wtorek, 18 listopada 2014

Narodziny i śmierć chodziarza

Wczorajszy nocny marsz z kijami był okropny, bardzo byłam emocjonalnie poruszona, daję sobie radę z wieloma uczuciami, potrafię większość z nich przezwyciężyć, przepracować, ale zupełnie nie daję sobie rady z poczuciem upokorzenia, może dlatego, że go nigdy wcześniej w takiej formie i nasileniu nie zaznałam. Staram się o tym nie myśleć, ale jak czasem do mnie wróci tego świadomość, to jest mi z tym źle. Potykałam się o kije, o własne nogi, zupełnie byłam lost in action. Do tego ten czarny odcinek drogi. Najpierw z domu w kompletniej ciemności idę po omacku, tylko myślę, że wiem, gdzie jest droga, ale tracę poczucie, gdzie ona wiedzie. Na końcu dopiero jest światło (to z mojej trasy) i ja w jego stronę coraz szybciej idę, nic by mnie nie zatrzymało, bo dosyć mam już tego, że narasta we mnie strach. To jak umieranie. Z powrotem jest odwrotnie, przeciskam się pod górę, więc trudno, szczególnie po dziesięciu kilometrach marszu, wąskie ciemne gardło, idę i też nie wiem, gdzie, ufam tylko, że intuicja mnie wiedzie w dobrym kierunku. Na końcu jest mój dom z oświetlonymi oknami, przez które widzę ogień w kominku, kredens w kuchni uśmiechający się do mnie ulubionymi filiżankami, storczyk na stole i kwiaty w oknach - tu się kończy ten ciemny kanał rodny - wychodzę na świat. Ponowne narodziny - jak pierwszy oddech noworodka, czasem bolesne. Bo znowu trzeba się zmierzyć ze światem.
Jeszcze staram się udawać, że nic mnie to wszystko nie obchodzi. Ale obchodzi. I nawet czerwone paznokcie i staranny makijaż nie potrafią temu zaradzić. Ostatnio nic nie jest takie, jak być powinno. Nie lubię. Ale trzeba, bo poddawać się nie można, nigdy, więc wstaję rano i mimo, że nikt mnie dziś nie zobaczy, bo pracuję z domu, robię full make up i ubieram się 'jak na przyjazd teściowej'. Dla siebie. Wieczorem znowu umrę, znowu będę się rodzić.
A w słuchawkach Hozier, którego poleciła mi córka. Nasz ci on, czyli irlandzki. Ale on ma słowa w tych piosenkach!

Żadnych panów, ani królów kiedy rytuał się zaczyna
Nie ma słodszej niewinności niż nasze delikatne grzechy
W szaleństwie i glebie tej smutnej ziemskiej sceny
Tylko wtedy jestem człowiekiem
Tylko wtedy jestem czysty
Amen. Amen. Amen

Zabierz mnie do kościoła
Będę czcił jak pies w świątyni Twoich kłamstw
Powiem ci moje grzechy, a Ty naostrzysz swój nóż
Oferując mi tę nieśmiertelną śmierć
Dobry Boże, pozwól mi oddać Ci me życie.

PO ANGIELSKU TO LEPIEJ BRZMI

No masters or kings when the ritual begins
There is no sweeter innocence than our gentle sins
In the madness and soil of that sad earthly scene
Only then I am human
Only then I am clean
Amen. Amen. Amen.

Take me to church
I'll worship like a dog at the shrine of your lies
I'll tell you my sins, so you can sharpen your knife
Offer me that deathless death
Good God, let me give you my life


4 komentarze:

  1. "Zupełnie nie daję sobie rady z poczuciem upokorzenia, może dlatego, że go nigdy wcześniej w takiej formie i nasileniu nie zaznałam" jakbym siebie cytowala. Nie bede sie rozwlekac, bo pewnie powody sa rozne, ale odczucie to samo. Szlag by to trafil tak sobie mysle i juz bym chciala cos zmienic i jakos to odwrocic, przemienic, zamienic. Musi przeciez cos drgnac. Jakos, ale musi.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. KaBu strasznie mi przykro, że i Ty tego doświadczasz, niezależnie od przyczyny. To straszne jest

      Usuń
  2. To ja tak bez związku z notatką.. Przestałaś mi się pokazywać/odświeżać w blogach, które czytam... I tak to cię zaniedbałam...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A bo mnie nie było jakiś czas. Postaram się tu częściej bywać. Na FB pisałam

      Usuń

Musiałam wyłączyć komentowanie anonimowe, bo mnie zawalił spam. Przepraszam.