piątek, 31 grudnia 2010

Nadejszła wiekopomna chwila, a impreza noworoczna byla całkiem na czarno

Wczoraj syn zadebiutował na scenie towarzyskiej - miał pierwsze wyjście na dyskotekę w miasteczku godzinę jazdy od domu. Wszyscy jego koledzy i koleżanki tam byli, bo to doroczne wydarzenie świąteczne, nieważne, czy delikwent chodzi co tydzień, ale na oba święta, walentynki i Halloween trzeba tam być. Do tej pory w ogóle się tym nie interesował, w lutym kończy 15 lat. No, ale przyszła kryska na Matyska i Matysek pomaszerował, a raczej pojechał, dziarskim krokiem (kołem?) na imprezkę. Mama, siostra tudzież ojciec, chociaz tego po sobie starał się nie pokazać, wszyscy byliśmy podekscytowani, aż syn stwierdził, że chyba bardziej od niego. Dosyć dziwnie się czułam, jeszcze niedawno był taki malutki. Trzeba wam wiedzieć, że tutaj nie ma dyskotek szkolnych, że takie wyjście to jest pierwsza oznaka dorosłości, bo to prawdziwy klub nocny, tyle, że w czwartek miał drzwi otwarte dla małolatów, więc tylko bezalkoholowe napoje, bramkarze w sile podwójnej, bo kiedy mają underaged w budynku, muszą więcej zadbać o bezpieczeństwo. W każdym razie wrócił cały i zdrowy. Coś tam w samochodzie opowiadali córce, bo ona przecież całkiem niedawno też tam chodziła, o całowaniu z dziewczynami, o tańczeniu, co pili (colę czy fantę, mam na myśli) itp, jakie miasteczko zbiera się w jakiej sali i kącie, ale nie wszystko zrozumiałam, bo byłam skupiona na prowadzeniu samochodu; a może to i dobrze, bo za dużo informacji to niezdrowo. I tak uważam, że to duży sukces, że on tak swobodnie przy mnie o tym mówi, znaczy, że nie jestem jego wrogiem. Z tego, co wiem, to nie on (jeszcze) się całował, ale ktoś tam inny. Nie dopytywałam.
Syn mógł jechać autobusem, ale kolegi rodzice ich zawieźli samochodem, to się zobowiązałam, że ich odbiore, bo i tak byłam w Letterkenny na imprezie noworocznej. Dostałam maila na skrzynkę, że sie takowa odbywa. Założyłam, że dotyczy to Platformy Interkulturowej, więc rączo pognałam, bo tam sa strasznie fajni ludzie. Zabrałam córkę, bo ona ze mną jeździ, jeżeli tylko jest w domu. Byłyśmy na miejscu pierwsze, chociaz spóźnione. Oprócz nas tylko organizatorzy, czarnoskóra para. Siedzimy i sms-ujemy ze znajomymi, tyłem do drzwi, więc nie widziałyśmy napływających grup ludzi, a kiedy się obróciłyśmy, żeby zlustrowac salę, okazało się, że wśród tłumu na tej imprezie, my jesteśmy jedyne białe. Poczułam się niezręcznie, bo nie dość, że nikogo nie znałam, to jeszcze zwyczajnie byłam obca wśród najwyraźniej bardzo zaprzyjaźnionych ludzi. Postanowiłyśmy uciec, ale najwidoczniej zbiegiem jestem marnym, bo mnie dopadła jedna z dziewczyn, wielka czarna jak heban, piękna i objęła serdecznie, proponując coś do zjedzenia. Zaraz nam nałożyli na talerze jakichś szaszłyków i ryżu i czegoś tam jeszcze, musiałyśmy usiąść i skonsumować, planując drogę ewakuacyjną. Szaszłyk był chyba z jader bawołu lub języków lub ogonów lub równie niejadalnej części, bo zupełnie nie mogłam go pogryźć, a oni zajadali jak najęci. Nawpierdzielałam się ryżu, rozdałam kilka uśmiechów i w długą. Jeszcze kątem oka zauważyłam, że młodzież kolorowa przyszła ubrana jak Tupac, bandany, kapelusze, łancuchy, no i oczywiście okrzyki typu - Yo brother, what's up i sekwencja powitalna polegająca na dotykaniu dwóch pięści, łokci i czego tam nie wymyślą.
Zwiałyśmy z imprezki. Wcześniej uprzedziłam Lottę, która mieszka w tym samym mieście, co dyskoteka i do niej pojechałyśmy w odwiedziny.
Oj, miło tam było, herbatka, pogaduchy, o jej wojażach, o książkach oczywiście i podarunki. Ja miałam dla niej książkę 'od Mikołaja' i ona dla mnie też, najnowszą powieść mojej ukochanej Maeve Binchy 'Minding Frankie'. Tak się cieszę. Tym bardziej, że jeden z kotów Lotty, który mnie wcześniej omijał z daleka, dzisiaj najpierw posiedział dość blisko, a potem się nawet położył obok. Sukces.
A w drodze powrotnej śmiałyśmy się ilekroć mijał nas samochód, bo na szybie w światłach reflektorów, widać było ślady maleńkich kocich łapek, droge Turku lub Kokoli przez mój samochód, szalenie zabawne i rozczulające zarazem.
Ot, i taki miałam przedostatni dzien roku.
A dzisiaj, ja zeszłego roku, mam pięciu chłopaków na party ze spaniem, bedą urzędować na górze. Córka z jeszcze-nie-zięciem wychodzi do znajomych, a my z mężem, pilnowacze młodzieży, drineczki, książeczki i jak znam życie, też już tradycyjnie, włączę rosyjski film w oryginale. Lubię.

