślił ścinać pędzelek??? Ciągle myślałam, że mi jedno oko się 'rozleniwiło' jak u dziecka jakiegoś, i mi ucieka na bok. Co spojrzałam, to oczami mrugałam. A jak już dotarło do mnie, że nie oko, a ten pędzel krzywy, to zaczęłam takie figury łapać przy malowaniu, że mnie syn zapytał, czy kręczu dostałam. Jak się już przyzwyczaiłam do jednej strony, to trzeba było rękę zmienić i znowu w ten sam deseń zabawa. Zwariować można. Teraz mam wrażenie, że są krzywo pomalowane.

A na koniec chciałam się zapytać - czy Wy, niektórzy przynajmniej, musicie mieć te hasła u siebie poustawiane do komentarzy? Mam na myśli te obrazkowe utrudniacze, nie dość, że pisane krzywo i raz dużymi, raz małymi, to jeszcze jakieś numery obrazkowe dodatkowo. No ja zwariuję, przecież to niczemu nie służy, niczego nie załatwia, a do obłędu normalnych ludzi doprowadza. Jak się ktoś na Was uprze, to z lubością te obrazki będzie kopiować, a jeśli macie imperatyw kontroli nad komentarzami, włączcie moderację. Czy ktoś jeszcze myśli tak jak ja?

Idę w czoło bolące wklepać może jakiś Altacet czy co i spać. Powiem tylko jeszcze, że na Notatkach Coolturalnych odezwał się do mnie pan Aleksander Minkowski, pisarz, o czym ze szczegółami donoszę tam, tu tylko anonsuję. Przez to zaczęłam wspominać i oglądać na YT stare seriale polskie. Wspomnienia, wspomnienia

