poniedziałek, 30 grudnia 2013

IKEA - wyczerpałam limit zakupo-godzin i sklepo-kilometrów na rok (księgarni to nie dotyczy)

Na blogu Notatki Coolturalne opisałam moje marzenie o fotelu i jak to się stało, że wreszcie mogłam go sobie kupić, więc nie będę się tu powtarzać.
Chciałabym natomiast więcej napisać o moim doświadczeniu zakupowym w IKEI, ciekawa jestem Waszej opinii, czy Wy też tak macie?
To, że nie ma tam okien, poza najwyższym piętrem w kafejce, to wszyscy wiemy, a jak nie ma okien, trudno się zorientować, jak upływa czas. Nawet jeśli człowiek wie plus minus po co przyszedł, chce to załatwić szybko i bezboleśnie, i tak nigdy nie ma tak, żeby to trwało chwilę.
Nie bywam w IKEI często, bo w Irlandii mamy jeden sklep w Dublinie, drugi jest w Belfaście, po stronie północnej. Do obu mam mniej więcej tyle samo, czyli coś ze 4 godziny. Drogi w Irlandii są słabe, a już z Donegalu do centralnej części szczególnie, nie ma mowy o wyskoczeniu od tak sobie, żeby połazić i zobaczyć, czy czegoś nie przecenili.

Bywam w tym sklepie może raz w roku. Asortyment nie zmienia się tam znowu tak szybko, żeby bywać częściej, domu nie urządzam namiętnie, więc nie ma potrzeby.
Tym razem celem był fotel. Sprawdziłam, czy mają na stanie, okazało się, że są 4 i pojechaliśmy.
Po kilku godzinach jazdy przyjemnie było zasiąść do kawy i irlandzkiego śniadania. To jest dla nas wielka uczta, bo nie jadamy go zbyt często ze względu na kalorie. To w IKEI jest akurat dobrego rozmiaru, nie za duże, nie za małe, dobrze przyrządzone. Jedynym minusem była kawa i herbata - obie wyjątkowo wstrętne, z tym, że kawa biła na łeb wszystkie inne podłe w smaku, które zdarzyło mi się kiedyś wypić. Jak na tę jakość, droga. No, ale nie na kawę tam pojechałam.

Zaczęliśmy od show room, bo mąż ma koncepcję na wymianę kilku rzeczy w kuchni i gdzieś tam jeszcze i mnie przeciągnął przez całość. Znalazłam tam fajne poduszki do fotela, zapisałam lokalizację w sklepie i nazwę. Potem spodobał nam się wieszak do łazienki, znowu to samo - notatki, gdzie go znaleźć. I jeszcze raz ta sama operacja z półką, która wisiała w zaaranżowanym pokoju.
Okazało się, że żadna z tych rzeczy nie jest tam, gdzie obiecywał napis na etykiecie.
Pracuje tam dużo osób, ale zaskakująco mało mogą pomóc. Pytasz, odsyłają cię do innej osoby do innego komputera, a jak już myślisz, że jesteś w ogródku i witasz się z gąską, to się okazuje, że Zosia gąski może i pasła, ale ta bajka jest o Kasi, co gąski zgubiła. Tam, gdzie przedmiot powinien być, okazywało się, że go nie ma wcale w sensie skończył się (to w komputerze tego nie widzieli?), albo leży gdzie indziej, ale gdzie, to może tamta pani, o w tym żółtym (oni wszyscy na żółto, daaa) mi powie.
Jak dotarłam do alejki 5 stanowisko 46, to się okazało, ze mogę podziwiać wielką pustą przestrzeń. Nie muszę chyba dodawać, że mówimy o sobocie, tłumach i sklepo-kilometrach oraz zakupo-godzinach nie do zmierzenia, a nie o małym przytulnym grajdołku z disajnerskimi przedmiotami..
Ale spoko, po fotel przyjechałam, nie będę się przecież denerwować, kiedy realizuję osobiste marzenie ostatnich lat.
Na liście w internecie napisano, że foteli ma być w tym kolorze na półce 4. Dochodzimy do regału, alejka 9 stanowisko 45 oczywizda na samym końcu, a tam stoi jeden. Pytam przechodzącego pana z obsługi, czy jeszcze gdzieś mają więcej (z myślą o tej półce, co jej w alejce 5 nie było), ale dostaję odpowiedź, że cokolwiek leży na regałach, to leży, a jak nie leży, to nie ma.
To ja się pytam, gdzie znajdują się te pozostałe 3 fotele, co są nadal na stanie dzisiaj, bo jeden kupiłam? Gdzie jest półka, co być powinna i jej nie ma?
Nie wiedzieć dlaczego, zaczęłam sobie nucić pod nosem piosenkę kabaretu Mumio

Jak to... jak to się stało
Że mi wypiłaś moje kakao
Przecież to mój kubeczek
To mój kubeczek z wiewiórką jest

Mąż jak zobaczył karton z fotelem, to go na-ten-tychmiast szlag trafił, bo ja go zapewniałam, ze to wszystko jest flat pack (widziałam miesiąc temu na własne oczy, nawet się zastanawiałyśmy z córką, jak ten fotel złożymy). Ale to chyba był ten casus, że my oglądałyśmy kilka kartonów na raz i one się zazębiały, a prawda taka, że fotel jest tam w całości, czyli karton jest w literę L, pod kątem prostym zgięty i wieeeeelki.

Zrobił się problem, bo to oznaczało, że bagażnik będzie otwarty, a to znowu oznaczało konieczność zakupy taśmy trzymającej to wszystko w kupie, a wiedzieliśmy, że takowa taśma jest, bo widzieliśmy taką żółtą, ale się okazało, że ta żółta należy do pracowników Ikei, a do kupienia jest czarna, ale przy kasie 22 na półce. Tam nie było, nie wiedziałam nawet gdzie szukać, ale chociaż kręciło się tam kilku panów, nikt nie polazł popatrzeć ze mną, a to rzut beretem był, tylko mi machali palcem przed nosem, w którym kierunku mam iść. Oni im chyba w instrukcji obsługi klienta zastrzegli, ze nie mają za bardzo pomagać, bo jak nie to na bruk. No bo jak wyjaśnić, że na każdym piętrze pracownicy tylko machają rękami w kierunku nieokreślonym, dupy nie ruszą i odsyłają jeden do drugiego?

Mąż już był na skraju wyczerpania nerwowego. Młody chłopak nawet szukał tej taśmy, ale koniec końców odesłał nas do obsługi klienta, która była po drugiej stronie lustra tej magicznej krainy, czyli po zapłaceniu, mieliśmy się tam udać.
Przy kasie okazało się, że wzięliśmy dwie rzeczy z półki, które były tzw display, czyli wystawką, a powinniśmy wziąć zapakowane. Pytam, czy mi ktoś to może jakoś skrótami przynieść, a on, że nie, że muszę wrócić (przypominam, że mowa o sklepo-kilometrach). Ręce mi opadły. Po ten garnek bym nie szła, ale taśma, okazało się w obsłudze klienta, też jest gdzieś w bebechach tego sklepu-potwora
- jest gdzieś, lecz nie wiadomo gdzieeeee - nucę dla uspokojenia nerwów.
Wywiozłam męża wraz z kartonem "potworem ostro zgiętym" i drugim koszem z poduszkami i różnymi dziwnymi rzeczami średnio potrzebnymi, ale taka łopatka to mi się przyda, bo tania, do samochodu na parking, a sama w te pędy z powrotem do sklepu na poszukiwanie taśmy o imieniu Maja-gdzieś jest, lecz nie wiadomo gdzie.
Młodzian pokazał mi skrót, żebym nie gnała tak całkiem przez wszystkie działy, takie tajemne szare drzwi, ale się pogubiłam i kiedy spytałam kobiety po drodze, ta zaprzeczyła, że takowe w ogóle istnieją. Głupia krowa, a młodziana od razu pokochałam, kiedy jednak znalazłam te drzwi i okazało się, że zaoszczędziłam przynajmniej z 15 minut, jak nie więcej. Tam miałam więcej szczęścia, bo pierwszy raz znalazłam młodą dziewczynę, która zostawiła jakieś kartony i mnie zaprowadziła do miejsca, gdzie taśmy leżą (sama bym ich w życiu nie znalazła!!!), byłam gotowa ją pod kolana z wdzięczności chwycić.
Po drodze w locie chwyciłam te dwa przedmioty czyli garnek i doniczkę, co były zapakowane tym razem, a nie z wystawy (chociaż taki burdel tam na półkach, że trudno się zorientować, co i jak) i już normalną drogą wróciłam do kas. Gnałam jak rączy koń, przedtem skrótem weszłam, a i tak mi to pól godziny zajęło. Mąż mnie zabije - śpiewałam przy kasie, dla spokojności oczywiście :-)

Wracaliśmy zapakowani jak na tym filmie reklamowym sprzed lat, gdzie w trakcie wyprzedaży ludzie wyjeżdżają z Ikei zapakowani tak wysoko, że pod mostem nie mogą przejechać. Tyle, że my wystawaliśmy z tyłu :-)
Na stronie internetowej jest wielki napis SALE i o ludziach, co mają Ikea Family kartę, że taniej. Nie wiem, co to za wyprzedaż, bo tam mało co było taniej, jakaś pościel, co i tak jej nikt nie chce i serwetki. Nie wiem też, po co ta karta, bo nic nie skorzystałam na tym, że jestem w 'rodzinie Ikei', a jak spytałam przy kasie, po co ja właściwie to mam (jak to po co, twoje dane podstępem od Ciebie wyciągnęli, głupia babo - mówiły oczy męża), odpowiedź była taka, że niby wiem, ale nie wiem. Produkty są oznaczone i mam je taniej i te z wyprzedaży też, ale ani tych produktów, ani tych taniej, jakoś nie widziałam, albo słabo oznaczone, albo się w ten 'nawias' nie łapię.