poniedziałek, 27 grudnia 2010

Najdłużej przygotowywany obiad w Europie.

 Gęś. Przed świętami siedzieliśmy pochyleni nad książką kucharską i zastanawialiśmy się, czym siebie i rodzinę zaskoczyć w tym roku? Małżon zauważył, że jeszcze nigdy, przynajmniej tego nie pamięta, nie jadł gęsi. Córka podchwyciła temat, a jeszcze-nie-zięć wprowadził w życie, zakupując jedną taką z hodowli organicznej, co się niby w pełniej szczęśliwości ptaki tam trzyma, aż do dnia... o tym to chyba pomilczę taktownie. Gęś kosztowała tyle, co kolia diamentowa.
W święta nikt nie chciał jej jeść, bo jak zwykle, wszystkiego było (i nadal jest) w bród. Dzisiaj już trzeba było tę księżniczkę diamentową zrobić, co by nie wylądowała w koszu na śmieci, bowiem od wczoraj się odmrażała. Poza tym trzeba było się zmieścić w czasie, kiedy dzieci są w domu, bo to na ich cześć, że są z nami, ten ptak miał być, a i też dlatego, ze Mark nam ją kupił w prezencie świątecznym. Taki był zadowolony z siebie, ze ją wynalazł, zapłacił, że specjalny van ją 22go przywiózł, że nie mogliśmy dopuścić do tego, ze jej nie spróbuje. Od południa małżon walczyl z kaczką. Według przepisu z baaaardzo starej amerykańskiej książki kucharskiej, którą małżon znalazl gdzieś tam, przywlókł do
domu, a potem przemycaliśmy ją do kraju (balismy się, że nam nie dadzą jej wywieźć, bo ona z 1942 roku, a wiadomo, w USA niewiele jest antyków, to może dla nich już cenna?), musieliśmy gęś wsadzić do piekarnika na 15 min  (uprzednio nakłuwszy ją kilka razy wokół nóg i skrzydeł), wyjąć, zlać tłuszcz do pojemniczka, dać jej ochlonąć, znowu na 15 min i tak trzy razy, a dopiero po trzecim ochłonięciu do temp pokojowej, smarować i nadziewać. To juz operacja godna Napoleona. Potem nadzienie, mieliśmy podzielone zdania, więc się zgodnie pokłóciliśmy. Potem małżon i tak zrobił jak uważał (bread crumbs, żurawiny, jabłka, cebula, tymianek i już sama nie wiem, co jeszcze). Trzeba było jeszcze przygotować jabłka wydrążone, nadziewane słodkimi ziemniakami, uprzednio ugotowanymi (też wedlug tego amerykańskiego 
tomiszcza kulinarnego), no i kilka rostów, czyli ziemniaków pieczonych na gęsim tłuszczu, bo wiadomo, to rarytas. Poza tym jeszcze wywar na gravy, czyli sos pieczeniowy. Do niego trzeba było ugotować z warzywami różne części kaczki, które w woreczku były do niej dodane.
Strasznie długo to trwało, w kuchni siedział małżon, bo ja wymiękłam, do godziny 5, a uwierzcie mi, pracował jako chef i jest sprawny jak żołnierz. Mnie by noc zastała. Cały czas coś robił, mielił, namaczał, dosmaczał, wyjmował, wsadzał, a piekarnik chodził non stop. Na koniec wziął się za odcedzanie stocka do sosu, nie wiedział, że jedna z misek jest pęknięta, zapomniał, trzymał ją gdzieś na boku na coś tam, ale syn umył i wsadził z powrotem do szafki, w nią właśnie wylał odcedzony stock i stracił większość, bo zanim się zorientował, prawie wszystko odpłynęło w siną dal przez odpływ w zlewie. Wcale nie trafił go szlag, za co go podziwiam, bo ja po tylu godzinach starań umarłabym przez samozapłon w takiej chwili.
Jakoś udało nam sie dotrzeć do końca przygotowań. Głównie jemu, bo ja odpadłam. Gęś została podana, wszyscy się rzuciliśmy i po 20 minutach pozostało tylko... pozmywać. A wodę nam właśnie wyłączyli. Małżon naniósł deszczówki, którą zapobiegliwie zbierał, bo już wczoraj nam wyłączyli (rezerwy się kończą, przez mrozy i awarie i fakt, że ludzie puszczają w nocy, żeby właśnie nie zamarzła), zaczęło sie grzanie i inne takie... z kuchni wyszliśmy o 21.
Zdecydowanie był to najdłużej przygotowywany obiad w historii ludzkości chyba, Europy nowożytnej na pewno. A to nie jedenaście dań, a zaledwie jedna gęś z nadzieniem, jabłkami i ziemniakami. Pyszna była, ale obiecaliśmy sobie, ze był to pierwszy i ostatni raz, kiedy wzięliśmy się za szykowanie takiego dania. Następnym razem, kiedy przyjdzie mi coś takiego do głowy, huknę się łopatą w łeb, a zaraz potem, jak odzyskam świadomość, zamówię chińczyka.