czwartek, 19 lipca 2012

Słońce na nosie


Od dłuższego czasu, gdzieś tak z początkiem recesji, odmawiam sobie skutecznie, towarów luksusowych.  Nie jest to takie uciążliwe, jakby się wydawało. Jak wiecie ostatnio powtarzam z uporem maniaka - ‘less is more’, im mniej kupuję, wydaję na przyjemności, tym bardziej każda drobnostka mnie raduje. A prezenty to już w ogóle, z ołówka automatycznego wyjątkowej urody cieszę się, jak z firmowej pomadki powiększającej usta. Drobiazgi poprawiają humor, a rzeczy wielkie to już w ogóle potrafią wprawić mnie w stupor, tak jak na przykład wyjazd, spotkania i zakupy na targach książki, o których do tej pory rozmyślam z błogim i nieobecnym wyrazem twarzy.
Wkrótce idę na wesele do młodej Irlandki, z którą pracowałam, z jej matką zresztą też. Na moich oczach dojrzewała, wchodziła w dorosły świat pierwszej posady i stałego związku, a teraz – 10 lat później – będę świadkiem jej zamążpójścia. Jestem wzruszona, nawet bardzo, jakby to był ktoś bliski, ale uczucia nie mają nic do rzeczy, jeśli idzie o kupienie kreacji, zamurowało mnie, kiedy zobaczyłam ceny. Pomyślałam, że to jednak przesada, żeby kupować kieckę za setki euro, przecież to nawet nie moja rodzina. Pod tym względem to ja strasznie chytra jestem, nie ma mowy, żebym kupiła coś na raz, jeśli kiecka, to obskoczyłabym w niej wiele imprez, ale problem w tym, że ja nie chodzę ostatnio nigdzie, a jeśli, to na pewno nie na takie wydarzenia, żeby długa suknia, etola i takie tam bezsensowności. Oczywiście chciałabym być heroiną z papierosem w długiej lufce, z giętką kibicią w sukni bez pleców, ale ani warunki fizyczne nie te, ani finansowe, ani chyba czasy też niesprzyjające takiej postawie. Wyszłoby na to, że zgrywam się na kogoś, kim nie jestem, a to po prostu żałosne. Takie oto myślowe meandry pokonywałam, kiedy przechadzałam się między wieszakami w TK Maxx. A tam chłam pomiędzy cudeńkami lub odwrotnie, kto bywa w sklepach tej sieci, to wie. Znalazłam za grosze spodnie, tak piękne, powłóczyste, udające długą spódnicę, z jedwabiu w kwiaty, że aż się zacukałam, od razu stanęła mi przed oczami Rita Hayworth. Rozmiar S. Nigdy w życiu nie osiągnęłabym takiego rozmiaru, chyba, że w ciężkiej chorobie, a tego sobie, ani nikomu nie życzę. Mam nadzieję, że znajdą godną ‘nosicielkę’, bo były wyjątkowej urody i do tego za bezcen. Zaraz za nimi wisiała bluzka cudo, a że spodnie S, to myślałam, że ona też nie dla mnie. Tylko, że w TK Max jak w lumpeksie, wszystko jest wymieszane i teraz duże rozmiary wiszą z małymi, a do tego wiadomo, ludzie też porzucają ciuchy byle gdzie. I cud się stał owego dnia, bo rzeczona bluzka, w fantastyczne czerwone kwiaty przypominające mi maki, lejąca się, ściągnięta w biodrach i za małe pieniądze, była mojego rozmiaru i do tego tak elegancka, że może być nie tylko na wesele, ale i na jakieś mniej wyjątkowe wyjście, do teatru na przykład (chociaż szczerze mówiąc, dla mnie wyjście do teatru jest bardziej wyjątkowe niż na wesele).  Tak byłam szczęśliwa, że się ubrałam na czekającą mnie imprezę za małe pieniądze, że pognałam ‘w nagrodę’ na stoisko z torebkami, bo to moja choroba, nic tylko bym je kupowała. Oczywiście sobie obiecałam, że tylko popatrzę. Nie doszłam tam jednak, bo zatrzymałam się przy ścianie z okularami. Przymierzyłam chyba z 10 par, w każdej wyglądałam durniej od poprzedniej. Już tak mam, że albo mnie okulary upiększają, albo robią ze mnie spuchniętą pszczołę, pijanego traktorzystę, gapowatego księgowego lub oczadziałą małpkę kapucynkę. No dobra, przyznam się, specjalnie wybierałam takie niedorzeczne, żeby się trochę pośmiać. Aż tu zauważyłam piękne złotawo-rude okulary Sonii Rykiel, droższe od pozostałych, ale bez przesady, nie tak jakbym je kupowała w jej salonie za setki euro. Ale i tak wydawało mi się to lekką przesadą, okulary to okulary, po co od razu SR? Założyłam na nos i wszelkie logiczne argumenty - dlaczego NIE powinnam ich kupować - pozostały gdzieś w sferze niebytu. Nie dość, że oprawka konweniuje z moim kolorem włosów, nie dość, że wystarczyło założyć, żebym się poczuła wyjątkowo kobieco, to jeszcze wrażenia wzrokowe były takie, jakbym się naćpała. Nagle wydało mi się, że w sklepie jest słonecznie, jasno i do tego bardziej kolorowo.

Mąż na mnie krzywo patrzył, kiedy się uparłam je kupić i wymieniłam wszystkie możliwe źródła dorobienia pieniędzy, żeby zrekompensować taki wydatek. Wyszliśmy na zewnątrz, pousuwałam te wszystkie wisiadła i nalepki, założyłam i mnie zatkało po raz drugi, zaraz dałam mężowi na nos i jego też zamurowało. Słońce w nich przestaje razić, ale paradoksalnie wrażenia wzrokowe są takie, jakby było bardzo słonecznie, kolorowo, bajkowo wręcz i nawet w cienistych plamach, gdzie kolory tracą na wyrazistości, w tych okularach wszystko wydaje się barwniejsze i piękniejsze niż jest; chociaż się nie umawialiśmy, co do tego, mąż też stwierdził, że tak muszą się czuć ludzie upaleni trawą. Nie oddał mi ich, tylko całą drogę prowadził z nimi na nosie. Co zwróciłam głowę w jego kierunku, widziałam faceta w damskich okularach i to mnie bardzo bawiło; kto by pomyślał, nie trzeba było ich nosić, żeby mieć dobry humor. Już mi nie straszne lekko pochmurne dni, z tymi okularami na nosie, mam swoje prywatne słońce non stop.



niedziela, 15 lipca 2012

Daj mi nogę, daj mi nogę, daj mi nogę...