Wiem, IKEA to sklep z dosyć dobrymi towarami za niewielką cenę i za to trzeba jakoś 'zapłacić', ale żeby tak całkiem żadnej pomocy i slogany prawie bez pokrycia, albo pokrywające się z potrzebami setnej klientów, to chyba lekka przesada. A może ja tam za rzadko bywam, żeby to dobrodziejstwo ocenić, zauważyć?
Zadowolona jestem z fotela, z łopatek do smażenia, doniczki, garnka i poduszki też, ale zakupy tam to jak pobyt w armii cudzoziemskiej - maszeruj albo giń.


czwartek, 26 grudnia 2013

Czy ja jestem wystarczająco 'smart' na ten phone? A tak w ogóle to już prawie po

Piękny dzień, nie za oknem, bo tam wichura, ale u nas w domu tak. Przyszły święta, w Wigilię luzik, bo wszystko porobione, tylko upiec chleb, ustroić stół i oczywiście jajka faszerowane dla jeszcze-nie-zięcia, bo to ulubione jego danie (co tam, że u nas jadało się je tylko na Wielkanoc).
Z chlebem zrobiliśmy oczywiście jakieś dziwne czary mary. Oczywiście, bo ja w tym roku wyczyniam jakieś dziwne sztuki nie do końca zrozumiałe dla mnie, nie w moim stylu, że coś psuję, ważę lub przypalam. Wymieszałam mąki różne i ziarna i co tam w przepisie było, ale jakoś niecodziennie, w kazdym razie nie powtórzyłabym tego. Nagrzałam piec na 230, ale na grillu najpierw, bo tak się szybciej kuchenka nagrzewa, przez co mniej prądu się na to zużywa, włożyłam chleb i zmieniłam na konwekcyjne grzanie. No właśnie, miałam taki zamiar, a przekręciło mi się za daleko i włączyłam chłodny nadmuch (nigdy nie wiem, do czego to jest). I chleb stał kolejne 40 minut w tym, przez pierwsze piętnaście pewnie urósł, bo było jeszcze gorąco, a potem sobie tak stał blady. Córka sprawdziła, czy już gotowy i skonstatowała ze zdziwieniem, że cholerka coś blady, wsadziła rękę i chłodnawo. No to w panice piec na właściwe ustawienie i następna godzina już w stopniowo rosnącej temperaturze. Upiekł się i o dziwo był świetny, chyba najlepszy od lat.
Gdybym miała odwalić ten numer po raz drugi, nie potrafiłabym tego zrobić.
W każdym razie dzień uratowany, córka miała swój ulubiony chleb na kolację wigilijną.
Objedliśmy się jak zwykle. Nie, że jakieś ilości, ale po całym dniu gotowania, następnym szykowania, jakoś szybko się człowiek napełnia i nie za wiele daje się wchłonąć. W takiej perspektywie człowiek się zawsze dziwi, że tyle nagotował, naszarpał się i panikował w sprawie ilości potraw. Nihil novi.
Prezenty u nas zawsze między przystawkami zimnymi, a barszczem z uszkami. Dla odpoczynku i spokojności, bo wszyscy, niezależnie, czy lat 6, czy 60, są niecierpliwi dowiedzieć się, co tam w tych paczkach jest? Odkąd nie ma u nas maluchów, kładziemy je już poprzedniego dnia, zapakowane i opisane i czekają, a w nas wzrasta chęć zajrzenia do środka. Niby udajemy, że nie widzimy, ale żurawia zapuszczamy.
No i zaczęło się szaleństwo, książki, drobiazgi, to, co każdy wymarzył, co nie oszukujmy się, i tak by sobie kupił, bo torebka, bo portfel, bo czapka. Było też kilka większych, w moim przypadku smartphone. Postanowiłam wejść na abonament, bo muszę mieć rozmowy międzynarodowe tańsze lub całkiem za darmo limit, ze względu na mamę. A jak bill pay to można było pomyśleć o telefonie, bo z planem tańsze niż takie na kartę 'pay as you go'. No i wybrałam Samsung Galaxy Note 3. Tylko tak było mnie na niego stać, a raczej nie mnie, a Mikołaja. Kilku Mikołajów, bo dzieci się złożyły i przyjaciel rodziny dołożył voucher.
Dostałam telefon i oszalałam.
Z rozpaczy, że taka durna jestem i zacofana, że czuję się jakbym w ciemnym lesie chodziła i tylko momentami wychodzę na polanę, jasność widzę, czyli jakimś cudem udaje mi się znaleźć sms czy coś tam innego, po czym znowu w gąszczu niepewności i dziwnych ikonek się poruszam i tak w koło Macieju. Kiedy przychodzi mi pisać na ekranie dotykowym, to latam po nim palcami jak łyżwiarka na oblodzonych kocich łbach, nigdy nie wiem, gdzie wyląduję, w którą stronę mi palec poleci i co z tego na ekranie jest tekstem, który chciałam napisać, a co jakąś hebrajską mowa.
Ubaw najlepszy mamy, kiedy robimy wybieranie głosowe lub głosowe wyszukiwanie google. Raz podchwyci, raz nie.
Galaxy Note 3 ma tyle funkcji, przydatnych i ciekawych, że aż żal taki mieć i nie korzystać, dlatego muszę jutro usiąść z jakimś filmikiem instruktażowym i podziałać. Wyjść z tego lasu :-)

Pierwszy dzień świąt i drugi to wizyta przyjaciół z dziećmi, a teraz lenistwo i filmy w planie.
A jak Wam minęły święta?


wtorek, 24 grudnia 2013

Taka jestem, proszę pana, rozchwiana jak ta pogoda, czyli opowieść podręcznej

Całkiem jestem jak nasza aura - zawiana w nogach, czyli nie całkiem równo stoję.
To nie mój czas zdecydowanie. Nie wiem, czy to coś nowego, czy mi się ten balans wyłączył z powodu stresu, a raczej napięcia spowodowanego zbyt dużym chceniem zrobienia wszystkiego na czas i jak najlepiej, ale w głowie mi się kręci, od ósmej już mi się oczy zamykały, a jeszcze tyle było do zrobienia. Miałam taki kryzys o dziewiątej, że musiałam w ulewę wyjść z domu na chwilę, bo myślałam, że przytomność stracę. Aż się przestraszyłam.
Cały dzień miałam jakiś do kitu. To znaczy atmosfera fajna, z dzieciskami w kuchni, Michalina robiła jedno ciast, a ja zawalczyłam z tortem chałwowo-kawowo-wiśniowym. Nie wiem, czy ten przepis ze strony wprawdzie zaufanej, ale nigdy nic nie wiadomo, jakiś trefny, niesprawdzony, pisany na kolanie, czy ja do kitu całkiem dzisiaj, ale nic mi się nie kleiło z tym ciastem. Na szczęście biszkopt czekoladowy do tortu wyszedł, ale wykorzystałam doświadczenie z innych przepisów, więc nie mogę pochwalić, że to zasługa tego.
Potem mi podpadło, że autorka kazała rozpuścić mąkę ziemniaczaną we wrzącym kompocie, toż to każdy wie, chyba, że całkiem początkujący, że tak się nie da. Czujna się zrobiłam jak Wasilewska, ale nie na tyle, żeby jednak zamienić mąkę ziemniaczaną na kukurydzianą (która daje piękniejszy pobłysk masy wiśniowej i jest ona mnie kisielowata, a bardziej galaretkowata). Potem mi się zważyła śmietana chałowo-kawowa. W mig. Ani się nie spotrzegłam, miałam breję w grudach. Ręce mi opadły.
Stwierdziłam, że straciłam 'modżo' do gotowania i teraz wszystko mi nie wyjdzie. Jak przekrajałam biszkopta na blaty do tortu, to mi ręce latały. Całkowicie straciłam pewność siebie w kuchni, do tego stopnia, że zrobiłam drugą śmietanę potem, ale mało brakowało, a bym ją przebiła (nie zdarza mi się to, a teraz proszę), potem poprosiłam córkę, żeby zrobiła polewę na tort typu 'ganache' czyli śmietanka z czekoladą w niej rozpuszczoną, bo ja już nie wierzyłam, ze dam radę.
Mąż dokończył rybę po grecku, zrobił w galarecie, nasmarował mięsa, ja już tylko za podręczą robiłam.
I się kiwałam jak kiwaczek jakiś, tak mi się we łbie kręciło.
Do kitu.
Do tego dostałam kartki, a sama ich nie wysłałam prawie wcale, tylko kilka, bo po prostu nie miałam siły biegać, kupować i wysyłać, z tym przeziębieniem i balansem, co był do bani. Aż szkoda, że nie na bani :-)

Zobaczymy jak będzie jutro, czeka mnie wykończenie domu, ubranie stołu, upieczenie chleba i jakieś tam pomniejsze sprawy. Obym nic nie schrzaniła.

Mimo to fajnie jest, tylko żeby mnie przestało w głowie kręcić i mdlić.

Oczywiście Wesołych Świąt Wam życzę!

wtorek, 17 grudnia 2013

Wiem, ale nie wiem

W tym roku dla odmiany wiem, co dostanę pod choinkę. Ale co z tego? Nawet w sklepie byłam i widziałam pudełko, ale nie wiem, w ręku nie mam, jeszcze nie czuję, cierpliwości upraszam, bo ze skóry wychodzę.
Rzecz w tym, że umyśliłam sobie iść w smartfony. A jak tak, to najpierw myślałam, kombinowałam, jaki, bo ja ślepa, żeby lekki, bo cegieł mam już dość w życiu (guzikowce są grube i toporne przecież), macałam w sklepie i zdecydowawszy, że Samsung Galaxy Note, a że mnie na 3 nie stać, to dwójka. No, ale się okazało, ze jak przejdę na bill pay to stać mnie na trójkę, a do tego rozmowy darmowe będę miała ileś tam minut, co mi się koniec końców opłacało (również dzięki przyjacielowi Michaliny, ale to długa historia). Stanęło więc na tym modelu.
A jak abonament, to wprawdzie rodzina kupuje, ale ja muszę podpisać, stąd moja obecność w sklepie.
Syna w roli cerbera córka wysłała ze mną, zaraz od pani przejął telefon, nawet nie powąchałam.
I tak sobie czekam, całkiem jak ten franio-podobny Jack Russell z filmiku poniżej


Przekupstwo nie pomogło, podstęp, że trzeba sprawdzic, czy nie porysowany i czy nie pęknięty też nie. Cóż zostało, tydzień spania przy talerzu z ciasteczkami, haha.

Ale zeby nie było jakoś specjalnie fajnie, to przy okazji wymiany sim card coś się pani pokiełbasiło i w rezultacie nie przerzuciła mi połowy numerów telefonów i oczywiscie jakich nie ma? Tych najważniejszych i najczęściej używanych. Także, kto mnie zna i wie, że powinnam mieć Wasz telefon, proszę mi słać swoje numery, bo jak znam życie, w moim spisie brakuje właśnie Waszego :-)
A ja czekam :-)

sobota, 14 grudnia 2013

Smarkata kołowacizna, a lista się sama nie zrobi, zakupy tym bardziej.

Siedzę na przepisami, robię listę zakupów i tak kicham, że mam ciało-odrzut na metr. Jakby można było dalej, to i pewnie bym dwa poleciała, ale kanapa jest buforem.