sobota, 25 grudnia 2010

Zmory mnie jednak dopadły, ale opędzam się jak mogę

Wszystko się udało wczoraj, Nic nie spaliłam, nic się nie wylało, do kościoła na czas dotarliśmy, prezenty się podobały, wszyscy szczęśliwi.
Tylko do mamy się nie dodzwonilam i to mi spędza sen z powiek. Ale nic nie mogę uczynić w tym względzie, dzwoniłam do znajomych, którzy mogą coś wiedzieć, ale ich nie zastałam. Nie będę histeryzować, poczekam jeszcze jeden dzień, przecież gdyby coś się strasznego stało, daliby mi znać.
Dzisiaj po śniadaniu świątecznym, czyli gdzieś o 12 (połozyliśmy się spać o 2, to nie spieszyliśmy się ze wstawaniem) pojechaliśmy na plażę, trochę zrzucić tego, co zdążyliśmy bezwstydnie przyjąć na pokład. Zima jest piękna, kiedy nie trzeba martwić się o jedzenie, opał, brak elektryczności, dojazdy do pracy i bezpieczeństwo bliskich. Wróciliśmy do domu, jeszcze się trzymałam, jeszcze czytałam blogi i oglądałam cudze stosiki książek podchoinkowych, starałam się puszczać jak najwięcej dymu maskującego, ale fakty są takie, że dopadły mnie duchy przeszłości, czy świąteczne zmory, jak zwał tak zwał. I się wylała ze mnie fala łez. Zaczęło się od pierwszego lepszego powodu zastępczego, przemówiliśmy się z mężem, w TV na RTE1 akurat leciał program o Maeve Binchy, a on zarządził przygotowywanie kolacji. Włączyłam więc nagrywanie na dysk twardy, ale nie przełączyłam boxu satelitarnego na irlandzki i nagrał mi się program polski. A ja na tamten czekałam tygodniami, bo wiedziałam, że będzie, a to jedna z moich ulubionych pisarek. Taka mnie żałość straszna wzięła i już jej zatrzymać nie mogłam. I wiadomo, że to nie dlatego, że program źle nagrałam, ale dlatego, że znowu, jak co roku,moja mama mnie ukarała. Od dziecka w święta, jeszcze nawet w czas przedświąteczny, był wiecznie jakiś problem i molestowanie psychiczne, a to jej źle choinkę ubrałam, a to coś źle doprawiłam, a to dzieci nie dość dobrze wychowane, żeby jeść z nią przy jednym stole, a to mówię niewyraźnie i ona nie może już tego słuchać, a to za gruba jestem..... A odkąd mieszkamy daleko - nie odbiera w ten czas telefonów, a jak już odbierze, to po to, żeby mnie wpędzic w poczucie winy. I jej udar oraz częściowa niepełnosprawność obecnie, nie ma z tym nic wspólnego, bo tak jest całe moje życie. Co roku mam rozstrój żołądka, rozwolnienie, bóle głowy dotkliwe, zanim zadzwonię do mamy, potem odchorowuję rozmowy przez kilka godzin, albo i dni, zależy od tego, czego sie nasłuchałam i na co już jestem odporna. A mamy pomysłowość jest nieograniczona i potrafi przypiec. Teraz mniej, a raczej inaczej, bo choroba spowodowała, że jej złośliwość ma cechy pierwotne, jak to u ludzi, którzy nie kontrolują z powodu choroby swoich emocji, nie znają granic.
A dlaczego o tym piszę? Bo nie chcę, żeby ten blog pokazywał mnie jako wiecznie huraoptymistyczną osobę, bez problemów, która tak naprawdę nie zna życia i pieprzy o dobrej atmosferze w kółko, a to się samo dzieje. Nie, ja o wszystko, co dzieje się dobrego w moim zyciu zabiegam świadomie, nie biorę niczego for granted, czyli nie uznaję, że mi się należy, że przyszło i nie jest niczym wyjątkowym. Piszę też dlatego, że może to komuś pomoże, może ktoś ma tak samo przechlapane i wydaje mu się, że nic nigdy się nie zmieni. Zmieni się, ale zadra, drzazga w sercu, w świadomości, zawsze tkwi. Dlatego, kiedy coś miłego mnie spotyka, pierwsze co mi przychodzi na myśl to - kiedy się to schrzani, kiedy dostanę telefon z domu z niedobrą wiadomością. Ciężko żyć z takim brzemieniem.
Ale żeby takim smutnym akcentem nie kończyć, pokazuję wam karmnik, który małżon z synem zrobili dla ptaków. W Irlandii masa ludzi karmi naszych fruwajacych przyjaciół. Wstyd nam się zrobiło, chłopaki postanowili zbudować. Wielkość jak dla orła. Mam nadzieję, że ptaki go znajdą i będę mogła sobie je obserwować.

piątek, 24 grudnia 2010

Wigilijna Opowieść

Kobieta niespokojnie kręciła się po kuchni. Szykowała wieczerzę Wigilijną. Czas naglił, jeszcze tyle było do zrobienia, ale ona nie mogła się należycie skupić. Co chwilę podchodziła do okna, wyglądała męża i synów. Wypłynęli rano na ostatni w tym roku połów. Pogoda nie była najlepsza, mimo to postanowili spróbować. Potrząsnęła głową, wygładziła włosy, głęboko odetchnęła i wróciła do pracy, nie można poddawać się złym myślom, to wywołuje nieszczęście – skarciła siebie w duchu.

Dlaczego uparli się dzisiaj płynąć? Nie przelewało się w domu, to prawda, ale biedy też nie było. Mięso i ryby na zimę zasolone, mąka na chleb kupiona, przy odpowiednim gospodarowaniu powinno starczyć na długo.

Indyk w piecu pachniał zachęcająco. Jeszcze dwie godziny i będzie gotowy. Gdzież oni są? Zarzuciła chustę i wyszła z domu. Od rana wiatr przybrał na sile, czarne chmury zachodziły na niebo. Zapatrzyła się w horyzont, wielkie fale pieniły się złowrogo, nie wróżyły niczego dobrego. Zbyt dobrze wiedziała, co to oznacza, jej ojciec był rybakiem, mąż, synowie, wszyscy sąsiedzi też, wiele nieszczęścia widziała w życiu, zbyt wielu nie wróciło z morza, nie mogła się już dłużej oszukiwać, postanowiła udać się po pomoc.

