sobota, 28 lipca 2012

Londyn - Donegal, imprezy czas zacząć.

Oglądałam wczoraj inaugurację Olimpiady w Londynie, nastawiona raczej na podsłuchiwanie, czytanie, blogowanie, jak to w piątek wieczór po dosyć ciężkim dniu, wszystko na raz. Piątki mam zawsze bardzo pracowite, bo to i u siebie w domu staram się ogarnąć, ale też i inne cotygodniowe obowiązki akurat w ten dzień przypadają. Na rybkę zawsze mam przed oczami obraz siebie, siedzącej w fotelu z nogami wyżej, z psem obok, z komputerem lub książką na kolanach, czekającą na dobry film (taki obrazek przed oczami cały dzień, byle do wieczora). Wczoraj to miał być koncert piosenek Anny Jantar i Kukulskiego w nowej aranżacji Adama Sztaby i otwarcie Igrzysk właśnie. Koncert był, ale inny, już go widziałam, więc mi mina trochę zrzedła, nie wiem, skąd ta zmiana w programie. Nie żebym jakoś specjalnie za Jantar przepadała, ale to moje dziecięce lata i chętnie bym sobie w nowych wykonaniach to zobaczyła. Nic to, przecież nie na tym koncercie mój wieczór się opierał, po prostu lekki zawód i tyle.
Postanowiłam w takim razie wziąć się wreszcie za opisanie Mr. Pebble i Gruda powieści Mariusza Ziomeckiego, która mi się wybitnie podobała i o której trąbię wszem i wobec, bo widzę, że nie ma takiego PR, na jaki zasługuje, a co za tym idzie, zamiast się ludzie o nią zbijać, nic o niej nie słyszeli. Nigdy nie zrozumiem naszego rynku wydawniczego, gdzie robi się dużo szumu nad wydaniem jakiegoś gniota, a dobra książka sobie cichutko stoi na półce i czeka na uważnego czytelnika, co ją sam z siebie wypatrzy. A nie jest to łatwe, pamiętam z moich niedawnych wizyt w księgarni w Polsce, masa książek, ekspozycja - różnie, w zależności od możliwości księgarni, kolory okładek wala po oczach i człowiek się zniechęca po kilkunastu minutach, bo musiałby grzebać godzinami, żeby coś dla siebie znaleźć. Ja zawsze wiem, co chcę, ale jest też faktor zaskoczenia, na które człowiek ma nadzieję, szczególnie kiedy nie mieszka w kraju i ma wrażenie, ze go coś omija z niewiedzy.
Popisałam sobie, wzruszyłam się na wspomnienie niedawnej lektury, a tu już się zaczęła impreza na stadionie i to z takim hukiem i przytupem, tak ciekawa i widowiskowa, ze się już oderwać nie mogłam. Ach, jak oni to zrobili, a ten znicz na końcu, złączony z ponad 200 pojedynczych, symbolizujących każdy kraj, to już w ogóle majtersztyk.
Padma na FB napisała, że nie ma drugiego takiego kraju, który wplótłby w taką ceremonię tyle odniesień do literatury i ja się z nią zgadzam. Podoba mi się ta ich duma z historii, z ich wkładu w kulturę i historię całego świata. No i poczucie humoru, królowa skacząca z samolotu i Jaś Fasola - setnie się ubawiłam, a i wzruszyłam kilka razy.


A dzisiaj u nas leje (co ja nie powiem?), mąż trochę nie w formie, postanowiłam go dopieścić i piekę sernik, taki wiedeński bez spodu, według przepisu pani Zosi, która mi go dała 30 lat temu i od tego czasu przynajmniej ran na 3-4 miesiące piekę go u siebie, zawsze ją wspominając, niestety już nie żyje.
Dzisiaj w moim miasteczku zaczyna się festiwal, potrwa cały tydzień. Festiwale to specjalność tego kraju, w każdej nawet najmniejsze mieścinie coś tam organizują, jak nie festiwal krewetek, to tańca z przytupem lewą nogą, oczywiście literackie, kulturalne, wędkarskie, sportowe i inne, każda okazja dobra, zęby wypić pint of Guiness. I dobrze, lepiej się bawić i śmiać, niż płakać i smucić. U nas niestety nie ma literackiego (chociaż mamy dni Peadara O'Donnella), wybory Miss za to, chłopy mają na co popatrzeć, chociaż po 10 latach obserwowania festiwalu widzę, ze nie o te laski chodzi, bo wielu nawet nie wie, kto startuje, a o ubaw, dobrą muzykę i bezkarne przebywanie w pubach od świtu do nocy.
Mamy nawet hymn tego festiwalu, zawsze śpiewany na zakończenie, ciemną nocą przy światełkach zapalniczek, piękny, zawsze mi w oczach łzy stają, kiedy go słucham, chyba nikt tak jak Irlandczycy nie potrafi napisać i zaśpiewać pięknie o zwykłych rzeczach, takich jak siedzenie na plaży z dziewczyną na kolanie i butelką wina, i uwielbieniu dla swojego miasteczka. Posłuchajcie, to naprawdę fajna pieśń.


Syn w tym roku pomaga przy organizacji festiwalu, będzie jako wolontariusz go obsługiwał. Fajny tydzień przed nim.