niedziela, 9 stycznia 2011

Największa restauracja na świecie. Nadal jestem w szoku. Jak nam teraz żyć? - zapytał małżon


Małżon lubi wyszukiwać fajne reportaże telewizyjne. Tym razem zawołał mnie do obejrzenia programu nakręconego dla BBC, na naszym TVN CNBC (może będą jeszcze powtarzać?) o największej restauracji świata West Lake w Chinach.
Kiedy zobaczyliśmy, jak to funkcjonuje, ile ludzi tam pracuje, ile posiłków się tam wydaje, a przede wszystkim, jak współgra komunizm z wielkim biznesem, kapitalistycznym w charakterze, to nam szczęka opadła.
Nie byłam nigdy w Azji, nie znam Chin, pewnie więcej mogłaby powiedzieć na ten temat duo.na, ale w sumie nie wiem, czy nawet osoba doświadczona, podróżująca wiele po tych krajach, nie byłaby zadziwiona rozmiarami tej restauracji, i dosłownie i w przenośni, w sensie biznesu.
Kiedy w dokumencie podają, ile posiłków dziennie wydają, ile kucharzy pracuje (300), wszystkich pracowników 1000, ponad tona samych przypraw zużywana tygodniowa, 200 kaczek serwowanych dziennie, ileś tam set węży, wieprzowiny tez w setkach kilogramów, warzyw ileś tam tysięcy, no po prostu kosmos. Brat właścicielki miał pomysł, ona to teraz firmuje nazwiskiem, poszła do rady miasta, dostała działkę, a na zwołanym zebraniu - wszystkich służb i decydentów było powiedziane, że tej kobiecie mają wszyscy pomagać, bo ona teraz zakłada restaurację, która będzie wizytówką miasta, a może nawet i kraju. No tak, ale jednocześnie ona pracuje dla siebie, zysk zatrzymuje, nie idzie do partii, więc jak to jest, komuna, ale taka nie do końca? Najwidoczniej.
Zastanawialiśmy się, czy u nas byłoby to możliwe?
Naoglądaliśmy się potraw, kucharzenia, jak wygląda zarządzanie, obsługa klienta, wystrój, a kiedy program się skończył, małżon (pomiędzy wieloma zawodami wykonywanymi, również kucharz) spojrzał na mnie i rzekł - i jak nam teraz żyć z taką wiedzą? Ja na to - nie wiem, czy chciałam to zobaczyć. Haha, bo to nam spokój ducha zburzyło. Zobaczyliśmy coś takiego i już nic nie będzie takie samo :-)
Wczoraj byliśmy na imprezie noworocznej, zamiast odwołanej świątecznej, z męża pracy. Jakaś tam knajpa, jakieś tam poprawne jedzenie, nihil novi, to samo, co zawsze serwowane w ten czas - turkey and ham, roast beef, salmon, seafood, symfonia deserów (czyli po maleńkim kawałku na wielkim talerzu z zygzakami sosu czekoladowego), zjadliwe, ale po tym, co zobaczyłam tam, mam wrażenie, że jedliśmy śmieci. Chociaż pewnie grzeszę, ludzie głodujący, stoczyliby walkę wręcz, ryzykując życie, za taki posiłek. Wszystko zależy od punktu siedzenia. Ale nie da się ukryć, że jak się obejrzy taki reportaż, jak ten o restauracji w Chinach, to punkt widzenia zmienia się już na zawsze. Nic odkrywczego tu nie mówię, ale warto to sobie co jakiś czas uświadomić.