W jedynym w miasteczku pubie było ciepło i gwarno. Kiedy weszła wszystkie oczy zwróciły się ku niej. Jeszcze miała nadzieję, że zobaczy męża i chłopaków przy ladzie, popijających piwo po udanym połowie. Nie, nie ma ich. Mężczyźni byli zapewne zszokowani jej zuchwałością, kobiety nie przesiadywały w pubach, to było miejsce zarezerwowane dla nich, ale nic sobie z tego nie robiła, przecież tu chodziło o życie jej bliskich. Zwróciła się do najstarszego, miał posłuch, tylko on jej mógł pomóc. Kiedy opowiedziała, z czym przychodzi, zerwał się na równe nogi i zarządził wymarsz na nabrzeże. Jak zwykle w takich wypadkach zaczęli rozpalać ogniska wzdłuż linii brzegowej, w ten sposób wskazywali rybakom na morzu drogę powrotną.

W międzyczasie znacznie się ściemniło, zaczął padać rzęsisty deszcz. Ogniska gasły, mężczyźni walczyli zaciekle, ale niestety nie udawało im się utrzymać wysokiego ognia. Kobiety zebrały się w ciasną grupę, modliły się bezgłośnie poruszając ustami. Wpatrywały się w ciemną, wzburzoną taflę morza, zwykle tak piękne i szczodre, dzisiaj postanowiło pokazać swoja wielkość i grozę. Nie miały złudzeń, w walce z tym gigantem człowiek jest bez szans.

Kobieta przez chwilę jeszcze przyglądała się zmaganiom mężczyzn, ale widząc, że to wszystko na nic, odwróciła się nagle i odeszła zdecydowanym krokiem.

Droga do domu wydawała się trwać wieki, jak tylko tam dotarła, chwyciła bańki z naftą i zaczęła metodycznie oblewać ściany domu. Podpaliła. Zajęły się drewniane krokwie i słomiany dach, mimo deszczu w krótkim czasie paliło się aż miło. Nie czuła żalu, nic nie czuła, odwróciła się w stronę morza i czekała. Jak długo? Nie miała pojęcia. Stała tam na wzgórzu, z rozwianymi włosami, policzkami rozpalonymi od żaru i czekała. Jeśli istnieje Bóg, dojrzą ogień, skierują łódź w stronę brzegu i dotrą bezpiecznie z powrotem. Zwróciła modlitwy do Matki Boskiej, któż lepiej zrozumie matkę jak nie druga matka?

Nagle ich zobaczyła, szli machając do niej z daleka. Szybko policzyła sylwetki, raz, dwa, trzy, cztery, mój Boże, są wszyscy. Rzuciła się biegiem w dół wzgórza, po chwili dopadła do nich, objęli się wszyscy i zamarli w tym uścisku. Nie trzeba było słów.

Życzę Wam żebyście zawsze, bez względu na okoliczności, znaleźli drogę do domu.

Wesołych Świąt!


wtorek, 21 grudnia 2010

Barszcz czerwony przewspaniały, a łatwy. I parówki Bożenkowe dla agatyy76

Przygotowania do świąt w toku. W prezencie ode mnie chciałam wam podać przepis na fantastyczny barsz czerwony, który jest łatwy nieprawdopodobnie, a smak jego jest przewspaniały. Nigdy mnie nie zawiódł i jest to jedyna potrawa, która nie kosztując mnie nic czasu, a zachwyca i świetnie uzupełnia menu świąteczne.

Przepraszam za proporcje, ale dostałam go od świetnej kucharki zawodowej, pani Honoraty z Podlasia, a ona wiadomo, warzyła dla dużej ilości osób, nie dla jednej rodziny. ale możecie go podzielić na dwa. Ja robię taką ilość, bo go potem trzy dni popijamy, a jest nas 5 więc znika bez problemu, tym bardziej, ze dwa dni wsuwamy uszka w barszczu, naszą ulubioną potrawę.
Składniki:
5 litrów wody
6 średnich buraków
1 łyżeczka kwasku cytrynowego
garść soli
200 g cukru
listek laurowy ze 3 małe
czosnek w ząbkach jak kto lubi
min 3 łyzki majeranku
1/2 łyżeczki pieprzu lub mniej, jeżeli ktoś woli mniej pikantny
2 łyzki maggi

Do wody wrzucić wszystkie przyprawy i zagotować, po 15 minutach na gotującą się wodę z przyprawami wrzucić obrane i pokrojone w grube plastry buraki. Niech się jeszcze raz zagotuje, znowu 15 minut. Potem odstawić przykryte na godzinę, a po godzinie lekko odkryć, żeby para uchodziła. Niech sobie stoi w chłodnym miejscu. Najlepiej przygotować poprzedniego dnia wieczorem. A na drugi dzień przecedzić po południu i już. Gotowy. Jest smakowity, ma piękny kolor i nigdy was nie zawiedzie.

