wtorek, 10 kwietnia 2012

Pół dnia uprawiałam sport, ciekawe ile spaliłam? A poza tym trochę Wielkanocnie jeszcze

Starałam się nie jeść za dużo w te święta. Przynajmniej nie to, co zakazane. Różnie mi to wychodziło, raz twarda byłam jak Wasilewska, raz grzeszna jak Magdalena (co podobno taka nie była, ale ją wrobili na użytek). Generalnie nie wypadło to źle. Swój chleb upiekłam, orkiszowy, pół-pełnoziarnisty, bułek nie było.
Najgorszy dla diety był pomysł z upieczeniem sconesów, do których okazało się, ze mamy trochę śmietanki, pozostałej po pieczeniu sernika i ją zaraz ubiliśmy. Dwie łyżeczki zjadłam, do tego konfitury.
Sconesy piekłyśmy poza programem, żeby pokazać Gosi, co u nas w gościach była, jak to się robi.
Córka wystąpiła w roli prezenterki.

Święta wypadły wspaniale. W sobotę przyjechał Mark, Miśki partner,  po mszy rezurekcyjnej, która u nas jest o 21-szej, graliśmy w karty popijające Ginger Joe i West Coast Coolera. Rano przygotowaliśmy gremialnie śniadanie, bez pośpiechu go spozyliśmy, a po 14tej przyjechały Marciny z Igą i Tosią, szalenie kochańskimi dzieciakami. Jakbym miała gwarancję, że moje kolejne dzieci by takie były, to bym sobie normalnie na starość jeszcze jedno urodziła. Ale pewności nie ma cholerka, to się zadowalam, do czasu wnuków, Tosiakiem i Igulcem.  Przed świętami dostałam od nich takiego oto zająca


Michalina posiała rzeżuchę, a od Gosi dostaliśmy pisanki, dla każdego po jednej.




Na początku wydawało się, że nie będziemy mieli jak pojechać na plażę, bo pogoda była pod psem, ale się przejaśniło i mimo wiatru, zdecydowaliśmy się na spacer. Metrowa Tosia uczyła się od dwumetrowego Wojtka rzucać piłkę psu. Gdybyście nie wiedzieli, to jest Wojtek Tosi. Albo Tosia Wojtka :-)


 Pies ganiał za piłką do czasu, kiedy zobaczył skały na końcu plaży, skacze po nich jak kozica, mimo uwielbienia dla okrągłego przedmiotu w kolorze jaskrawej zieleni, musiał tam pobiec chociaż na chwilę.


A po skończonym spacerku, jeszcze przed pójściem do samochodu, pan i jego pies odpoczywają na ławeczce. 

Udana to była wizyta, dom pełen ludzi, jedni w pokoju, inni w kuchni, jedzenie, pieczenie, rozmowy, śmiechy i gwar, tak sobie wyobrażam dobrze spędzone święta. A wieczorem zasiadłam jeszcze dokończyć 'Bratnie dusze' Hanny Cygler, powieść w sam raz na taki wieczór.
W poniedziałek miałam zamiar utonąć w lekturze kolejnej książki, tym razem Ziomeckiego Mr Pebble i Gruda, która od pierwszych stron złapała mnie w swoje szpony, ale moje dzieci zaproponowały mi partyjkę golfa. Na Wii podłączonym do telewizora. Luuudzie, że ja tego wcześniej nie odkryłam. Najpierw się bałam, ze nie będę umiała, bo ja nigdy w nic nie grałam na konsolach, ani nawet w komputerze. Ale po jakimś czasie wyczułam, jak działa kontroler i nawet dawałam radę. Potem przerzuciliśmy się na tenisa, ale nam coś nie wychodziło. Trochę graliśmy w kręgle, a skończyliśmy na koszykówce. Ale ubaw. Wszystko mnie boli. Nie wiem, kiedy minęło kilka godzin, Wojtek mówi, że pięć, ale ja myślę, że zaledwie trzy. Co ja mówię, zaledwie. Trzy godziny skakania, machania, kręcenie biodrami i co tam jeszcze. Wiecie, wielkiego spadku wagi z tego nie będzie, ale co przeponę śmiechem poćwiczyłam to moje. A i endorfin założę się, wydzieliło się całkiem sporo.