Ja ci nogi dać nie mogę, dać nie mogę... tarara tarara.
Cały dzień chodzę i to spiewam pod nosem. Rano włączyłam telewizję, bo się okazało, że mi w mp3 bateria siadła i podczas sprzątania nie mogłam książki słuchać, a nie lubię jak jest cicho w domu. No, nie lubię i już. Muzyki słucham ostatnio dosyć dużo, ale nie mogłam tym razem włączyć, bo syn na górze swoje piosenki puszczał. Na moje nieszczęście akurat zaczynał się na Jedynce serial Dom. To jest chyba najlepsza nasza produkcja. Za każdym razem, kiedy go nadają, a to przecież co roku, jak nie częściej, wydaje mi się, że już mnie nie zainteresuje, a kończy się zwykle tym, że przysiadam na półdupku i oglądam cały odcinek, ba, mało tego, śledzę kolejne. I tym razem nie było inaczej, zamiast odkurzać, siedziałam z zestawem ścierkowo-pędzelkowo-miotełkowym i przeżywałam, jakby to było moje pierwsze tego serialu doświadczanie. Doprawdy nie potrafię tego wytłumaczyć.
Ale to nie koniec, kiedy zdenerwowana opóźnieniem w porządkach, zerwałam się do roboty (to już Domu napisy były), podczas czynności okołopilotowych, czyli krótko mówiąc czyszczenia wokół guzików patyczkiem do uszu (kurczę, skąd się tyle brudu tam bierze), przełączyło mi się na Dwójkę, a tam 'Daleko od szosy'. I w tym przypadku siedziałam jak przyklejona do ekranu, a do tego dołączył do mnie mój syn i też się oderwać nie mógł. Imaginujecie to sobie? To, że kobita 40+ ogląda to jeszcze normalne, ale że 16-latek śledzi za zainteresowaniem losy Leszka, to już chyba nieczęste.
Trochę mu musiałam tłumaczyć różne rzeczy z tamtej rzeczywistości, ale jak widać historia chłopaka z małej wsi, który miał marzenia, trafia do ludzi nie tylko pamiętających tamte czasy i serial. Miłe rodzinne przedpołudnie spędzone na wspomnieniach (ja) i odkrywaniu czegoś o kraju swojego pochodzenia (syn).
Coś dzisiaj chora jestem, chyba grypa żołądkowa. Mdli mnie, skurcze żołądka, a przede wszystkim strasznie słaba jestem. Ale chorować to ja nie umiem. Bo nie tylko posprzątałam, ale i prasowanie odwaliłam, niewielkie, ale jednak. Już mnie denerwował kosz i deska w pokoju, a stały tam od kilku dni, od czasu, kiedy mi nagle, bez uprzedzenia, w połowie prasowania wielkiej góry ciuchów (jak zwykle wtedy oglądam sobie seriale lub filmy i wcale mi się nie nudzi, nawet to lubię) przestało działać żelazko. Bezczelność. Małżon rozebrał, ale je zaraz ubrał i powiedział, że skończyło się i już nic z niego nie będzie. Kilkanaście lat bezawaryjnej służby, miało prawo. Jak ja nie lubię kupować nowych sprzętów do domu wtedy, kiedy mam takie, z których jestem nad wyraz zadowolona! Na dodatek nie bardzo mam teraz pieniądze na nieprzewidziane wydatki, na przewidziane też nie J
Tego dnia i tak miałam jechać do gminy, to od razu wpadłam do kilku sklepów pooglądać nowe żelazka i ewentualnie kupić. Miałam skitrane trochę grosza, widać tam na górze już było od jakiegoś czasu wiadomo, że mi sprzęt walnie. Moja prababcia Michalina zwykła mówić, ze jesteśmy za biedne, żeby kupować byle co. Mam zakodowane, że jak coś do domu, to ma być dobrej jakości, bo wtedy mi dobrze służy. Poprzednie żelazko to był Azur Philipsa. Tym razem postanowiłam, że pozostanę przy tej marce, po obejrzeniu katalogu Argosa ze zdziwieniem skonstatowałam, że Azury są nadal produkowane, nawet w kilku wersjach, a dodatkowo okazało się, że w Argosie jest wyprzedaż i to, które mogłoby być, kosztuje połowę ceny. Ale było też inne, niestety nieprzecenione, ale za to najnowsze z automatycznym stand-by, parą typu Ionic , cokolwiek to znaczy i innymi wodotryskami. Moje serce było za tym nowoczesnym, ale to w ofercie było niewiele inne, a całe pięć dych tańsze (euro nie złotówek). Pomyślałam, że jednak bez przesady, żelazko to żelazko, w końcu nie podtrzymuje czynności życiowych, a pięćdziesiątak drogą nie chodzi i wzięłam jednak to tańsze. Dumna byłam z tej bohaterskiej decyzji.
Oto moje stare białe, odchodzi na emeryturę, a niebieskie wchodzi na zastępstwo. Powinnam się cieszyć, ale jakoś mi smutno, lubiłam tego mojego staruszka, poręczne było i wyjątkowo dobre