Drugi przepis obiecałam blogowiczce o nicku agataa76 i zapomniałam. Za co przepraszam.
Parówki Bożenkowe nie sa może najzdrowszym pozywieniem świata, ale wszyscy je uwielbiają, a dzieci w szczegółności. Nawet niejadki.

Parówki Bożenkowe, bo są one wymysłem mojej przyjaciółki, którą serdecznie pozdrawiam, jezeli mnie czyta.

Usmażyć naleśniki. Każdy przepis na nie ma, a jeżeli nie, to ja daję półtorej szklanki mleka, półtorej szklanki wody, 3 jaja, szczyptę soli, chlust czyli trochę oleju i dwie, może więcej, szklanki mąki. Najpierw ubijam jaja na puszystą masę i dodaję resztę składników. Olej powoduje, że są mięsiste i puszyste. Najbardziej nadaje się mąka Lubella puszysta pół na pół tortowa i Poznańska.
Usmażyć naleśniki nie za cienkie, mają być solidne.
Następnie zrobić pastę pomidorową - przecier pomidorowy plus musztarda plus majonez plus zioła (bazylia, oregano). Naleśniki smarować tą mazią, na to ser starty zółty, parówke i zawinąć. Zapiec na patelni na maśle z odrobiną oleju.
Proste, a tak smaczne, warte grzechu od czasu do czasu.
Wszystkie przepisy przechowuję w zeszytach. Wiem, ze można je drukować z netu, ale ja wolę miec u siebie zapisane ręką. Te dwa poniżej są najstarsze. Szczególnie czarny towarzyszył mi w zdobywaniu kulinarnych szlifów. Biedny staruszek, muszę go troszeczkę reanimować.

