czwartek, 25 października 2012

Coś się kończy, coś zaczyna, raz jest duże, a raz małe

Najbardziej widzę, że córkę mam już dorosłą, kiedy przychodzą takie dni jak teraz, czyli długi weekend, u nas tzw. bank holiday, potem Halloween, a ona nie może przyjechać, bo pracuje. Skończyły się przerwy szkolne, zaczęło prawdziwe, dorosłe życie.
Sobota, trzynastego, ale kto by się tym przejmował, była wyjątkowo ładna, bezdeszczowa i słoneczna, nawet ciepła, jak na środek października. Jak na zamówienie na jej graduation, czyli uroczyste wręczenie dyplomów, które odbyło się w imponującej Katedrze św. Patryka w Dublinie. Każdy z absolwentów nosił togę i biret, odpowiednie kolorystycznie, dla każdego kierunku inne.



Katedra ma bardzo podniosły klimat, do tego wszyscy ubrani w togi, do tego wykładowcy w paradzie przy akompaniamencie odpowiedniej na tę chwilę pieśni, ubrani też odpowiednio  do sprawowanej funkcji, to wszystko nas tak wzruszyło, że nie tylko ja tym razem, ale i mąż, mieliśmy łzy w oczach.

(to tylko głowna nawa, są jeszcze dwie po lewej i po prawej, piękna ta Katedra)



Udało się załatwić bilet dla Marka, partnera córki, strasznie się ucieszyłam, bo niby miały być tylko dwa zaproszenia na absolwenta, ale może ktoś nie odebrał i dali? Mark bardzo jej pomógł w tym ostatnim roku, w pisaniu pracy (nie w sensie treści, ale sprawdzenie gramatyki, pisowni, czy myśli są czytelne), ale też i samą obecnością, że było z kim przedyskutować temat, wiadomo, jak się go porządnie obgada na głos, to wiele rzeczy się w głowie odpowiednio układa.  Szkoda by było, gdyby nie mógł być z nami w ten dzień, tym bardziej, że całe studia Michaliny mieszkali razem i on jest tak samo dla niej ważny, jak my.

Bardzo byłam z niej dumna, z jej dyplomów, na które zapracowała przecież sama, a i utrzymywała się na studiach też z bardzo niewielką pomocą naszą, raczej sama i stypendium.

Potem był poczęstunek w Collegu, piękna pogoda wygnała nas na zewnątrz, tam odpiliśmy kawę i wciągnęliśmy kanapeczki, tak tylko, żeby przetrwać do obiadu do szóstej (a my w drodze od szóstej rano, bo dojechać do Dublina musieliśmy). Potem wizyta we włoskiej kafejce/bistro Taste  Food Company
A tam pyszna kawa kokosowa, do tego tiramisu i bezowo-truskawkowy deser, jedzone wspólnie z jednego pucharka. Pychoty i miła atmosfera, a do tego spotkaliśmy Anię, córki koleżankę. Fajnych ma ona przyjaciół, lubię się z nimi spotykać.

Wieczór to wizyta w restauracji na uroczystym obiedzie. Michalina ją wybrała, niedaleko Grafton Street, uwielbiam tę część miasta, bo jest taka pełna życia, wokół sklepy, kafejki, ludzie w ogródkach, bo ciepło, śmieją się, nawołują, tu nie widać recesji, nic a nic.
Może w stolicy jej nie ma?

Wydawałoby się, że już wystarczy atrakcji na jeden dzień, ale po obiado-kolacji wsiedliśmy w samochód i pojechaliśmy do przyjaciół na resztę wieczoru, spanie i cały kolejny dzień. Wiadomo jak to jest, nagadać się nie można. Wszystko byłoby super, gdyby ostatecznie nie dopadła mnie w nocy grypa jelitowa, co mnie zatrzymało w niewielkim pomieszczeniu na całą noc. Przemarsze wraz z miską w te i we wte, zdawały się nie mieć końca. Już dawno nie byłam tak chora. Okropne. A w poniedziałek miałam lot i dodatkowo martwiłam się, że nie wydobrzeję. W każdym razie jakoś przetrwałam, nawet obiad pod wieczór zjadłam. Straszne tak się pochorować, do tego u kogoś, wiadomo. Dobrze, że byłam z mężem, to on czynił honory gościa, a ja odespałam noc, aż do przyjazdu dzieci do drugiej.
Ale było wesoło, zjechały moje dzieci, były też córki przyjaciół, plus pies i koty domowe, plus koty wizytujące, czyli parka mojej córki (dzieci jednego z kotów gospodarzy) - uwielbiam takie zjazdy. Nie wiem, jak Iza, bo ona biedna sama w kuchni, nie dała sobie pomóc, ja to nie za bardzo, bo mnie patrzenie na jedzenie ruszało, ale mąż ani córka też się tam nie udzielali, bo by im Iza nie dała; zawsze mam w takich razach wyrzuty sumienia.
Wieczorem oglądaliśmy skok Baumgartnera, dla mnie szalenie wzruszające i szokujące. Ja bym nie skoczyła. Obserwowanie go, jak się wznosi, jak potem skacze, nie dość, że mi serce poruszyło, to i refleksyjnie nastroiło. Ziemia taka mała, nasze sprawy takie małe, kłopoty niewidoczne, wszystko zależy od perspektywy i punktu wzniesienia ponad. Dosłownie i w przenośni.