środa, 2 maja 2012

Doniesienia z pola walki :-)


Hejka. Wpadłam na chwilkę, pewnie po raz ostatni przed powrotem do siebie, bo jak się okazało, nie ma w moim mieście kafejek internetowych, które zostały wyparte przez hot spoty. Pierwsze widzę, widocznie w Polsce założyli, że wszyscy podróżują ze swoimi laptopami, albo po prostu u nas nie spodziewają się, że ktoś może przyjechać do tego miasta, a już na pewno nie bez swojego sprzętu, jaki by on nie był. Smartphone jest dobry do odwiedzenia Facebooka, ale nie do napisania notki na blogu, czyli w ten pokrętny sposób próbuję powiedzieć, że jestem w czarnej dupie jeśli chodzi o dostęp do komputera. Odwyk przechodzę ciężko, jakby mnie ktoś od świat odseparował, co jest totalną głupotą, bo świat jest tu i teraz, ale nie mogę bagatelizować faktu, że mój świat jest też w sieci. Pewnie dlatego, że mieszkam na odludziu.
No właśnie, mieszkam na odludziu i to uczyniło ze mnie dzikusa. Męczy mnie miasto, hałas, chamstwo, popychanie się na ulicy, to całe ‘maszeruj albo giń’. Dziwne, bo kiedyś moje rodzinne miasto wydawało mi się małe i klaustrofobiczne, Siedlce, do których się przeniosłam, jeszcze bardziej, a teraz całkiem na odwrót. Niedługo Pawlikowska przyjedzie do mnie kręcić program Z kamerą wśród dzikich. Ale czy mi z tym tak źle? Sama nie wiem, boję się, że popadnę w jakieś kompletne ‘odludztwo’. Pomyślę o tym jutro, że pojadę Scarlett.
Dwa dni przed wyjazdem do Polski były niezwykle intensywne. Najpierw z synem pojechaliśmy na II Olimpiadę Szkół Polonijnych do Dublina.  Z tego powodu musiałam wyjechać z domu o półtora dnia wcześniej, nie podobał mi się ten pomysł, ale z drugiej strony cieszyłam się na spotkanie z przyjaciółką mieszkającą w okolicach Dublina, z którą widuję się ran na rok, albo i rzadziej.
Olimpiada była taka sobie, ale dzieciaki miały ubaw. Mało mi nogi w zad nie weszły, bo nie było gdzie przysiąść. Wstałam o trzeciej rano, wyjechaliśmy o czwartej, z Letterkenny o piątej, w Dublinie byliśmy na miejscu po 9tej. I do 17tej cały czas w biegu, wyjąwszy pisanie testu z angielskiego. Nie zajęłam miejsca na podium. Foch.
Po całej imprezie syn wsiadł do autobusu i pojechał z powrotem do Donegalu, a ja zostałam zaproszona przez córkę i jeszcze-nie-zięcia do Yamamori, mojej ulubionej restauracyjki japońskiej, na jedzonko. Czy ja Wam już mówiłam, że to siedem orgazmów na raz? Uwielbiam, a ich tuńczyk w marynacie teryaki na łożu z grillowanych warzyw z sałatką i brązowym ryżem  to nawet 10 o (taka nowa jednostka oceny jedzenia). Normalnie byłam w niebie. Była wyjątkowo udana pogoda, poszliśmy do Yamamori Noodles, tam jeszcze nie byłam, bo wcześniej jadaliśmy w innej restauracji tej samej sieci. Myślałam,że nie będzie mi się podobać, bo nie znoszę zmian, ale podobała mi się jeszcze bardziej. Mam nauczkę, powinnam być bardziej otwarta w tej kwestii. Miasto było pełne ludzi, wszystkie miejsca w restauracjach w tej części miasta, zajęte do ostatniego stolika. Wszędzie było gwarno, wesoło i czuć było wielkomiejskość. Po raz pierwszy spojrzałam tak na Dublin, wcześniej nie miałam takich odczuć. Co więcej, po raz pierwszy wydawało mi się, że gdzie nie spojrzę, tam przystojny mężczyzna, nie tylko uroda, ale i ciuch, klasa, szyk, kurczę, jakiś zjazd był czy co? Córka z jeszcze-nie-zięciem śmiali się, że wszystko to przez koktajl śliwkowy, który dla mnie zamówili. Nie sądzę, chociaż?
