sobota, 16 lipca 2011

Ciężkie jest życie homara, syn nie miał okazji się wykazać, a ja muszę się bronić rękami i nogami

Córka specjalnie pruła wczoraj w nocy z Dublina, zeby zobaczyć debiut sceniczny mojego dziecka drugiego, czyli jego pierwszy koncert festiwalowy. Zabrzmiało poważnie, ale festiwalem nazywamy tu letnie tygodniowe imprezy plenerowe w niemal każdym miasteczku w Irlandii, bo co jak co, ale oni tutaj to sa mistrze w urządzaniu takowych. U nas na przykład jest dosyć znany Międzynarodowy Festiwal Mary of Dungloe. Polega on na tym, że przyjeżdzają dziewczyny zewsząd, konkurują urodą, a inni mają luz i piją do upadłego oraz słuchają muzyki na ulicy, w pubach, gdzie się da. No, ale nie o tym miało być.
Syn nie zagrał, bo leje od dwóch dni i się nie zanosi na przestanie. Coraz gorzej właściwie. Ale pech.
A my od rana, żeby go wesprzeć duchowo, piekłyśmy, gotowałyśmy i oczywiście przy tym sobie gawędziłyśmy. Lubimy tak.
Dzisiaj przypadkowo wyszedł nam dzień irlandzki. Najpierw napiekłyśmy mistrzowskich sconesów Misi, z malinami tym razem. Potem pełnoziarniste męża, a jak już byli i tak uwaleni w mące i piekarnik chodził, dorobili jeszcze soda bread (chleb na sodzie, specjalność tutejszych gospodyń)



Tutaj całość wypieków z coraz piękniejszym storczykiem, któremu przy każdej okazji robię zdjęcia bo cieszy oko jak nie wiem.
Wieczorem przyjechał jeszcze-nie-zięć i przywiózł homary, czyli po tutejszemu lobstery. No i się zaczęło.
Lekcja jedzenia, walenie młotkiem w skorupę, wywlekanie mięsa i nie chcę wiedzieć czego jeszcze, odpadłam. Musiałam wyjść, bo bym zwymiotowała. Siedząc w pokoju słyszałam jak mlaskają i wysysają.
Oni uważają, że mieli ucztę nad ucztami. No cóż, o gustach się nie dyskutuje.