wtorek, 20 grudnia 2011

Party animal zdechło

 (zaleca się słuchać podczas czytania :-)

Siedzę sobie w domku i słucham nowej wersji, lekko tylko zmienionej, 'Santa Claus is coming to town' Michaela Buble. Mlaskam, bo jem mince pies (babeczki z nadzieniem z owoców suszonych i przypraw zimowych), odkryte przeze mnie dopiero tutaj i już sobie okresu przedświątecznego, przygotowawczego bez nich nie wyobrażam. W kominku ogień strzela, choinka pachnie umiarkowanie (gdyby mocniej, znaczyłoby to, że wysycha w tempie natychmiastowym, a tego przecież nie chcemy). Ja się pytam, czy w takich okolicznościach przyrody nieożywionej, komuś chciałoby się wychodzić? No, ale czasem trzeba, szczególnie, że teraz sezon na Christmas Parties.
Byłam na dwóch i doszłam do smutnego-nie smutnego (zależy jak na to spojrzeć) wniosku, że minął czas, kiedy czułam się jak party animal - tańcowałam, lulki paliłam, piłam szampana i wracałam do domu z butami w rękach.
Za to zrobiłam się gaduła 'partyjna' czyli lubię wprawdzie takie wyjścia, ale pojeść, napić się czego dobrutkiego i porozmawiać - o życiu, o książkach, ostatnio obejrzanych filmach, poglądach na różne rzeczy, czyli dla niektórych nuuuuuuda panie. Bo jak party, to nie gadać, tylko zdrowie wasze w gardła nasze i pod stół spaść.
Pierwsza impreza pracownicza było w kilkugwiazdkowym hotelu i wiele oczekiwaliśmy, a było jak zwykle, czyli średnio. Nic nie pogadałam, jedzenie marne, popatrzyłam na ludzi, szybko się znudziłam i zaczęłam ciągnąć do domu. Wszyscy byli oburzeni, że poszliśmy o północy, a mnie i tak było za długo.
Drugie było mniej formalne, fajne, ale ja jakaś zdziadziała jestem i zamiast 'small talk' wolałam wrócić do przerwanej lektury powieści, poczytać blogi, albo obejrzeć któryś z filmów rosyjskich otrzymanych niedawno. Czyli co? Starość, izolowanie się?  Nie wiem. Z drugiej strony, jak mam z kim, to nigdy nie dość mi rozmowy, mogłabym do rana. Tylko te rozmowy muszą być o czymś, ważne, śmieszne, ale i inteligentne, ciekawe.  Czyli co,  kwestia doboru naturalnego?