Przeszliśmy się po St. Stevens Green (za nazwę ulicy nie ręczę, mogłam coś pokiełbasić  i fruu do Laytown do mojej przyjaciółki. A tam pogaduchy przy wielkim stole w ciepłej kuchni, miętoszenie maluteńkich kotków, które się urodziły ich kotce, głaskanie Pyry, ich psa (od razu mi mój Franiu przed oczami stanął), i wiadomo, herbatka, ciasto drożdżowe ze śliwkami jeszcze ciepłe, miło, wesoło. Jak to u przyjaciół.  Po wyjeździe dzieciaków z powrotem do Dublina, my zostałyśmy jeszcze w kuchni przy winku. Do trzeciej, czyli jak słusznie zauważyła Iza, nie spałam 24 godziny. Ale maraton. O dziwo na drugi dzień wstaliśmy dosyć wcześnie, bo przed 9tą. I znowu pogaduchy w kuchni, o życiu,  książkach i różnych ciekawych rzeczach i wyjazd na zakupy, bo poprzedniego wieczoru okazało się, że zamiast koszuli nocnej i spodenek wzięłam dwie pary dołów, a góry żadnej. Kupiłam dwie koszule dla siebie, jedną dla mamy, zahaczyłyśmy jeszcze o Body Shop, gdzie odwaliłyśmy histerię na punkcie ich zapachów (strasznie fajowe) i pognałyśmy do domu, bo za niedługo miał się zacząć wieczorny koncert chórów kościelnych w najpiękniejszym chyba kościele w Europie. Mowa oczywiście o kategorii nowoczesnych, bo te stare katedry i kościółki to oczywiście zupełnie inna. Kościół w Laytown ma fasadę z 1800 któregoś roku, do której dobudowano nowoczesną resztę. Kościół jest okrągły, a ściana za ołtarzem jest cała przeszklona i wychodzi na otwarte morze i na plażę. Za oknem stoi prosty drewniany, gigantyczny krzyż. Wrażenie jest niesamowite, niezależnie od pogody, czy jest piękne słońce, czy sztorm, czuć wielkość Boga i jego stworzenia. I euforię, bo widok, który mają wierni podczas mszy, zapiera dech w piersiach. Niesamowite. Architektem jest Liam McCormack, nie żyjący już, pochodził z Derry. W Donegalu wiem o dwóch kościołach jego projektu, oba niepowtarzalne, też nawiązujące do otaczającej je przyrody.
Pobyt u Izy bardzo mnie wyciszył, czułam się u niej jak u mamy, nie dlatego, że taka stara, ale dlatego, że taka dobra, jak powinna być każda mama. Uspokoiłam się na tyle, że jadąc na drugi dzień do Polski, o dziwo zniknął ucisk w sercu i nerwicowe bóle, które mam normalnie wszędzie.
No, a teraz jestem już u mamy. Rano dopadły mnie wszelkie objawy psychosomatyczne, które zwykle mam tutaj, bóle nóg (dodatkowo mi puchną), krew z nosa, poszła mi żyłka w oku, bóle głowy i ogólne skołowacenie. I tak pewnie już do końca.
Za to spotkałam już, na chwilę, bo na chwilę, ale jednak, moich ukochanych przyjaciół, Hanię, Dorotę i Piotra i powiem Wam tak, że gdyby mi ktoś powiedział - wszelkie problemy finansowe i każde inne znikną, jeśli wyzbędziesz się przyjaciół, to bym na ten układ nie poszła, bo co życie jest warte, bez wspaniałych ludzi wokół. I nie jest to egzaltacja, ani żadna inna ‘przesadyzacja’.

I tym optymistycznym akcentem 'zakańczam' i upraszam o afirmowanie wszelkiego dobrego. Całusy