Tak mi dobrze szło, opanowałam jakoś zawroty głowy, dostałam nowe leki, które były bardziej skuteczne. Nie zlikwidowało to całkiem kołowacizny, ale znacznie ograniczyło. Trochę głupio zrobiłam, że pojechałam do Michaliny do Dublina, ale tak się cieszyłam na to nasze chodzenie po świątecznym mieście, że nie umiałam sobie tego odmówić. Do tego w planach miałam dzień spędzony w gronie przyjaciół pod Dublinem, z którego nic nie wyszło, bo się pani domu rozchorowała, ale nie ma tego złego, bo chociaż po Ikei pochodziłam. Poszłam odwiedzić tam fotel, który sobie wymarzyłam do pokoju, do czytania. Usiadłam na nim, zachwyciłam się po raz nie wiem, który, po czym zakupiłam jakieś drobiazgi i rzecz najważniejszą - zejefajną kołdrę dla męża na zimę i dwie superowe poduszki.
Foteli u nas dostatek, ale te najwspanialsze są drogie, kosztują ponad 400, a czasem i prawie 600 euro, na to mnie nie stać. A ten jest za 200 i równie dobry. Za jakiś czas sobie na niego uzbieram i kupię.
Na pocieszenie udało mi się za to wyhaczyć w jednym takim sklepiku dekoracji wnętrz taki oto wieszak na papier toaletowy. Pokazywałam go na Notatkach Coolturalnych, bo on taki właśnie kulturalny jest, ma litościwie dla mola książkowego półeczkę na czytane właśnie książczydło lub Kindla, ale i tu wkleję, bo cieszy mnie niepomiernie, a pewnie nie wszyscy zaglądacie i tam


W Dublinie było cudne, ale tłoczno niezwykle, bo się okazało, że to weekend, kiedy się wieśniaki zjeżdżają na zakupy. Czyli ja też, bom przecież z małego miasteczka na północy. Jeszcze dalej niż północ, rzec można.
Miałyśmy ambitne plany, ale one były jednak na wyrost, cieszę się, że udało mi się kupić dla Misi prezent i że mogłam z nią iść do Yamamori i do kina na Saving Mr. Banks.
Świetny film, bardzo polecam, jak tylko się ukaże w Polsce czy gdziekolwiek jesteście, ukazuje kulisy powstania filmu Mary Poppins, życie autorki tej powieści, ówczesne i powrót do jej dzieciństwa, jak powstała książka, skąd się wzięłam cudowna niania i kogo tak naprawdę przyleciała na parasolu uratować? Oczywiście spłakałyśmy się na końcu haniebnie.
W nocy w niedzielę przyjechałam, a w poniedziałek do pracy, ale nie kręciłam nosem, bo się za wszystkimi tam stęskniłam. W piątek zaliczyłam pierwszą toaletę z podopiecznym, nie było źle, jestem zaskoczona, można się przyzwyczaić.
Przyszły tydzień będzie pracowity, bo mamy mszę we wtorek w day centre dla wszystkich podopiecznych i ich rodzin, potem czwartek obiad świąteczny dla nas wszystkich, a koniec tygodnia wiadomo, już zaczną się przygotowania do świąt.
Emocje, emocje, a ja narazie chora, kichająca, smarkająca i skołowaciała.
Pięknie, k....a pięknie


czwartek, 5 grudnia 2013

Orkan Xaver już tu był, a choinka stoi

Ale nas przewiało zeszłej nocy. Nic spać nie mogłam. Nie lubię wiatru, niektórzy uważają, że jest świetny i ich odpręża, ale mnie tam nic nie uspokaja, wręcz odwrotnie.
Siedzę w domu, bo jednak dostałam zwolnienie na to vertigo, czyli zawroty głowy związane z błędnikiem. Mam siedzieć nieruchomo, czytać, oglądać TV i dać się temu błędnikowi ustabilizować. No, ale jak to w domu, kobieta nie jest chora widocznie, czyli nie wyje z bólu, nogi jej nie urwało, ręki też nie, to przy okazji może niech upierze, uprasuje, co dzisiaj na obiad?
Nie skarżę się, mąż mi bardzo pomaga, ale sama sobie robię krzywdę, bo tylko w momencie, kiedy tracę równowagę, na ścianę lub drzwi lecę, czuję, że choruję, a tak śmigam po domu jak jaka głupia.

Wczoraj postawiliśmy w domu choinkę. Powinna być ubrana na 6go grudnia, irlandzkim zwyczajem wcześniej stroi się domy, w pierwszy weekend, ale ja będę u córki, więc mamy choinkę Barbórkową.
Wiem, że u nas tradycja ubierania drzewka przed samą Wigilią, ale ja tego nigdy nie lubiłam. Mama robiła zawsze histerie, że tyle roboty, że ona z babcią w kuchni, a my walczymy z drzewkiem, zamiast jej pomóc. Poza tym choinka nigdy nie była ubrana według jej standardów. co akurat rozumiem, bo każdy ma swoje, ale jednak awantury w taki dzień to trauma.
Postanowiłam, że u mnie w domu będzie inaczej, co udało mi się o tyle, że stawiamy drzewo wcześniej, ale takie emocje temu towarzyszą, że często się naszarpiemy zanim robota skończona. Czasem udaje się ominąć kłótnie. Wszystko dlatego, ze przeważnie nie działają światła, poza tym ja bym chciała inaczej, mąż inaczej. Kształt choinki i jej gęstość też budzi dyskusje, wybór choinki to jest gehenna, bo szukamy idealnej. W zeszłym roku mąż zarządził wycinkę z ogrodu, bo mu jedno drzewko psuło koncepcję. Trochę łyse było, więc niejedną łzę uroniłam, bo nie jest mi wszystko jedno. W tym roku uparł się też jedno wyciąć, bo za gęsto rosną i musiał rozluźnić szereg. Tym razem gęste, a do tego wielkie jak dupa słonia. Jak u Griswoldów w Witaj św. Mikołaju, dotargaliśmy je do domu, wstawiliśmy i nie wiedzieliśmy, jak się ruszyć. Trochę je mąż poprzycinał z jednej strony i jakoś się pomieściliśmy. A jak pachnie!


Wiewiórki nie mamy, sprawdzałam, bo mnie córka spytała, więc lepiej było się upewnić :-)



Oczywiście przy tym ubieraniu się naschylałam i nagibałam, więc błędnik mi się wcale nie ustabilizował. Teraz siedzę i próbuję odpocząć za wszystkie czasy, haha.
Muszę zrobić menu świąteczne i listę zakupów. Poza tym oglądam Ruskich w Londynie, mam serię nagraną na boksie Sky i zaliczam po kolei. Muszę trochę miejsca zrobić na dysku twardym, bo w święta  pewnie fajne filmy będą, a ja nie oglądam TV wtedy, więc nagrać będzie trzeba. Odcinek specjalny Downton Abbey głównie.

Oglądałam w zeszłym tygodniu Listy do M. Bardzo mi się ten film podoba, wiem, że podróbka Love Actually, ale dobra podróbka, filmów świątecznych nigdy za wiele. Czeka na mnie ten wspomniany pierwowzór listów, Holiday i może sobie jeszcze coś zapodam, na pewno Frasiera święteczne epizody, jak co roku.


sobota, 30 listopada 2013

What shall we do with the drunken sailor?

Ależ kołowrót. Mam nadzieję, ze przyszły tydzień będzie spokojniejszy, bo dwa ostatnie dały mi się we znaki.
Najpierw okazało się, że dziewczyna, która gotuje dla naszych podopiecznych ma chorego tatę i musiała nagle wziąć wolne. Nagle, to znaczy o godzinie 9tej rano dowiedziałam się, że gotuję dla 20 osób i obiad musi być gotowy na 12tą. Następnego dnia powtórka z rozrywki.
Miałam zakupy zrobione, bo ona jest bardzo zorganizowana i nie ma tam żadnych dróg na skróty ani na żywioł. Gotować umiem, ale dla tylu osób nigdy tego nie robiłam. Wprawdzie byłam raz pozostawiona na dwa dni, ale wszystko było przygotowane i omówione, a teraz to po prostu ratuj się kto może.
Indyk pierwszego dnia. Dwie duże piersi. Nie bardzo umiem gotować jak dla 'chorych na żołądek', w sensie nie dawać soli, trochę ziół może. Zdrowo, ale mnie zaraz zaczęły ręce świerzbić, żeby coś dodać. No i wymyśliłam, ze jak czosnek można, zioła też, soli nie bardzo, może trochę pieprzu, to wymieszam to wszystko w odrobinie oleju i natrę indyka. Ale pyszny wyszedł, a jakie gravy! No, ale przypomniało mi się, że Dżina bezglutenowa jest, i co teraz, czy olej rzepakowy, nawet w ilości dwóch łyżek czy trzech, jest ok? Telefon do dietetyczki, bo ryzykować nie mogę przecież, ale na szczęście się okazało, ze nie zostanie dziewczę bez obiadu, bo można jej to podać.
Drugi dzień już był łatwiejszy, bo ryba i ziemniaki.
Ale stres i tak, żeby na czas, żeby nie pomieszać, kto bez protein, kto bez glutenu, kto nie lubi marchewki, a kto je bez sosu. I że do tej ryby w ogóle ma być sos, kto by pomyślał. Bez sosu ani rusz.
To była końcówka zeszłego tygodnia, a ten od początku wrzucił mnie w szalony wir - jak nie wizyta syna w szpitalu (po dwóch latach czekania na konsultację), to tłumaczenia, potem wizyta męża na inwazyjne badanie, do którego musiał się przygotowywać prawie cały tydzień, więc przypomnieć o lekach, o saszetkach, o niejedzeniu, potem nawet o niepiciu, znowu tłumaczenia i praca cały czas normalnie. Tak się ciesze, że już piątek wieczór.
Ale żeby tego było mało, mam vertigo czyli zawroty głowy spowodowane zapaleniem błędnika czy jakoś tak, w każdym razie od poniedziałku jestem na lekach i mogę sobie śpiewać
What shall we do with the drunken sailor




Czuję się jak na statku, a najgorzej kiedy leżę w ciemności w łóżku, mam zamknięte oczy, ale i tak mi wiruje w głowie, mam wrażenie, jakby pokój tańczył. Można jakoś funkcjonować, ale trudno i mdli cały czas. Pod prysznicem stoję na rozstawionych nogach, jak nie przymierzając mój Franiu w wannie :-)
No, ale na chorowanie nie ma czasu, trzeba być twardym nie miętkim.
Dobrze, że z chłopakami wszystko w porządku, wizyty i badania nie wykazały niczego niepokojącego.