poniedziałek, 20 grudnia 2010

Shopo-fob w akcji


    Siedzę sobie przy choince (podoba mi się, że tu drzewka stroi się wcześniej), wsuwam baklavę i planuję święta.  Dobrze mi.  Lubię ten czas, może nawet bardziej niż same święta.  Rozmyślanie o prezentach najpierw wpędza mnie w panikę, co roku mam wrażenie, że tym razem nie ujdzie mi na sucho i nie dostanę, tego, co sprawiłoby radość najbliższym. To jest masochizm jakiś, bo przecież wiem, że zawsze mi się to udaje, ale w tym roku doszła świadomość, że powinnam bardziej oszczędnie to jakoś urządzić, więc moje zamartwianie się, nie jest takie pozbawione sensu. No, właśnie – recesja, obcinanie wydatków, a przede wszystkim umiar, umiar i jeszcze raz umiar. W Dublinie tego nie widać, sklepy pękają w szwach od ilości towaru i szturmujących je klientów.  Co prawda to był weekend, więc może wtedy wszyscy wylegli z domów na zakupy? W Donegalu pustki, w sklepach spożywczych i tych innych też.  To znaczy towar jest, tylko ludzi jakoś niet.  To wszystko pewnie dlatego, że od nas jest blisko do Irlandii Północnej, gdzie spadły znacznie ceny i to tam się teraz robi wszystkie zakupy, z rozpędu od czasu, kiedy stosunek funta do euro był dużo lepszy.  W Republice pusto, a w Derry czy Strabane, gdzie jest Asda, ludzie muszą czekać na wpuszczenie do sklepu, takie tłumy.  Sądząc po wielkości zakupów, wyładowanych koszykach i fakcie, że największym powodzeniem nadal cieszą się towary luksusowe – telewizory, konsole do grania, biżuteria, albo ciężkie czasy jeszcze nie nastały, albo ludzie nie mają rozumu.
     Nienawidzę zakupów. Kupować lubię jak każdy, ale nienawidzę przemieszczania się ze sklepu do sklepu, przymierzania, ignorancji obsługujących i faktu, że czasami daję się zmanipulować poprzez umiejętne działanie na moją podświadomość.  Lubię myśleć o sobie, że jestem silna i opiniotwórczo niezależna, ale uczciwie muszę przyznać, że oferty typu – kup jedno, drugie za darmo, dwa za tyle i tyle, 30% extra, half price, 3 za 2 itp., czasami mnie kuszą i kupuję absurdalne ilości szamponów, proszku, papieru toaletowego, tudzież ketchupu.  Umieszczanie towaru na odpowiednich półkach, techniki polegające na przemieszczaniu towaru z jednego końca sklepu na drugi, płacenie ludziom za chodzenie wśród klientów z wypchanymi wózkami  (co nam daje hint-hint, że nasz powinien być równie pełny jak nie pełniejszy), wspomniane oferty, tyle zachodu, a wszystko po to, żeby nas skołować, podziurawić mózg i wydrenować z pieniędzy.  Wiem o tym, a jednak czasem się daję. Zakupy, to co innego niż kupowanie.  Zakupy to łażenie, macanie, pocenie się w kurtkach w ogrzewanych marketach, moknięcie podczas ładowania tego wszystkiego do bagażnika i mozolny powrót do domu.