Dzisiaj postanowiłam wypróbować. Odłączył mi się przedłużacz z gniazdka i zanim się zorientowałam, że to było przyczyną awarii, myślałam, że mi ono przestało w połowie prasowania działać, zdążyłam się wkurzyć, posłać kilkanaście ch… (to jest h czy ch bo nigdy nie wiem?), k… i innych bardziej wysublimowanych hm hm, o ile można o nich tak powiedzieć. W każdym razie przypomniał mi się serial IT Crowd, gdzie panowie od komputerów zawsze zadają pytanie czy wtyczka jest dobrze osadzona w gniazdku i czy pani próbowała  wyłączyć i włączyć sprzęt, schyliłam się i okazało się, że ‘ojej, jaki pan mądry’ wtyczka. Bo to zawsze jest coś w tym rodzaju, haha.
Powiem tylko, ze uwielbiam żelazka Philipsa. A przy okazji ze zdziwieniem zauważyłam, że większość moich różnych sprzęciorków jest Philipsa, niezamierzenie zupełnie. I telewizor, i mp3, i oba dvd (jedno z nagrywarką i dyskiem twardym), dziwne, bo nie firma, a za każdym razem parametry, decydowały o wyborze każdego z nich. Widać, że nam z Philipsem po drodze.
I żeby nie było wątpliwości oświadczam, że nie jest to wpis w żaden sposób sponsorowany i linkowany.  Po prostu dzielę się z Wami swoimi obserwacjami, dlaczego nie mielibyśmy tego robić bezinteresownie?

P.S. Wpis ukazuje się dzisiaj, chociaż napisany wczoraj, internet mi padł i dopiero teraz udało nam się naprawić



niedziela, 8 lipca 2012

W kuchni z osobistym feministą

Małżon mnie dzisiaj zaskoczył. Nie pierwszy raz zresztą, ale to było chyba największe z dotychczasowych. Szykowaliśmy obiad. Wszystko było już prawie zrobione, zupa i ciasto w piecu, tylko młodych ziemniaczków naskrobać. Małżon zawsze uważa, że to nie dla kobiet praca, bo potem mają ręce jak wyrobnice polne. On skrobie, ja rozpakowuję zmywarkę i sobie gadamy. Pytam, czy oglądał Babilon na TVN24, bo ja lubię ten program, zawsze słucham, kiedy coś tam sprzątam czy przygotowuję obiad (taka to pora zawsze), ale dzisiaj musiałam wyjechać na zakupy weekendowe, bo akurat ten czas przypadł na lunch małżona i samochód miałam do dyspozycji. Proszę więc o streszczenie, ale on niestety nie widział, bo czytał. Ale to rozpoczęło inną dyskusję, a właściwie monolog małżona :

Faceci nie mają prawa decydować o aborcji, ani o in vitro, nie mają, bo tylko potrafią rozporki rozpinać, a potem kobiety zostają same, a oni znikają, niby robią wielką politykę, kariery w biznesie, albo udają zajętych, żeby nic nie robić. Na kobiety zrzucają całą odpowiedzialność za dzieci, za wychowanie,  za zabezpieczenie też, a jeśli zajdą w ciążę, alimenty - albo ich nie ma, albo za małe.
Jeszcze nie zamknęłam buzi ze zdziwienia, kiedy dodał - w każdej partii politycznej powinna być wewnętrzna opozycja złożona z samych kobiet, kiedy faceci zaczynają bzdury wygadywać, one powinny oponować. A kobiety, które dla kariery podlizują się kolegom politykom, działają przeciw innym kobietom lub nie robią nic, żeby przeciwdziałać durnym pomysłom kolesi, są jak prostytutki. Nawet gorsze, bo tamte to przynajmniej dla pieniędzy robią i wszystko jest oczywiste, a one dlaczego? Dla kariery? Udają, że mają portki i podlizują się facetom? To obciach.