sobota, 16 listopada 2013

Najwyraźniej moje przyciąganie dotyczy robót domowych

Sobota. Czytam wpisy znajomych na FB, mają ciekawe życie, restauracje, zakupy, wybierają się do kina na Papuszę, wyjazdy na jakieś spotkania, emocje, a ja jak co tydzień sprzątanie, pranie, prasowanie, wypolerowanie kabiny prysznicowej, potem mycie łba, bo rano w niedzielę zaiwaniam do biblioteki...
Fajnie, nie mogę się skarżyć, ale czasem mi jakoś tak serce łka, że to takie rutynowe, co tydzień to samo, że takie fajne życie kawiarniano-lanczowe, które lubię i zawsze lubiłam, mnie omija.
Każda sytuacja ma swoje plusy i minusy, mieszkanie na odludziu też, ale czasem po prostu taki wkruw człowieka ogarnia i żal.
Momentami tylko.
W czwartek za to miałam emocje do kwadratu, haha. Takie wiejskie.
Najpierw wylądowałam w pracy i dowiedziałam się, że jeśli czuję się na siłach, moze bym poprowadziła samochód przewożący ludzi, taki nasz służbowy. Jechaliśmy do miasteczka ok pół godziny jazdy od naszego, na próbę przedstawienia świątecznego. Nasi pensjonariusze biorą w nim udział i co tydzień jeździmy na te przygotowania. Zawsze towarzyszyłam im jako asystent, ale pierwszy raz miałam ich przewozić.
Nie mam odwagi siadać za kierownicę obcego samochodu i jechać, tak ad hoc. Nie jest to w mojej naturze, bo nie lubię zmian, a do tego wiadomo, w takim obcym aucie to nie wiadomo, gdzie co jest, inaczej wszystko poustawiane, a tu trzeba jeszcze kilka osób przewieźć takim większym, to już w ogóle. ale z jakiegoś powodu, dla mnie niezrozumiałego, bez żadnego wahania powiedziałam, że nie ma sprawy.
I zapakowałam moje mordy kochane i powiozłam z sukcesem na tę próbę.
A tam się wyskakaliśmy, naśmialiśmy, śpiewy były i tańce :-)
Zaraz jak wróciłam, odstawiłam samochód do domu dla męża i wsiadłam do samochodu koleżanki, gdzie na mnie już czekała cała ekipa babeczek z poprzedniej pracy i pognałyśmy, tym razem godzinę jazdy w jedną stronę, na 'a wake' czyli czuwanie w domu zmarłej (z nią w trumnie w roli głównej), gdyż zmarła matka kobiety, która też z nami pracowała. Gdybym nie pojechała, to by było wieeelkie faux pa.
Tam wiadomo, herbata, kawa, ciastko, porozmawiać o zmarłej, pocieszyć tych, co pozostali, nie jest to łatwe, przynajmniej dla mnie, ale czułam się pewniej wsparta obecnością reszty dziewczyn.
W samochodzie, w jedną i w drugą stronę, było wiele gadania, wymiany informacji, ploteczki, wiadomo, trzeba wiedzieć, czy obcych w mieście nie ma.
Jak tylko przyjechałam do domu, w biegu zjadłam zupę i do samochodu, godzina jazdy w jedną stronę, tym razem inną, zawieźć Wojtka na trening koszykówki, a my z mężem do kina na Gravity czyli przyciąganie ziemskie. Coś trzeba robić, kiedy on biega z piłką.
Film po prostu fenomenalny, czułam się jakbym tam była, w kosmosie dryfowała w skafandrze, bo to było 3D. Sandra Bullock dała radę, a nie było to łatwe, bo jednak sama musiała unieść ten film. Boski George Clooney też był, ale tylko przez chwilę. Muzyki prawie nie słychać, taka 'niewidoczna' jest, bo w przestrzeni kosmicznej jest cicho, i tylko ta kobieta. Co za wspaniały pomysł!
Koniecznie na niego idźcie, jeśli będziecie mieli okazję.


Nawet jak tylko trailer oglądam, to przestaję oddychać. Polecam z całego serca.

A w weekend już spokój, sprzątanie, pranie ... najwidoczniej to przyciągam najbardziej :-)
Zwariować można

środa, 13 listopada 2013

O nowej pracy słów kilka

Od kilku dni zastanawiam się, jak napisać o tej mojej nowej drodze zawodowej (mam nadzieję), żeby się nie wydać śmieszną czy egzaltowaną. Może opowiem od początku, postaram się krótko, i samo się okaże, jak wyszło.

U nas jest taki system, że niepracujący, ale Ci, którzy chcą i nie mogą znaleźć zajęcia, mogą się przyłączyć do programu pracy na rzecz lokalnej społeczności, w wymiarze połowy etatu, za takie pieniądze, jak zasiłek lub niewiele większe. Zapisałam się do nowego projektu i dostałam zaproszenie na rozmowę do dziennego centrum dla osób z niedostatkami umysłowymi. To nie był mój wybór, po interview uznali widocznie, że tam się będę nadawać i podali moje dane.
Przestraszyłam się, chyba tu pisałam, sama nie wiedziałam, czy ja dam radę, czy nie? Nigdy nie pracowałam w takim środowisku. Ale z jakiegoś dziwnego powodu Ci ludzie, którzy prowadzą projekt i zawiadują centrum, byli przekonani, że dam radę. Bardziej niż ja byli przekonani.

Do pracy poszłam z marszu, zaraz po powrocie z festiwalu, jeszcze przesiąknięta tamtą atmosferą kulturalną, teatrów, kin i spotkań towarzyskich. Na haju czyli.
Pierwszy dzień w każdym miejscu jest trudny, nie pamięta się imion, tutaj musiałam pamiętać nie tylko te współpracowników, ale też pensjonariuszy, nawet Ci drudzy ważniejsi. Mowa o ponad trzydziestu osobach, a w ciągu kilku dni jeszcze kilkunastu.
No i przyznam, trochę się bałam, cały czas miałam w tyle głowy, że się porywam na coś, co mnie przerasta.
I stało się tak, że polubiłam to miejsce i ludzi w mig. Wszystkich. Współpracownicy fantastyczni, nie chcę zapeszać, ale po prostu czad. A podopieczni, mimo, że starsi, że rozumu nie staje, weseli, szczerzy, niektórzy nie mówią, niektórzy nie widzą, ale z każdym można się jakoś skomunikować, jeśli się tylko chce.
Polubiłam ich tak bardzo, że już trzeciego dnia miałam łzy w oczach,  kiedy pomyślałam, że rok kontraktu minie, może nie będzie możliwości przedłużyć i będę musiała się rozstać. To po prostu straszne.
Idę rano do pracy i mi się gęba śmieje.
Czas mija nie wiem, kiedy.
Pracę zaczynam w kuchni, bo gotujemy dla nich obiad, wszystko przygotowuję, a potem biegnę na skrzydłach do pokoju dziennego, gdzie są podopieczni, a tam różne rzeczy robimy, a to kartki świąteczne, puzzle, malowanie, a to śpiewy i tańce, w zależności co tam jest na tapecie.
Każdemu staram się poświęcić czas, z każdym pogadać, pomilczeć lub pobuczeć, w zależności, jak się do nich próbuje dotrzeć.
Najwspanialsze jest to, że tam wszystko jest naprawdę, nikt z tych ludzi nie jest w stanie, nie umie, udawać. Jeśli nie lubi, to nie lubi. Siedzi, dłubie w nosie i mówi - Maggie jest do dupy kierowcą :-)
Ludzie, jak ja to kocham. Trochę jak dzieci, ale bardziej wymagający. Nie przeszkadza mi to wcale.
I jak się cieszą, kiedy się człowiek z nimi wita, uśmiecha do nich. Jeden poklepie, drugi musi objąć, inny po prostu podaje rękę, ale koniecznie, codziennie, bez tego nie ma właściwego początku dnia.
Każdego dnia odkrywam coś nowego. A to, że Anka nie lubi słabej herbaty, a to, że Dźina lubi, żeby jej trzy razy dolewać herbaty, więc muszę tyle nalać za pierwszym razem, żeby koniecznie zostało miejsce dla tych dolewek. Magda (specjalnie zmieniam imiona) zawsze pije dwa kubki. Dla nas moze to być nieistotne, bo raz jeden, raz dwa kubki, cóż to takiego. Dla nich to wspaniała, codzienna rutyna, wszystko co im zostało, to czekać na takie drobne przyjemności, hołdować dziwactwom.

Wszystko to, co się teraz dzieje ma na mnie ogromny wpływ. Nie wiem, jak to określić, jak to 'zdiagnozować', ale jakby mi się trzecie oko otworzyło. Więcej widzę i więcej rozumiem, a osoby wokół mnie, niepełnosprawne umysłowo, z którymi wydawało mi się nie mam płaszczyzny porozumienia, teraz jakby zyskali twarz, umiem do nich podejść.
To mnie strasznie cieszy, każdy dzień przynosi coś miłego, szkoda tylko, że nie jest to 'prawdziwa' praca i prawdziwe pieniądze. Gdyby to był mój zawód i pełen etat, mogłabym tak do końca świata i jeden dzień dłużej. Kto by pomyślał?

Ten okres przejściowy jest dla mnie trudny z tego względu, że wszystkie te działania wymagają ode mnie wiele uwagi, innego wydatku energii, skupienia, trochę to wszystko drenujące. Ale jest już coraz lepiej, zaczynam się odłapywać.

Jutro ulubiony czwartek, jedziemy jak co tydzień do centrum szkoleniowego (gdzie mają zajęcia, które ich przygotowują do życia na przykład, albo inne związane z usprawnianiem umysłowym), do miasteczka obok, a tam próby do sztuki świątecznej Lion King. Będziemy ćwiczyć, śpiewać, udawać żyrafy i zebry :-) Mówię Wam, ale frajda.

poniedziałek, 11 listopada 2013

Moja czaszka robi za waciak ostatnio

Nie wiem, co się ze mną dzieje, czy to jesienne przesilenie, czy choroba jakaś, na nic siły nie mam. 
Dopiero dzisiaj ukazał się wpis ostatni o festiwalu. 
Jutro postaram się zebrać myśli i napisać coś wreszcie o nowej pracy. Do tego potrzeba mi otwartej głowy, a dzisiaj, po tym wypisaniu się na Notatkach Coolturalnych, mam watę. 
Zdołowały mnie poza tym wydarzenia świąteczne w Warszawie, ja już jestem mało odporna na agresję. 
Staram się ogarniać Wasze notki, ale nie zostawiam komentarzy, bo za dużo mam zaległości. 
Ale widzę Was :-)

poniedziałek, 4 listopada 2013

Fotel nad przepaścią, a w hotelu goło i wesoło

No to jestem z powrotem. Tęskniłam. Myślę, że już się w miarę wyrobiłam i postaram się dzisiaj uzupełnić historię wyjazdu, a potem przejdę do spraw bieżących.
Nie wiem, dlaczego się tłumaczę. Może dlatego, że czytaliśmy ostatnio moje stare pamiętniki, które prowadziłam odkąd miałam 11 lat i tam też ciągle pisałam, że przepraszam, że nie piszę systematycznie. Syn się głośno zdziwił, na to córka wytłumaczyła mu, że nie ma w tym logiki, z jakiegoś powodu człowiek czuje się w obowiązku tłumaczyć pamiętnikowi, dlaczego nie pisze.
Jeśli ktoś tu zajrzał ostatnio, wiecie, że na Notatkach Coolturalnych są wpisy, Tu i Tu, które rozpoczynają historię mojego pobytu w Polsce. Dzisiaj podzielę wpisy na osobiste - bardziej 'nie-książkowe' i o samym festiwalu. Jeden tu wpisuję, drugi tam. Jeśli macie ochotę dowiedzieć się o moich przygodach medialno-bankietowych, zapraszam na blog książkowy.