     Dzięki Bogu za Internet i zakupy online, bez tego fizycznego zaangażowania i zamieszania.  Siedzę z kawką w ulubionym kubku, laptop na kolanach i surfuję – gładko wpływam do działu z książkami (moje ulubione strony), Michalina potrzebuje nowych Martnesów, niechętnie porzucam wirtualne przeglądanie nowej powieści Patricii Scanlan i jednym susem przemieszczam się na stronę z obuwiem.  Już wiem, jakie kolory, wzory, rozmiary i ceny, pozostaje jeszcze uzgodnić z nią, czy to te właściwe.  Może iść do sklepu, zmierzyć byle jakie tego samego typu, sprawdzić, jaki potrzebuje rozmiar, a potem zamówimy, bo cena dużo lepsza.  Wojtkowi popsuł się monitor, w sklepach niby 50% obniżki (pierwszy raz przed świętami!), ale i tak daleko tym cenom do tych na stronach w sieci. Monitor już jedzie DHLem, a ja mam przynajmniej stówkę w kieszeni, gdybym chciała kupić taki sam w sklepie, a jeżeli zdecydowałabym się na mniejszy o 5”, i tak przepłaciłabym przynajmniej €50, w stosunku do tego większego.
     Wypływam, więc na bezkresny przestwór oceanu wirtualnego i to, co mogę, kupuję w sieci. Dzielnie pomaga mi w tym karta kredytowa.  Trzeba wiedzieć, jak jej używać, nigdy na niezabezpieczonych stronach (na dole, po prawej na pasku, musi być kłódka), najlepiej zarejestrować się na płatności systemem PayPal, tak znacznie bezpieczniej, gdyż w ten sposób dane z karty nie są znane przy transakcji, no i kontrolować te wydatki, bo kiedy nie widać pieniędzy, łatwo myśleć, że się nic nie wydało. I o jeszcze jednym warto pamiętać – kiedyś przyjdzie dzień, kiedy będzie trzeba tę kartę spłacić. Jest takie stare porzekadło, że OKAZJA jest tylko wtedy, kiedy cię na nią stać.

P.S. Czy ktoś może mi wyjaśnić, jak dodawać zdjęcia w środku tekstu, bo próbuję i uparcie ląduje mi na samej górze. I czy tekst może byc obok zdjęcia, czy koniecznie musi się znajdować pod spodem?


niedziela, 19 grudnia 2010

Witojcie panoczki i panie

Przeniosłam na boggera mój blog o książkach - Notatki Coolturalne. Pomyślałam sobie, dlaczego by nie spróbować z moim drugim, czyli tym, który czytacie? Dopóki pamiętam, jak się to wszystko ustawia.  I tak, jak z poprzednim, muszę się jakoś teraz ogarnąć po tej przeprowadzce.  Przesuwam, dodaję, kasuję, zupełnie jakbym urządzała mieszkanie.
Ale z bloxa nie rezygnuję, bo mam tam tyle fajnych czytelniczek, nie chciałabym ich stracić. Mnie po przeprowadzce będzie łatwiej 'mieć je na oku', bo zaraz dodam linki i będę śledczy znakomity.
Tego, kto trafił tu po raz pierwszy, witam. Tych, którzy zaglądają do mnie od dawna, a wpadli tylko zobaczyć, jak się urządziłam, pytam - jak Wam się podoba?