Był bardzo wzburzony, widocznie czegoś wysłuchał w wiadomościach i w nim to rosło.
I tak sobie gadamy przy obieraniu ziemniaków.
A pogoda oczywiście okropna. Powinnam być chyba zadowolona, bo wszędzie albo powodzie, albo upały, u nas umiarkowanie, leje i tyle. Ale mnie już kości od tego bolą, reumatyzm będę tu miała jak nic.

Oglądamy filmy. O naszych ostatnich zachwytach na Notatkach Coolturalnych

czwartek, 5 lipca 2012

Jakby co, wskoczę na wilka i pognam w nieznane

Dzisiaj małżon wywlókł mnie z domu na ryby. To znaczy on na ryby, ja poczytać, pies pohasać.
Wszystko się zgadza, tylko, że wybraliśmy się jak matoły.
Zarządził ten wyjazd 'teraz natychmiast', bo godzina przed najwyższym przypływem i ryby biorą. A tam jedzie się dwadzieścia minut. Buty w zęby, książkę pod pachę i heja.
Zapomniałam, że lepiej się słucha książek niż czyta w takie słońce. Do tego trzeba było gębę wysmarować, bo jak taki deszcz non stop, to przecież ja w ogóle nie nawykła do blasku mocnego słonecznego prosto w pysk przez ponad godzinę.
Okularów nie wzięłam, na szczęście jakieś szarpaki w samochodzie miałam.
Jak już dowlekliśmy się do skał okazało się, że nie mam siedzonka, czyli takiej poduszki pierdzącej pod tyłek, żeby sobie swobodnie na kamieniach siedzieć.
Malżon z kijem na skały pognał jak, nie przymierzając, kozica jakaś, pies też hyc hyc, a ja zaczęłam szukać jakiejś miejscówki. Widok cudny, oczywiście aparat został w domu.
Rozsiadłam się na wyglądającej dobrze półce skalnej, ale miałam kolano jedno pod brodą. Przesunęłam się na kolejną, jakoś dziwnie skręcona byłam, na trzeciej dopiero zaznałam jakiej takiej wygody.
Poczytałam, nawet mi się tak rajsko, sielsko, anielsko zrobiło, bo co chwila Frank do mnie przybiegał z językiem na wierzchu i kazał się głaskać - podrzucał moją dłoń pyskiem wysoko, mając nadzieję, że jak spadnie ponownie, to na jego kark i będę go miziać. Pachniał słoną wodą. Słońce w oczach. Takie intymne momenty z psiakiem nad oceanem. Serce przy sercu. Fajnie.
Książka arcy ciekawa, to się nie zorientowałam, że mnie pysk piecze. Jak znam życie, jutro wstanę i będę miała czerwone policzki i białe koła po okularach wokół oczu. Czoło oczywiście też białe. I wilka, bo pod tyłkiem tylko cienki ręczniczek. Znacie ten kawał o ułanach? Poruczniku na koń! Ale ja mam wilka. To na wilka.
A tak na poważnie, pomyślałam trochę też na tych skałach i muszę przyznać, że taki wieczór nad samym oceanem z psem i książką to jest absolutny luksus. Jak na to tak spojrzeć, ile by mi pieniędzy nie brakowało, jestem bogata.