Nie mogłam uwierzyć, że ledwie wylądowałam w Warszawie, a tyle się wydarzyło, głównie w sferze emocji, w głowie, bo ja wszystko jakoś tak sensorycznie odbieram, nadwrażliwość okrutna, cieszę się jak dziecko, jakbym wszystkiego pierwszy raz doświadczała. Zresztą nie jest to takie dalekie od prawdy, może i mieszkałam w stolicy, ale nie było wtedy wielu miejsc, klimatycznych kawiarenek, teatrów, więc były to faktycznie dziewicze wrażenia.
Warszawa się zmienia, niby to wszyscy wiedzą, ale dla kogoś, kto wydeptywał tam ścieżki lata całe i wyjechał, a teraz wraca i próbuje odnaleźć siebie - młodszą, szaloną, piękną i smukłą - co jest oczywiście średnio możliwe (piszę średnio, bo w głowie dzieją się rzeczy, które naukowcom się nie śniły), ta zmiana jest uderzająca. Moja Warszawa końca lat osiemdziesiątych i początku dziewięćdziesiątych prawie nie istnieje. Wyszłyśmy z Dorotą i Anią z Dedalusa, patrzyłam oszołomiona na Chmielną, dla mnie Rutkowskiego (chociaż w ramach buntu nazywaliśmy ją Chmielną :-), na Szpitalną, gdzie chadzałam do Laurenta strzyc włosy, a zaraz obok na przepyszną wątróbkę z buraczkami przygotowywaną przez dwie panie w barze obiadowym, teraz pewnie powiedzielibyśmy 'lanczówce'. Na rogu była kawiarnia Kaktusowa bodajże, a teraz jakaś przeraźliwa z wyglądu sieciówka. Wszystko płynie.
W piątek wyjazd do Siedlec na Festiwal Literatury Kobiecej Pióro i Pazur. Z samego ranka umówiona byłam z Anią, pojechałyśmy jej samochodem. Już sama droga to wiele wspomnień, włącznie z tym pierwszym, nocnym przejazdem znad morza na Podlasie, gdzie czekało na nas wynajęte mieszkanie, nowe życie. Dawno to było.
Wydawałoby się, że jechałyśmy niespiesznie, chociaż zapewne Ania trzymała tempo, jako pasażer miałam komfort niepilnowania licznika i drogi. Tym bardziej odczułam szalone przyspieszenie, które zaraz po przyjeździe nastąpiło. Ledwo zameldowałyśmy się w hotelu, już musiałam lecieć do dentysty. Jeśli ktoś chciałby poznać osobę, która potrafi bezkonkurencyjnie schrzanić sobie miłe chwile, to zapraszam do mnie. Wymyśliłam, że zęba naprawię w czasie krótkiego pobytu w Polsce. Długa historia, przyjaciółka dentystka zachorowała, przyjąć mnie nie mogła, posłała do kolegi naprzeciwko szpitala na Starowiejskiej. Fajna klinika, przemiła obsługa, dentysta również też, ale co z tego, skoro dla mnie takie wizyty zawsze kończą się stresem, bólem i informacją, że nie da rady, a przynajmniej nie tak w krótkim czasie. I tym razem nie było inaczej. W każdym razie pan zrobił takie fiku miku (oszczędzę Wam szczegółów, chociaż mnie korci, żeby się tu wywnętrzyć i poskarżyć na swoją niedolę), że wyszłam od niego już nie taka sama. Obolała czyli. I to się wcale nie miało zmienić w dniach kolejnych.
Po wyjściu plan był taki, żeby dotrzeć do hotelu (przypominam, że pęcherze na nogach, bo nowe buty itd), więc powolutku, zamiatając noga, spacerkiem turysty, przeszłam przez centrum do hotelu. Nowe sklepy, nowe miejsca, jedynie ulica Bohaterów Getta jakby wyjęta z moich wspomnień, zupełnie niezmieniona, nawet stary sklep z lampami i kantor w tym samym miejscu. Fajnie, wreszcie coś znajomego. Zakupy drobne, ale radujące każdą babkę, jakiś krem, lakier do paznokci, gazetka, książka, sam mniód.
Hotel. Nazywa się Janusz, od imienia właściciela. Nowoczesny wygląd, ale atmosfera rodem z małych, familiarnych hotelików europejskich, co uważam za idealne połączenie. Nie jestem osobą światową. Jeżdżę wprawdzie po Europie byłam w Stanach, mieszkam zagranicą, ale nie stać mnie na wypasione hotele, rzadko się w nich zatrzymuję. Ale jak już, cieszę się jak dziecko nowym piórnikiem. Ania pojechała zwiedzać, miałam więc komfort kąpania się i łażenia w gaciach po pokoju, spokojnego suszenia włosów (powiedzmy, bo te suszarki przybite gwoździem do ściany nie są łatwe w użyciu), pogrzebania w walizce, wywalenia wszystkiego na wszelkie powierzchnie płaskie, jakie tam były pod ręką. Włączyłam sobie telewizor, szukałam TVN24, co uświadomiło mi moje uzależnienie od wiadomości, znalazłam TVP Info, tyż piknie. Pogoda jak drut, słońce niesamowite, po prostu żyć nie umierać. Gdyby to nie było ryzykowne dla wszystkich trzech pięter hotelu, o łóżku nie wspomnę, skakałabym po nim jak Meryl Streep w Mamma Mia.
Wyszykowałam się jakoś, bo wiecie, w amoku radosnym zorganizowanie się wcale nie jest takie łatwe i wynurzyłam się z pokoju w celu obiadowania. A potem miały być spotkania, na co cieszyłam się bardzo.
Tylko ten ząb. Why me? Wszystko we mnie krzyczało. Czekałam na ten wyjazd od lutego, tak się cieszyłam, a teraz posuwałam po mieście z rozwierconą dziurą i poczuciem, że 'mnie się krzywda dzieje panie Popiołek'.
Poza tym po raz pierwszy odczułam przepaść pokoleniową na fotelu. Gdzie indziej już mi się zdarzało, ale na fotelu dentystycznym jeszcze nie. Otóż przyjmował mnie bardzo młody człowiek. Niewątpliwie nowocześnie wykształcony, kompetentny i w ogóle 'miszczu', ale co on wie o ... dawnych praktykach? Nic. A jak nie wie, nie zrozumie dlaczego stare baby boją się dentysty i chcą znieczulenie. Dlaczego myślą, że się da coś zrobić, bo jak człowiek lata tyle lat na księżyc, to dlaczego nie da się zęba wyleczyć tak, jak sobie tego wyobrażają? Że kiedyś ortodonta to była osoba, która głównie wyrywała zęby, żeby zrobić miejsce, moje przednie, które urosły jeden na drugi po prostu mi spiłowali, nałożyli koncajsy i git. I takie tam kombatanckie wspominki. Pan na 'styropianie nie spał, nie wie, w czym rzecz.
Za to onieśmiela, bo mówi mądre rzeczy, które od razu oznaczają, że cokolwiek ma się w gębie, jest nie w porządku. Tam wyrwać, tam zrobić, tam za głęboko, tam za szeroko, Jezusie!!! A ja cały czas do dentysty latam! Do tego jakaś nowa maniera się narodziła, jak u fryzjera, że cokolwiek zrobił dentysta poprzedni, jest do niczego. Nie tak wprost, ale wiecie, mowa ciała i półsłówka robią swoje.
Stres i jeszcze raz stres.
Pan zrobił co mógł. Widział mnie jeszcze kolejnego dnia, specjalnie wcześniej przyszedł, ładnie z jego strony i w ogóle mi pomógł, nie jego wina, że mi się przez lata wyrobiły kompleksy dentystyczne i nie umiem się tego wyzbyć.
Na drugą, równoleglą część zapraszam do Notatek Coolturalnych
Powoli wygrzebuję się z tych zaległości wrażeniowych :-)

poniedziałek, 21 października 2013

Odsyłam na chwilę. Cierpliwości

Kochani. Pamiętam, zajrzę wkrótce, ale na głowę się zwaliło tyle obowiązków, do tego malowanie w domu wielkie, które nam już 'groziło' od miesiąca, że nie mam jak zasiąść do klawiatury. Zobaczcie tylko, która godzina widnieje pod (nad?) tym wpisem.
Odsyłam Was do Notatek Coolturalnych, tam w tym wpisie

http://www.notatkicoolturalne.blogspot.ie/2013/10/na-kowno-tfu-tfu-na-6-pietro-ale.html

ale też w poprzednim, od którego polecam zacząć, są moje reminiscencje warszawskie.
Wkrótce wracam :-)

