sobota, 9 kwietnia 2011

Im bardziej tam zaglądał, tym bardziej jej tam nie było


Rano odebrałam telefon – Kasiu, co potrzeba na faworki? Jedziemy do sklepu, wpadł nam do głowy pomysł, żeby sobie ich napiec, ale zapomniałam sprawdzić, co, oprócz rzeczy oczywistych, jeszcze trzeba by kupić. Poratowałam koleżankę w potrzebie, a zaraz potem zapadłam się we wspomnienia. Pora roku zupełnie nie faworkowa, ale pogoda już tak, przynajmniej u mnie, więc tym łatwiej mi było wejść w klimat czasów ostatkowych. I zaraz dopadła mnie myśl, która mnie prześladuje od wyjazdu z Polski, czyli dobre kilka lat. Wraca do mnie jak namolna mucha i bzyczy, bzyczy, męczy i nie daje o sobie zapomnieć.
Ale od początku. Zanim przeprowadziłam się do Irlandii, w Polsce zaliczyłam wcześniejszą rewolucję, a mianowicie przeprowadzkę z północy kraju na wschód. Obce miasto, żadnych znajomych, siedziałam w domu z dziećmi i wyć mi się chciało. Powolutku nawiązywałam znajomości i nawet przyjaźnie, miasto już nie wydawało się takie wrogie, a z czasem je nawet, na swój sposób, pokochałam.
Jak to zwykle bywa u kobiet, koleżanki znajduje się w przedszkolach i szkołach, do których chodzą ich dzieci.  I ja miałam szczęście poznać kilka mam, które okazały się bardzo interesującymi kompanami do rozmów, zabawy i różnych wypadów, a to do teatru, kina, a to na zakupy, takie babskie sprawy, żeby nie powiedzieć sprawki.
Joannę poznałam w taki właśnie sposób. Od razu przypadła mi do gustu. Jej ironia wobec zjawisk i ludzi, sarkazm, normalne, zdroworozsądkowe podejście do życia i świata, a przede wszystkim poczucie humoru, bardzo mi odpowiadały. Nadawałyśmy na tych samych falach, spędzałyśmy coraz więcej czasu ze sobą, tym bardziej, że obie nie miałyśmy pracy. Asia postanowiła zmienić, a ja, po posłaniu najmłodszego do przedszkola, postanowiłam poszukać. Obie wspierałyśmy się w tych działaniach. Jeździłyśmy ramię w ramię po różnych firmach, dodając sobie nawzajem odwagi, bo chodzenie po ludziach i zostawianie swojego CV, pytanie o pracę, było wtedy dla nas nowe, stresujące i wymagające przełamywania własnych oporów. Ale nie tylko to nas połączyło. Nie myślcie sobie, ze to jakaś zależność psychiczna jak u uczestników spotkań dla AA. Myśmy się po prostu lubiły, nasze dzieci się lubiły, nasi mężowie też, wszyscy wszystkich, taka przyjaźń dwóch rodzin. Joanna świetnie gotowała, robiła to bez wysiłku, przyjemnie było patrzeć. Ja też lubię pichcić, wymieniałyśmy się przepisami, podglądałam u niej, jak się robi tradycyjne potrawy podlaskie, często gotowałyśmy razem. Między innymi, jednego wieczora umówiłyśmy się na plotki i pieczenie faworków. Asia miała świetny przepis, a że wałkowanie i krojenie, a potem smażenie, to nie jest trudny proces, jedynie czasochłonny, postanowiłyśmy połączyć przyjemne z pożytecznym i spędzić wieczór razem, a po skończonej robocie, wypiekami się podzielić. Ubaw miałyśmy po pachy, faworki wyszły pyszne. Od tamtej pory, chrust kojarzy mi się z moją prababcią Michaliną i z Asią właśnie.
Szczęśliwa byłam, że mam pokrewną duszę, bo niezależnie od tego, ile ma się w życiu przyjaciół, nowi wnoszą do naszego życia świeży powiew, element ekscytacji drugim człowiekiem. Wydawało mi się, że podwaliny naszej znajomości, że to, przez co razem przeszłyśmy, powoduje, że nie tak łatwo byłoby ją stracić. A okazało się całkiem inaczej.
Pewnego dnia odebrałam od niej telefon. Już wiedziałam, że wyjeżdżam do Irlandii, wszyscy wiedzieli. Ucieszona przywitałam ją i spytałam, co u niej? Ona na to wystrzeliła, jak karabin maszynowy – tak samo szybko i głośno, serią inwektyw pod moim adresem. Zwyzywała mnie od czego tam się dało, zarzuciła mojej córce, że prześladuje jej córkę i rzuciła telefonem. Próbowałam do niej dzwonić, poszłam do niej do domu, wiem, że tam była, ale nie otworzyła mi drzwi, stałam tam jak fiut, pukałam, pukałam, prosiłam, żebyśmy porozmawiały, córka płakała, a ona nic. Nie otworzyła. Nigdy jej już nie spotkałam, nigdy nie odebrała ode mnie telefonu. Odcięła się zupełnie. Do tej pory nie wiem, o co chodziło, nie rozumiem zarzutów, tym bardziej, że nie były jasno sformułowane, ani tym bardziej zasadne (to co udało mi się z tego wszystkiego zrozumieć), nie potrafię tego naprawić, bo prawdę mówiąc nie wiem, co się popsuło. Świadkiem tamtej rozmowy telefonicznej była nasza wspólna przyjaciółka, gdyby nie ona i jej niebotyczne zdziwienie zaistniałą sytuacją, myślałabym, że tracę zmysły i mam zwidy, tudzież przesłuchy. Najbardziej zabolało mnie to, że ona wykorzystała  fakt, że wyjeżdżam i zarzuciła mi, że się w związku z tym zmieniłam na gorsze i mi odbiło we łbie. A ja wtedy byłam taka wystraszona, pogubiona, pełna wątpliwości i jak nigdy potrzebowałam wsparcia. Nie miałam go od rodziny, więc tym bardziej zabolało mnie to odrzucenie.
Szkoda. Taka piękna była ta przyjaźń. A może nie było jej wcale?