wtorek, 3 lipca 2012

Piłkarskie finały, kocie podchody (dobrze, że nie odchody), a na talerzu raj

O ludzie, jak ja się spłakałam po meczu z Włochami. Bo ja jestem kibic na 100%, albo nic i czytam książkę, albo całym sercem i nogami. Wymyśliłam sobie, że Hiszpanom już wystarczy tych tytułów, już biorą je za normę, cieszą się, ale nie tak, jakby Włosi szaleli, gdyby dostali. A jeśli już nie nasi, to niebieskim kibicowałam i jak daleko zaszliśmy! Do samego finału.
Cały dzień sobie z synem delikatnie 'dogryzaliśmy' - masz tu synku chrupki na wieczór, jakoś ci muszę osłodzić przegraną Twojej drużyny; masz tu mamuś ciastko z jabłkami, jak będziesz w rozpaczy po przegranej, to sobie zjesz. I tak cały dzień.
Przyszła ta godzina, zasiedliśmy, małżon z książką zdrajca. Emocje wielkie, u nas, bo u męża różnie, ale jednak odłożył książkę po jakimś czasie, nie zdzierżył. Po dwóch golach już wiedziałam, że nic z tego. Stracili power, gołym okiem to było widać. Przerwa, siedzę nabzdyczona, syn pyta - mama, gniewasz się na mnie? Musiałam mieć straszną minę skoro się dziecko przestraszyło, że go matka wydziedziczy.

Potem to już była masakra, kiedy znieśli jednego zawodnika, a było już po trzech zmianach i nikogo nie mogli wprowadzić, Włosi grali w 10, a do tego podłamani. Hiszpanie to już bili leżącego, nie mogłam na to patrzeć. Po odgwizdaniu końca, wszyscy wiedzą 4:0, jak te stare chłopy zaczęli płakać to mnie też łzy stanęły u bram, ale jak odbierali medale i Hiszpanie przystąpili do złotych, nie łzy mnie tak 'odtamiły', ale wzrok Buffona i takie rozmarzenie w oczach - co by było, gdybyśmy my tam teraz stali. Kurczę, łzy mi leciały jakby mi ktoś kurek otworzył do podlewania ogrodu. Mąż się śmiał, że lepiej niech ja stanę pod krzakiem z różami, przynajmniej jakiś pożytek z tego będzie.

Jeszcze cały poniedziałek przeżywałam, te ich wyjazdy, przyjazdy i komentarze, ale już zakończyłam to definitywnie, bo bez przesady, mam swoje życie, sama jestem zaskoczona, ze tak przeżywam. To chyba bardziej żal za emocjami i tym Euro w ogóle, a nie za drużyną konkretną.

I ta cholerna polityka, która się 'wreszcie' przebiła i szaleje po kanałach - nienawidzę, wkurzają mnie i mam nadzieję, że wszyscy, którzy od tego odpoczywali długo, już nie mają w sobie zgody na to całe bagno i słuchanie o tym.

A w weekend była Misia z kotami. W sobotę nas oba budrysy odwiedziły, a w niedzielę tylko na chwilkę. Takie cudowne dzieciaki.

Tutaj jeszcze w Dublinie, chodziły po wannie, kiedy córka brała kąpiel. Całkiem jak mali ludzie, nie lubią być same i idą za córką, gdziekolwiek by ona nie była. Tosia, ta druga, się skąpała i biedna, zmęczona Michalina, musiała wyłazić z wanny, suszyć ją i dopiero mogła wrócić i dokończyć ablucje. A tak lubi polezeć z książką.



 przerzucił się na rozkrok, bo mu się wydawało tak bezpieczniej

 Tosia spokojnie, łapka za łapką

 A tu pod 'drzewem' storczykowym sobie siedzi Tosieńka

 Pussling się zmęczył i u męża postanowił sobie poleżeć. Małżon się zwierzętami nie zachwyca, lubi, ale tutiulał nie będzie, ale jak przychodzi co do czego, to wszystkie u niego zawsze zalegają na spanie
Ma dobre fluidy. Jak mnie coś boli, zawsze mnie jego dotyk leczy. Taki domowy Kaszpirowski. Odinadcać, dwienatcać...


A na koniec zdjęcie  z cyklu przyjemne odchudzanie. Zrobiliśmy obiad weekendowy - piersi z kurczaka pieczone pod szynką prosciutto, z pomidorami pieczonymi i rukolą. Takie było pyszne, że w niedzielę też zrobiliśmy. Korzystaliśmy z tego przepisu z taką różnicą, ze zamiast cukru do pomidorów, daliśmy do miseczki dwie łyżki oliwy, dwie figowego octu balsamicznego, czosnku i ziół (mam świeże oregano z ogrodu). Michalina to wynalazła. To jest tak dobre, że trudno słowami opisać.
Rukola jest samiuteńka, bez dodatków w sensie innej sałaty czy warzyw, jedynie z dressingiem własnego wyrobu z odrobiny oleju, musztardy, octu jabłkowego i przypraw.