niedziela, 29 września 2013

Wszystkie pędzle baczność! A duch Anioła unosi się nad nową salą biblioteczną

W piątek przyjechała córka, z miesiąc się nie widziałyśmy. Mimo wielkiej zajętości udało mi się upiec drożdżówkę z rabarbarem i kruszonką. Małżon przygotował rabarbar jak na tartę, czyli go podsmażył z karmelizowanym cukrem, bo on taki ostatni w tym roku, łykowaty, nie nadawał się żywcem do ciasta pójść. Córka zamarzyła o cieście drożdżowym, pomyślałam, może się uda z tak przygotowanym owocem? Kruszonka jeszcze była i mi to wszystko wpadło do środka, a ciasto wyrosło nad tym. Śmiesznie wyszło.
Na urodziny dostałam dodatek do Osadników z Catanu, tym razem Kupców i Barbarzyńców, jak zobaczyłam wielość elementów, to się załamałam, ale okazało się, że tam bardzo wiele jest scenariuszy, więc spoko, wszystkiego na raz używać nie trzeba.
Urządziłyśmy sobie poranek makijażowy, szykując się do wyjazdu do biblioteki, przeszłam szybki kurs nowych trendów, nowym produktów w kosmetyce upiększającej, od podkładu i korektora pod oczy, do różnych kredek zastępujących pomadki itp. Jestem stara gwardia, szminka, puder, fluid tymi ręcami i git. A tu pędzle do podkładu, rozświetlacze, nawilżacze, to robi tak, a tamto tylko pozornie jest ciemne, a tak naprawdę to jasne, haha. Jak byłam w jej wieku, też poszukiwałam, zmieniałam i ciągle coś nowego miałam na tapecie, a teraz kupuję ten sam puder, bo jak dobry, to po co zmieniać? Mam ulubioną pomadkę, taką jak za króla Ćwieczka, czyli tłusty sztyft wykręcany z plastikowej lub metalowej oprawki. A tu kredki, nawet już nie błyszczyki. I to jeszcze naprawia usta, do tego lekko 'wydyma', smak ma też. Ja pierdziu.
Dobrze mieć córkę, co matkę zapozna z nowościami, da pomacać, popróbować, zanim kupię.
Na koniec pokazała mi, jak się pięknie czyści pędzle, koleżanka makijażystka jej patent sprzedała. Szampon dla dzieci potrzebny, na dłoń trochę nalać i mazać, płukać, mazać, płukać. No dobra, przyznam się, nigdy mi nie przyszło do łba pędzle myć. Po prostu co jakiś czas kupowałam nowy. A to i do różu potrzebny, i do pudru sypkiego, malutkie do cieni. Jak umyłam, a szampon dla dzieci pozwala zachować miękkość włosa, to uwierzyć nie mogę, że to ten sam zestaw.
Długą drogę człowiek przeszedł od jugosłowiańskiego fluidu w szklanym słoiku nakładanego szpatułką (z jakiś przyczyn można go było kupić jedynie w sklepie Jablonexu w Al.Jerozolimskich i był to ówczesny Dior wśród kosmetyków, jakże on się nazywał?), tuszu do rzęs w pudełku z wieczkiem, nakładanego taką małą szczoteczką luzem (pluło się na nią, hehe) do kosmetyków nowej generacji, co się czasem na oczach ze skórą 'zrastają'.
I jak to cholera trzeba być cały czas na bieżąco.
A z dobrych wiadomości, będziemy mieli wreszcie regały w jednej z sal, dostaniemy materiały do małego remontu, a panowie ze szkoły, rodzice płci męskiej znaczy, zgodzili się pomalować salę w czynie społecznym (niech duch gospodarza Anioła będzie z nimi). Będą też panele, nowe stoliki, a regał robiony na wymiar. O jeżu, doczekać się już nie mogę, kiedy to wszystko poustawiamy :-) Wreszcie biblioteka będzie przypominać bibliotekę.

poniedziałek, 23 września 2013

Malowniczo i roślinnie

Upał, a ja chora od tygodnia. Do tego malowanie, o którym wspominałam.
Mamy już skończoną sypialnię i obie łazienki oraz kuchnię. Myślałam, że nasz pokój był najgorszy, bo duperele, książki, biurko itp, ale kuchnia to był dopiero sajgon.
Nawet nie malowanie, ale pranie zasłonek z 4 okien, prasowanie, mycie kafelków, szafek, przekładanie miliona muszli i kamieni, wydawało mi się, że mamy tylko kilka kwiatków, a tu cała masa doniczek mi się w oczach, w jednym miejscu zmaterializowała. Zwątpiłam, że kiedykolwiek to opanuję.
Ale skończyłam, przy wydatnej pomocy małżona, za co go kocham jeszcze bardziej, bo w takich razach pomaga mi bardzo.
Kolor w sypialni doprowadził mnie do rozpaczy, miał być szarawy róż wpadający w lawendę, ale w dzień jest raczej po prostu lawendowy, a w świetle lampek dopiero wpada w taki kolor, jaki lubię.


Na zdjęciu jest dopiero intensywny, ale aż tak nie wygląda, lampa go wzmocniła. Tak czy tak, nie lubię takiego koloru i nie taki miał być. Nic to, jakoś się przemęczę te dwa lata.
Kuchnia miała być łososiowa i jest, nawiasem mówiąc, stąd do Was teraz nadaję :-)



Inaczej wygląda w słońcu, inaczej wieczorem, co oczywiste, ale zawsze ciepło i słonecznie, o co chodziło. Pasuje do mebli brązowych i do zielonego kredensu, który stoi obok stołu.

Najważniejsze, że jest czysto.
To chyba ostatni rok, w którym dobieram kolory, następne malowanie to już będą tylko jakieś kremy i ecru, magnolia - swoją drogą chyba najlepszy, najbardziej popularny i najczęściej kupowany kolor wszech czasów (bardziej mi się podobało, kiedy prawidłowo było pisać wszechczasów).
Za dużo stresu z tymi kolorami, czy będą takie jak chcę, czy inny odcień? I jak żyć z takim, który mi nie pasuje? Wiem, są próbki, ale Crown ma je dosyć drogie.

U nas dzisiaj letnia pogoda, ostatni zbiór bobu. Będę jeść i czytać nową powieść Chmielewskiej 'Zbrodnia w efekcie', zawsze mi się z nią bób kojarzy, odkąd się dowiedziałam, że obie uwielbiamy go jeść.


Kabaczki w tym roku piękne, ale jak dla mnie mało, bo lubię


Szczególnie z indyczą piersią, pomidorami, cebulą i dużą ilością ziół, dodaję też ze dwa jabłka, takie to letnie danie, najlepsze w towarzystwie gnocci czy też swojskich kopytek.

Wcześniej pokazywałam Wam ogórki, jakie to piękne w tym roku mieliśmy, pierwszy raz takie. Zimno było na początku lata, więc małżon trzymał je w domu 'od ziarenek'. Miałam oranżerię przez miesiąc, haha. Trzy okna całkiem zarośnięte zostały. Ale ogórasy jak marzenie






Na dziś to tyle, idę dalej chorować kurczę. Gardło boli, kaszel, słabizna, a jeszcze wiadomości z Polski nie za dobre, więc tym bardziej mnie rozkłada, bo mi ze stresu odporność spadła. Mówię wam, podłość ludzka nie zna granic, jak się człowiek juz z tym zetknie, to z podziwu ciężko wyjść, jak to jest, że niektórzy wstydu całkiem nie mają na to, co robią.

piątek, 13 września 2013

Zaczęło się!

Małżon wrócił z kraju, wypoczęty, bo tam bradziażył po plażach, nogami zamiatał na promenadzie nadmorskiej, po lasach na grzyby chodził, a teraz energii full i się rzucił do malowania. Powoli nasz dom przeobraża się w kompletną ruinację, zdjęte zasłony, obrazy, klosze z lamp, książki pracowicie poupychane we wszelkie kąty, teraz zostały wywleczone na światło dzienne (ona u nas chyba przez pączkowanie się rozmnażają - taki koment usłyszałam).
Jesssu, jak ja to przeżyję pytam się retorycznie!
Samo malowanie to pikuś, ale demontaż domu, przy takiej ilości niezbędnych durnostojek, książek i książek, to nie w kij dmuchał. Panny takiego rozpiździaju nie lubią, oj nie.

Miśka ma wreszcie aparat na zęby, prostowanie rozpoczęte. Pierwsze dni ciężkie będą, ale tyle czekała, cieszy się, więc wszystko przetrzyma.

Kupiliśmy książkę o żywieniu według indeksu glikemicznego, mam nadzieję zmieć żywienie nas wszystkich na taki styl, żeby raz na zawsze było zdrowo i jednak chudnąco. Coś musimy robić źle, poza słodkimi wypiekami, że wyniki marne.

Koszykówka - chodzę nadal, na drugi dzień bóle są już mniejsze, mam nadzieję, na kompletną ich likwidację po jakimś czasie. Chcę włączyć ćwiczenia domowe. Wolałabym chodzić gdzieś na siłownię z trenerami do wynajęcia, ale nie ma takich u mnie w miasteczku, szkoda.

Czekam na rozpoczęcie pracy, już się cieszę na nią. Najpierw była panika, ale miałam czas ją przejść naturalnie i na spokojnie i już się tak nie boję. Panika na spokojnie - ale wymyśliłam, haha

piątek, 6 września 2013

Łyso, ale ujutnie

Siedzę sobie w pokoju z muzyczką jazzową Dave'a Grusina i jest mi jak w niebie. Wczoraj sobie to puściłam, Pozytywne wibracje 4 + książka, cóż więcej, jeśli chodzi o przyjemności oczywiście, człowiekowi potrzeba do życia? Tak mi się ta płyta spodobała, znowu, że jej słucham non stop.
Taki lekki jazz, wokalizy jak z 07 zgłoś się, przypomina mi to dawne, bezpieczne, bo dziecięce czasy.

Mąż nadal wyjechany. Ciągle wiszę na telefonie, a to piszę smsy, a to dzwonimy, trudno nam się oderwać, odciąć, zresztą nie chcemy. Jednak nie da się żyć na dłuższą metę bez człowieka, z którym człowiek spędza każdy dzień od ponad ćwierć wieku. Nie bez kozery mówi się na męża/żonę druga połówka.

Ogród obrodził jak szalony, mieliśmy w tym roku idealny balans dni suchych i słonecznych z dniami mokrymi, sałata jest bezkonkurencyjna, pięknie pomarszczona, zieloniutka jakby ją kto farbą pomalował, jutro zdjęcie zrobię. Sałacie, haha. Mężowi poślę, będzie się siostrze chwalił.

W październiku zaczynam pracę na pół etatu w ośrodku dziennym dla dorosłych z niedostatkami w sferze umysłowej. Boję się, a jednocześnie jestem ciekawa. Jest też kilka osób na wózkach, upośledzonych kompleksowo. W takim ośrodku dziennym trzeba ich zająć różnymi aktywnościami rozwijającymi, czy po prostu żeby mieli coś z życia. Wychodzi się na kręgle, do kawiarni, na miejscu przychodzą muzycy, yoga jest, będę asystentką opiekunów. To praca, która na pewno będzie dla mnie wyzwaniem, ale też i wielką satysfakcją, jeśli się w tym odnajdę. Mam nadzieję, że tak, na razie jestem w panice. Szkoda, że to tylko połówka, bo pieniędzy wielkich nie będzie z tego, ale może kiedyś, jak się sprawy lepiej będą w kraju miały i będą mieli budżet na to, dostanę cały?
Jeśli nie chcę wyjechać z tego regionu, a nie chcę, bo mam tu dom i nawet siły brak na kolejne zmiany, muszę szukać nowych możliwości, a nie tego, co mi się marzy. Takie życie.

Jutro syna wiozę na imprezę urodzinową do kolegi. Będę sama wieczór i pół niedzieli, ale w niedzielę otwieram bibliotekę po wakacjach, więc już tak nie desperuję. Chociaż mam urodziny w niedzielę i jakoś tak łyso siedzieć samemu w ten dzień :-(
Samemu w sensie w domu bez rodzinnego rozgardiaszu, urodzinowego śniadania itp.
Trudno się mówi, duża jestem, przecież rozumiem. Ale łyso jest.

poniedziałek, 2 września 2013

Męża nie ma, syna nie ma, chata wolna, oj będzie bal ...

