Oczywiście podczas ślubu wbijałam sobie paznokcie w dłonie, tak mi się płakać chciało, szczególnie, kiedy ojciec prowadził córkę do ołtarza, a tam już czekał na nią mąż 'to be'.
Na szczęście nie zrobiłam z siebie idiotki urządzając histerię a'la płaczka grecka, bo siedząca obok Anne Marie cały czas mnie trącała łokciem i robiła miny, co mnie bawiło, więc balans był zachowany, łzy nie trysnęły.
Potem przypomniało mi się, że przecież to wesele odbywa się w hotelu, który był wybudowany przez Lorda Georga Hilla, męża siostrzenicy Jane Austen, w połowie dziewiętnastego wieku, mam misję do wykonania, czyli kilka zdjęć do wpisu na ten temat (będzie za jakiś czas na Notatkach Coolturlanych), więc od razu mnie entuzjazm ogarnął i już mi się bardziej chciało niż nie chciało.
Pogoda była piękna, to pomaga.
Tak wygląda główny budynek hotelu, ten najpierwszy, dzisiaj.
A tu tylne wejście i moje kuleżanki weselne :-)
Nie lubię wesel irlandzkich z tego względu, że ślub przeważnie odbywa się o 13tej, a potem ludzie mogą robić co chcą do obiadu,który nie wiadomo nigdy, o której będzie podany, zwyczajowo o 17tej, ale to różnie bywa, więc wszyscy i tak jadą do hotelu, bo tam się przeważnie odbywają takie imprezy i siedzą tam ludzie o suchym pysku prawie do nocy. Dostają wprawdzie herbatę/kawę/szampana i jakiegoś scona, czyli bułeczkę słodką, ale to wszystko. Śniadanie jadłam o ósmej, potem biegałam jak kot z pęcherzem, żeby po 12tej wyjechać, a o siódmej dostaliśmy dopiero przystawki. O 22giej skończył się obiad, a o 24tej podano finger food czyli przekąski. Dlaczego nie podali tego w ciągu dnia? Upiłam się błyskawicznie, bo najpierw zaliczyłam kieliszek szampana, potem drugi, bo Dolly z pustym żołądkiem nie chciała, a potem Maria stwierdziła, że przecież prowadzi i też pić nie będzie. Oczywiście mi przeszło po jakimś czasie, ale tak z pół godziny siedziałam z zezem zbieżnym, bo mnie poziom alkoholu w głodnej krwi zaatakował.
Obiad był pyszny, to nas uratowało i dodało animuszu. Nie piłyśmy wiele, po dwa wina jeszcze, do obiadu, ale za to tańczyć nam się zachciało. I to nie przy najnowszych przebojach, ale przy tradycyjnych irlandzkich piosenkach, a taniec nazywa się ceili dancing. Nie umiem znaleźć tego na YT, ale polega to na tym, że weselnicy ustawiają się w dwóch kolumnach po cztery rzędy po cztery osoby w rzędach i robi się różne dziwne rzeczy, jak łączenia w pary lub w czwórki, karuzele, tańce w parach, przejścia trochę jak w naszym polonezie, a zabawy przy tym co nie miara, bo zawsze sie znajdzie ktoś, czytaj ja, kto nie ma zielonego pojęcia, co robić i mu się mylą figury. Myślicie, że się przejmowałam błędami? A gdzież tam, brykałam jak kłapouchy z Kubusia Puchatka.
Najlepsze są takie fokowe irlandzkie piosenki na weselach, a ponieważ następnego dnia drużyna Gaelic football z Donegalu grała ćwierć finał w Dublinie, to ta piosenka była właśnie najpopularniejsza
I tak dokicałyśmy do północy, o tej porze orkiestra skończyła i zaczęli dyskotekę, a my po angielsku, to znaczy irlandzku, do domu.
Wiedziałam, że w niedzielę mamy gości córki i nie chciałam przegiąć.
Rano wszyscy zaspaliśmy, więc kiedy Michalina dostała telefon, ze zaraz u nas będą, dantejskie sceny się działy, głowami się zderzaliśmy w drodze do łazienki. Udało się doprowadzić do ładu zanim zjechali. Zasiedliśmy do stołu, bo my bez śniadania, a oni tylko na kawę, a potem wyruszyliśmy na plażę, z Franiem oczywiście. Okazało się w międzyczasie, że jeszcze jedna para przyjaciół dojedzie, ale zrobiło się wesoło, do tego dopisała pogoda, a rano wcale nie było to takie oczywiste.
Jakże miło było gościć przyjaciół córki, tyle o nich opowiadała, wreszcie mogłam imiona do twarzy dołączyć, jak mówią Irlandczycy. Ferajna świetna, i pogadać, i pośmiać się można, tyle entuzjazmu, fajnych ma córka znajomych. Na drugi dzień popłynęli łódką, ale ja już nie dałam rady, a późno się dowiedziałyśmy, tylko syn i mąż dali radę dołączyć do nich
Mimo, że dużo było biegania w ten weekend, odpoczęłam bardzo psychicznie, nabrałam sił. A może trochę 'wampirzyłam' i energii z młodych zabrałam? Dobrze, że poniedziałek był u nas też świętem, oni pojechali na klify, a my trochę odsapnęliśmy, chociaż ja jak zwykle buczałam, kiedy dzieci pojechały, bo i Wojtek z Misią odjechał, spędzi tydzień w Dublinie.