wtorek, 7 sierpnia 2012

Ach co to był za śluuuub... oraz cały weekend cuzamen do kupy

Przeważnie tak jest, że jak nie mam ochotę na jakieś wyjście, to się wyjątkowo udaje, a jak szykuję się i czekam z niecierpliwością wiele dni, to potem okazuje się ono rozczarowujące. Tym razem wybitnie nie chciało mi się na to wesele  iść, ociągałam się tak, że mało się nie spóźniłam na wyjazd, koleżanka mnie samochodem odbierała i gdyby nie jej obsuwa kilkunastominutowa, czekałaby na mnie. Wprawdzie do kościoła przyjechałyśmy za późno, ale panna młoda jeszcze później, więc walec wyrównał, hehe.

Oczywiście podczas ślubu wbijałam sobie paznokcie w dłonie, tak mi się płakać chciało, szczególnie, kiedy ojciec prowadził córkę do ołtarza, a tam już czekał na nią mąż 'to be'.
Na szczęście nie zrobiłam z siebie idiotki urządzając histerię a'la płaczka grecka, bo siedząca obok Anne Marie cały czas mnie trącała łokciem i robiła miny, co mnie bawiło, więc balans był zachowany, łzy nie trysnęły.

Potem przypomniało mi się, że przecież to wesele odbywa się w hotelu, który był wybudowany przez Lorda Georga Hilla, męża siostrzenicy Jane Austen, w połowie dziewiętnastego wieku, mam misję do wykonania, czyli kilka zdjęć do wpisu na ten temat (będzie za jakiś czas na Notatkach Coolturlanych), więc od razu mnie entuzjazm ogarnął i już mi się bardziej chciało niż nie chciało.
Pogoda była piękna, to pomaga.
Tak wygląda główny budynek hotelu, ten najpierwszy, dzisiaj. 


A tu tylne wejście i moje kuleżanki weselne :-)


Nie lubię wesel irlandzkich z tego względu, że ślub przeważnie odbywa się o 13tej, a potem ludzie mogą robić co chcą do obiadu,który nie wiadomo nigdy, o której będzie podany, zwyczajowo o 17tej, ale to różnie bywa, więc wszyscy i tak jadą do hotelu, bo tam się przeważnie odbywają takie imprezy i siedzą tam ludzie o suchym pysku prawie do nocy. Dostają wprawdzie herbatę/kawę/szampana i jakiegoś scona, czyli bułeczkę słodką, ale to wszystko. Śniadanie jadłam o ósmej, potem biegałam jak kot z pęcherzem, żeby po 12tej wyjechać, a o siódmej dostaliśmy dopiero przystawki. O 22giej skończył się obiad, a o 24tej podano finger food czyli przekąski. Dlaczego nie podali tego w ciągu dnia? Upiłam się błyskawicznie, bo najpierw zaliczyłam kieliszek szampana, potem drugi, bo Dolly z pustym żołądkiem nie chciała, a potem Maria stwierdziła, że przecież prowadzi i też pić nie będzie. Oczywiście mi przeszło po jakimś czasie, ale tak z pół godziny siedziałam z zezem zbieżnym, bo mnie poziom alkoholu w głodnej krwi zaatakował.

Obiad był pyszny, to nas uratowało i dodało animuszu. Nie piłyśmy wiele, po dwa wina jeszcze, do obiadu, ale za to tańczyć nam się zachciało. I to nie przy najnowszych przebojach, ale przy tradycyjnych irlandzkich piosenkach, a taniec nazywa się ceili dancing. Nie umiem znaleźć tego na YT, ale polega to na tym, że weselnicy ustawiają się w dwóch kolumnach po cztery rzędy po cztery osoby w rzędach i robi się różne dziwne rzeczy, jak łączenia w pary lub w czwórki, karuzele, tańce w parach, przejścia trochę jak w naszym polonezie, a zabawy przy tym co nie miara, bo zawsze sie znajdzie ktoś, czytaj ja, kto nie ma zielonego pojęcia, co robić i mu się mylą figury. Myślicie, że się przejmowałam błędami? A gdzież tam, brykałam jak kłapouchy z Kubusia Puchatka.
Najlepsze są takie fokowe irlandzkie piosenki na weselach, a ponieważ następnego dnia drużyna Gaelic football z Donegalu grała ćwierć finał w Dublinie, to ta piosenka była właśnie najpopularniejsza



 I tak dokicałyśmy do północy, o tej porze orkiestra skończyła i zaczęli dyskotekę, a my po angielsku, to znaczy irlandzku, do domu.
Wiedziałam, że w niedzielę mamy gości córki i nie chciałam przegiąć.
Rano wszyscy zaspaliśmy, więc kiedy Michalina dostała telefon, ze zaraz u nas będą, dantejskie sceny się działy, głowami się zderzaliśmy w drodze do łazienki. Udało się doprowadzić do ładu zanim zjechali. Zasiedliśmy do stołu, bo my bez śniadania, a oni tylko na kawę, a potem wyruszyliśmy na plażę, z Franiem oczywiście. Okazało się w międzyczasie, że jeszcze jedna para przyjaciół dojedzie, ale zrobiło się wesoło, do tego dopisała pogoda, a rano wcale nie było to takie oczywiste.





 Jakże miło było gościć przyjaciół córki, tyle o nich opowiadała, wreszcie mogłam imiona do twarzy dołączyć, jak mówią Irlandczycy. Ferajna świetna, i pogadać, i pośmiać się można, tyle entuzjazmu, fajnych ma córka znajomych. Na drugi dzień popłynęli łódką, ale ja już nie dałam rady, a późno się dowiedziałyśmy, tylko syn i mąż dali radę dołączyć do nich




Mimo, że dużo było biegania w ten weekend, odpoczęłam bardzo psychicznie, nabrałam sił. A może trochę 'wampirzyłam' i energii z młodych zabrałam? Dobrze, że poniedziałek był u nas też świętem, oni pojechali na klify, a my trochę odsapnęliśmy, chociaż ja jak zwykle buczałam, kiedy dzieci pojechały, bo i Wojtek z Misią odjechał, spędzi tydzień w Dublinie.