Mąż w drodze do Polski, pojechał na tydzień zobaczyć rodzinę, swoją mamę głównie, bo coś ostatnio niedomaga i oczywiście ma nadzieje na wielkie grzybobranie, które się mu tu śni co rok o tej porze, a uprawiać się go tu nie da. Przynajmniej nie na taką skalę i nie takie grzyby, bo mąż rozbisurmaniony rodzinnymi lasami niczego poza prawdziwkiem nie uznaje.
Syn w Dublinie na koncercie Paramore, jego ulubionej kapeli. Mnie się też podoba, ale w spokojniejszych piosenkach, takiej jak ta


Cieszę się, że mógł pojechać, co nie byłoby możliwe, gdyby Michalina tam nie mieszkała, bo jak by wrócił do domu w nocy? Gdzie by się tam podział po koncercie?

Mąż pojechał na tydzień, syn wraca jutro, czyli dzisiaj jedyny dzień, kiedy nie muszę się w ogóle martwić o obiad, jestem sama sobie panią i będę się byczyć. Miałam 'niecny' plan zamówić chińczyka, czego zwykle nie robimy, bo jednak dla nas wszystkich to drogo, a w domu samemu można równie dobre danie chińskie ugotować, ale dzisiaj ma być treat dla mnie i taka była idea. Niestety mąż mi zostawił wczoraj dwa kawałki kurczaka i plan upadł, bo przecież nie wyrzucę.
Miałam tez plan kupić sobie coś niezdrowego słodkiego, kiedy nie będzie cerbera, ale nie pamiętam, co to ja chciałam, a poza tym nie będę przecież po to do miasta gnać, więc wykluczyłam ten pomysł.

Za to od rana przewalam się z łóżka na kanapę i z powrotem, z przerwami na blogowanie. Przeczytałam pół książki, obejrzałam program poranny, dwa odcinki Ostrego dyżuru, którego zaliczam 15. sezon i ciągle beczę na nim jak bóbr, bo albo ktoś umiera, albo ktoś wraca, więc chusteczki wszędzie i do tego Franek złodziej mi je rozwleka po kątach, po prostu jestem w niebie. Kawę sobie zaraz zrobię, będę czytać dalej. Albo sobie włączę Mr. Selfridge, albo Call the Midwife, albo Greys Anatomy, albo będę czytać.

A to wszystko tak cieszy, bo wiadomo, że mąż wróci niedługo, a syn jutro, więc ta samotność taka udawana, bo inaczej byłoby do pupy. Ale nie jest. Maż mi zostawił na stole groszek do suszenia,


a wczoraj jeszcze przeciągnął pod kilem, bo zarządził robienie ogórków i sałatki szwedzkiej według przepisu przyjaciółki Hani, najlepsza sałatka na świecie normalnie.



Zaskoczył mnie tymi słoikami, jak to Panna lubię wszytko mieć zaplanowane i być przygotowana, a on z głupia frant - dawaj no tutaj, będziemy przetwarzać. Do tego słoje z ogórkami, ale już upchał w spiżarni i nie wyglądają imponująco w sensie ilości, na zdjęciu tylko obfotografowałam jeden kąt, bo w miarę jasny. Ogórki pierwszy raz od założenia ogrodu w tym roku mamy, nasze osobiste gruntowe. Mówię nasze, bo konsumować będziemy wspólnie, ale sukces oczywiście męża, bo ręki do tego nie przyłożyłam.




Widzicie tam też porzeczki. W tym roku udało nam się uratować trochę przed rodziną szpaka. Ale o tym opowiem w kolejnym wpisie. O cholera, już tęsknię za mężem, bo o ogrodzie opowiadam :-)
Muszę teraz poważnie odpocząć po takim stresie słoikowym, po tej zaskoczce.
Co to ja miałam zrobić...

sobota, 31 sierpnia 2013

Latające cycki mało mi oka nie wybiły, a w strefie chlebowej zanotowałam zdziadzienie

Syn prosił, prosił i uprosił - poszłam z nim na koszykówkę. W każdy wtorkowy wieczór odbywają się mecze towarzyskie kobiet, a potem mężczyzn. W lecie, kiedy ludzi ogólnie mniej, bo wyjazdy, bo jakieś tam prace na polach torfowych, gra mieszana drużyna. Ratuj się kto może. Od nastolatek i młodych kobiet, poprzez średnio wiekowe, do facetów walecznych sportowo i tych, co zapomnieli, jak się gra. Do wyboru do koloru.
W tym wszystkim ja - nie grałam w koszykówkę jakieś 28-30 lat, a mówić, że kiedyś ją trenowałam i byłam całkiem, całkiem, to nadużycie w takim wypadku. Przedawnienie może raczej.
Sama nie wiedziałam, czego się po sobie spodziewać. Nie wiedziałam nawet, czy trafię ręką w piłkę po jej odbiciu, haha, a co dopiero z nią biegać. Biegać bez patrzenia na nią, bo to za moich czasów był obciach. Za jakich czasów? Nie pamiętam kochaneczki, chyba jeszcze przed rewolucją październikową.
W każdym razie poszłam.
Syn dał mi trochę poodbijać, postrzelać, zaraz się zorientowałam, że zły stanik założyłam i co podskoczyłam do wbicia piłki do kosza, to mi cycki normalnie widoczność zasłaniały.
Zawsze miałam wytłumaczenie, dlaczego nie trafiam.
Na drugi dzień, nawet jeszcze tego samego wieczora, mogłam się przekonać, gdzie mam wszystkie mięśnie i ścięgna i że nogi może człowiekowi odjąć wcale nie z powodu nieszczęśliwego wypadku.
Do tego nogi wydają też dźwięki podczas chodzenia - auć, auć, auć...
We wtorek znowu idę. Spodobało mi się, mam nadzieję, że moje dawne urazy stawów skokowych się nie odezwą i będę mogła grać z nimi co tydzień. No i, ze wyjdę z domu w noc zimową grać, bo u nas ósma to już noc w grudniu.

W kwestii drugiej części tytułu, czyli chleba.
Kiedy Polacy tu zjechali, wszystko, co słyszałam wokół jeśli idzie o produkty spożywcze to, że chleb tutejszy, czyli taka wata i puch, jest nie do jedzenia.
Podczas pobytu w gminie kupiłam bochenek chleba w polskim sklepie, wszystkie wydawały mi się podejrzanie lekkie jak na rozmiar, ale pani powiedziała, ze ten, co trzymam w ręku to najpopularniejszy rodzaj, znika w mig.

Ale mieliśmy ubaw z mężem, kiedy go rozpakowaliśmy do jedzenia. Owszem znika w mig, ale chyba jak się na nim usiądzie. Wstaniesz i nic nie ma, biała plama. Lekki, bo w środku wata konkursowa, nawet Brits&Irish nie są w stanie takiego g... wyprodukować. Przylepia się do podniebienia, nie trzyma formy, ma smak wacików do zmywania makijażu i w ogóle jest do kitu. Najbardziej dziwi mnie jego popularność. Dziadostwo jakieś.
Paradoksalnie najlepszy chleb i przypominający nasz, sprzedaje Lidl. Jeden biały, drugi ciemny z ziarnami dyni. Ma też taki niskoglutenowy z ziarnami, ciemny. Całe szczęście.
Najlepszy jest swój, domowy, ale nie zawsze mam ochotę piec, to trzeba mieć wenę, nie lubię obowiązku wstawiania chleba co drugi, trzeci dzień, bo co, jak mam coś fajniejszego do roboty od pieczenia? Chleb zmuszany nie jest już taki magiczny.

Kupiłam też niedawno sok w sklepie irlandzkim, ale polska półka. Na opakowaniu napisane Garden, potem na dole 100% i coś jeszcze, ale nie dojrzałam. Założyłam, że sok pomarańczowy i grapefruitowy taki dobrótki, a on jakiś sztuczny, mąż wyczytał jakieś gumy tam, składniki dziwne, najmniej soku, a to 100% to było smaku z koncentratu, cokolwiek to ma znaczyć. I jeszcze zalecenie, żeby o otwarciu szybko wypić. Dwa litry!
Mąż polewał, dworował sobie z nas, że pić trzeba, bo napisali, że dobry, czuć tę gumę z dętki itp. Ukarał mnie, nie przeczytałam nalepki i mam za swoje.

wtorek, 27 sierpnia 2013

Rozjechałam się

Rozjechałam się w szwach chyba, jakoś nie mogę się zmusić do żadnej aktywności, poza tą codzienną, czyli domowymi obowiązkami. Lato się skończyło, na nic zapowiedzi upałów, chyba juz ich nie zobaczymy. Bawię się z deszczem w ciuciubabkę, ja przegrywam. Co wywieszę pranie na zewnątrz, to zaczyna padać, jak zabieram do środka, słońce i tak w kółko.
Tydzień temu córka była w domu, obchodziliśmy spóźnione jej urodziny i moje wczesne, bo się okazało, że nikogo nie będzie w domu ósmego, kiedy ja będę je obchodzić.
E nie, syn będzie, ale reszta nie tylko poza domem, ale i poza krajem, czyli w Polsce. Mąż z córką jadą odwiedzić mamę męża. A syn wiadomo, przyjdzie, wybuczy - mamuśka wszystkiego naj i sobie pójdzie. Ciasta mi nie upiecze w każdym razie. No to obchody urządziłyśmy sobie cuzamen do kupy w sierpniu.
I jak zwykle, kiedy córka przyjeżdża, spędzamy cały dzień w kuchni, pieczemy, gotujemy. Obiecujemy sobie, że nastepnym razem zamówimy chińczyka i będziemy się byczyć, ale i tak zawsze wracamy do tego samego scenariusza, czyli wspólnego pichcenia.
Nie mogłyśmy się zdecydować na ciasto, więc córka mnie zakręciła, że jedno będzie dla niej, a drugie dla mnie, takie po i przed urodzinowe. Obie jesteśmy łasuchy, wiec ona zadowolona z wybiegu, ja udawałam, że się dałam nabrać, a chodziło tylko o to, że miałyśmy ochotę na oba i nie dało rady zrezygować z któregoś.
Potem się z siebie śmiałyśmy, bo wprawdzie nie było problemu z ich upieczeniem, ale strasznie pracochłonne były, szczególnie blaty bezowe kłopotliwe, bo nam blokowały piekarnik przez wiele godzin (niska temperatura ale wieki się suszą).
Obiad był iście królewski, bo mieliśmy polędwicę w grzybach leśnych, które podrobiłyśmy jednak trochę pieczarkami, gdyż grzybów u nas nie ma, a cały zapas suszonych zużyć mi się nie uśmiechało. Ale dosyć dużo ich dałyśmy.


To danie w całości pzygotowała Michalina, nawet nie wiem, jak. Byłam zajęta zmywaniem i wykańczaniem ciasta i siebie przy okazji, bo już na nos padałyśmy po całym dniu przy garach.

Ale ciasta wyszły przepyszne. Michalina zażyczyła sobie tortu bezowego z masą z mascarpone i kokosowego mleka, a do tego mus ananasowy z wiórkami kokosowymi.



A ja miałam ochotę na lekkie, puchate ciasto z owocami, z pianą budyniową i malinami, na kruchym spodzie i z kruchą posypką


W niedzielę mąż robił obiad, a myśmy się haniebnie obijały grając w Garibaldkę


Mąż trochę utyskiwał, że mu nic nie pomagamy, ale nie mogłyśmy się zmusic do kucharzenia, a do tego ta gra nas tak wciągnęła, że się nie mogłyśmy oderwać. Oczywiscie od ciasta i kawy też :-)

Czas zbyt szybko mija, kiedy jesteśmy wszyscy razem, a ciągnie niemożebnie, kiedy czekamy na kolejny taki weekend. Dla mnie taki czas to prawdziwe święto

sobota, 17 sierpnia 2013

Innom drogom tu dotarłam

Od jakiegoś czasu blogger nie jest kompatybilny z Mozzilla Firefox. Nic nie mogę zrobić, ani umieścić nowego postu, ani edytować starych. Obraz mi zjeżdża w dół i jest 'niedotykalny'. Myślałam najpierw, że problem z samym bloggerem, ale dochodzę powoli do wniosku, że jednak nie. Tydzień mi zajęło, żeby się zorientować, że z Chrome mogę wpis umieścić.
Chrome nie używam, bo przedtem nie mogłam tutaj dodawać komentarzy, nie logowałam się do Goole, co mnie niepomiernie dziwiło, bo przecież to jedna rodzina.
Nic to, mało o tych sprawach wiem, najważniejsze, że jakoś się tu dziurą w płocie dostałam.

Właśnie, czyli susząc włosy około pierwszej w nocy, wypatrzyłam pająka pod sufitem. Chciałam go przetransportować gdzie indziej, ale kurczę muchę sobie złapał i tam ma. Przecież mu obiadu nie będę przerywać. Muchy mnie bardziej wkurzają od pająków, tych nie boję się wcale.
Co innego gdyby tu był wąż, rwałabym przez ścianę na zewnątrz, maleńskim okienkiem duży tyłek bym przecisnęła, nie byłoby rzeczy niemożliwej.

Wczoraj byłam w kinie na The Lone Ranger (w Polsce to chyba przetłumaczyli Jeździec znikąd). Wojtek miał w oddalonym od domu mieście trening koszykówki, coś trzeba było z czasem zrobić, więc wybrałam się na film, innego w tym czasie nie grali. Lubię westerny współcześnie kręcone, ale że to jest film dla dzieci raczej, to nie bardzo mnie ucieszyło. No, może przesadzam, dla młodzieży bardziej, ale tak czy siak nie dla baby 40+. Do tego dwie i pół godziny. Umęczyłam się strasznie, spokojnie mógł mieć godzinę mniej. Momentami nawet dowcipny, ale zdecydowanie nie dla mnie, za stara już jestem. Co innego gdybym była z dziećmi, wtedy tak. Ale ja byłam na sali całkiem sama :-)

Za to dzisiaj widziałam świetny Marigold Hotel, z plejadą gwiazd w starszym wieku, świetnie zagrany, dowcipny, życiowy, kolorowy, wzruszający, pokazujący starość bez dramatyzmu, ale nadal prawdziwie i w jakimś sensie nadal dramatycznie. To tylko pozornie masło maślane.

W czwartek córka obchodziła urodziny. Nie mogę uwierzyć, ze ma już 23 lata. Właśnie przyjechała do domu, mąż ją odebrał z autobusu. Jutro będziemy piec i świętować. Tak się cieszę, że mam ją na weekend.
Za to Wojtek wybył, prawie go nie będzie, bo na wyspie obok zaczął się festiwal rockowy i spędzi tam trzy dni pod namiotem, będzie promem przypływał na dwie, moze cztery godziny i z powrotem. Było z tym dużo zamieszania, bo nie chciałam się zgodzić, myślałam, że będzie na noc wracał, ale ostatecznie się zgodziłam, przecież ma prawie 18 lat, przed światem go nie zamknę. Pogoda nie za dobra, pewnie dostanie w kość, ale i tego musi się nauczyć. Matka, czyli ja we własnej osobie, całą młodość spędziłam na obozach harcerskim i biwakując z klasą, też nie raz mokra chodziłam, ale nie pamiętam, żebym się skarżyła.

Późno jest, a ja jeszcze 'na chodzie'. To chyba ekscytacja przyjazdem/wyjazdem dzieci.

A jutro festiwal piosenki rosyjskiej, będę oglądać

piątek, 9 sierpnia 2013

Każda potrzeba jest względna, kiedy w grę wchodzi twarda ekonomia



Powariowali w tych liniach lotniczych z ograniczeniem do jednej sztuki bagażu. Dziwię się, że sklepy wolnocłowe, co dla nas już nie takie ‘wolno’, nie protestują, bo jednak wcześniej można było nakupować u nich po odprawie, a teraz kicha, chyba, że ktoś ma wolne miejsce w podręcznym. Ja nigdy nie mam, bo do Polski wlokę prezenty, a z powrotem książki i różne takie ‘gorzkie’ dla jeszcze nie zięcia i ślubnego, bo zagustowali. To już nawet nie chodzi o to, że potrzebuję miejsca na zakupy, szczególnie ogniste, o nie, mam żal o to, że kobiety są pozbawione swojego podstawowego atrybutu – torebki. Ktoś tam chyba oczadział, żeby nam odbierać rzecz absolutnie podstawową, bez której tracę tożsamość, nie wiem, gdzie się podziać z tymi drobiazgami, które są niezbędne, muszą być pod ręką.
Paczka chusteczek zawsze. Do tego oczywiście klucze, komórka, portfel, na lotnisku też dokumenty i bilety. To pewnie miałaby w torebce normalna kobieta. Niestety ja normalna nie jestem, mąż mówi o mojej ‘granatnik’, bo taka ciężka i czasem grzechocze. Na co dzień można coś jeszcze wyjąć, ale w podróży musi być tam mała butelka wody, może jakieś jabłko czy kanapka, przecież w samolotach podają plastik udający jedzenie. Książka! Ale kto wie, na co będę miała ochotę, więc nie jedna, ale kilka możliwości – mp3 z wgranymi audiobookami, do tego Kindle, bo tam można mieć setki i zdecydować ad hoc. A może tablet lepiej? Film sobie obejrzeć w czasie lotu? Jakaś gazetka też by się przydała. Do tego kosmetyczka ze wszystkimi szaher macher upiększaczami, bo jak bez szminki, kredki, pudru, do tego jakieś tabletki przeciwbólowe ze 4, środki higieniczne różne, ja na przykład zawsze mam pojedyncze mokre chusteczki do rąk. Długopisów sto, bo lubię, bo ciągle komuś zabieram, poza tym ołówek automatyczny, zostało mi z czasów, kiedy zawsze miałam papierową książkę i trzeba było coś zakreślić natychmiast, już, zaraz. Ktoś mógłby rzec, że to chyba wszystko i aż nadto. O nie! A kalendarzyk? Kiedyś koniecznie ‘Domu Książki’. Byłam jego wielką fanką, moja kochana Joanna Chmielewska też, co mnie dodatkowo zachwycało. Niewielki był, a oprócz miejsca na notatki i telefony miał milion informacji - odległości z Warszawy do Kielc na przykład, albo zamiana wag i miar z jednego formatu na drugi, człowiek zajrzał i od razu wiedział ile to jest 6 stóp wzrostu. Smartfony teraz załatwiają sprawę, ale kiedyś trzeba było mieć w głowie. Albo w kalendarzyku DK. Dawno go już nie produkują, a i głód wiedzy u mnie chyba mniejszy, noszę więc w to miejsce Moleskine. Już trzeciego wykańczam.
Oprócz tych wszystkich najpotrzebniejszych na świecie rzeczy, mam też mniej ważkie, chociaż kto wie? Noszę jednorazową maskę do oddychania usta usta. Jakby co, ratować życie mogę. Wprawdzie już nie pamiętam, ile ucisków na klatkę, na dwa dmuchy, ale to szczegół, bo zawsze mi ktoś może w Smartfonie sprawdzić, a maski mi telefon nie zastąpi. Mam też torbę na zakupy, która zwija się do takiego malutkiego pakuneczku i wcale, a wcale nie zajmuje miejsca. A przydać się może. Okulary do czytania od biedy mogę wyjąć, bo Kindle ma ustawianą wielkość czcionki. Chociaż jakby gazetka, to już by były jednak potrzebne. Do lądowania i startu przydałyby się też cukierki do ssania, drzewiej, czego pewnie już nikt nie pamięta, stewardesy roznosiły je przed, na tacach. Ale teraz biegają ze zdrapkami i szykują taśmę z oklaskami, szans żadnych na cuksa nie ma. Grzebień by się też przydał, ale lepiej nie ryzykować, że go za broń wezmą, więc zostawiam.
No i jak tu bez torebki? Wszystko każą człowiekowi do podręcznego włożyć, ten idzie na półkę i zostajemy jak sieroty bez ręki, czyli bez torebki, niezbędnika naszego. Próbowałam przechytrzyć system, nawet mi się udaje, ale nie wiem, czy to litość stewardes, w końcu też kobiety, czy po prostu im wszystko jedno. A mianowicie pakuję, co mogę do kieszeni kurtki, a tę zawsze w podróż zabieram taką, żeby była nie tyle urodziwa, co pojemna. Jakby dwa w jednym, tym lepiej, ale trzeba przyznać szczerze, że duże kieszenie wykluczają elegancję jednak. Szczególnie jak się naładuje tam te wszystkie ‘przydasie’, każdy wtedy wygląda jak Cygan ze spalonego wozu. Albo jak szmugler z okupowanej Warszawy. Ta metoda w sumie sprawy nie załatwia, bo kurtkę trzeba sobie zwinąć, gdzieś wetknąć, a jak to zrobić, kiedy ona naładowana jak torba? A jak się powyciąga, to gdzie to wszystko trzymać? Wpadłam na pomysł zapakowania do kieszeni reklamówki złożonej w kostkę. Siadam i wszystko z kieszeni przekładam, kurtka idzie nad głowę, a ja siedzę z siatą. Jak przekupa. Mnie samą to razi, więc siedzę zła, tak nabzdyczona i zestresowana, że w rezultacie zasypiam i budzę się przed lądowaniem. Te wszystkie Kindle, tablety, gazety, okulary, woda i kanapki przydają mi się jak psu parowóz. Wywlekam się z podręcznym i siatą, a potem w domu, czy w hotelu (zależy, w którą stronę lecę), zastanawiam się, co zrobić z tymi kanapkami, których nie zjadłam, bo kiedy, skoro spałam? Za każdym razem obiecuję sobie wtedy, że to już ostatni raz tanimi-ciasnymi lecę. Aż do bukowania następnego biletu, cena ma jednak siłę przekonywania. Torebka? Po co torebka, wrzucę sobie do kieszeni.