niedziela, 7 kwietnia 2013

Doniesienia z krainy dzikich

Ja to jednak dzikus jestem. Zakopałam się na tym odludziu Europy i wystarczy taki świąteczny czas, żeby mnie z kretesem wydrenować.
Od piątku już się działo. Oczywiście sprzątanie, były dzieci, nie było tak źle, ale już nielubiane zakupy musiałam robić sama, tak wyszło. No nie lubię i już. Wydawanie pieniędzy w ogóle mnie nie rajcuje. Najpierw wydaje mi się, że mam przeznaczoną kwotę i ok, a potem mam do siebie żal, że tyle wydałam, chociaż mieszczę się w wyznaczonych granicach. Nigdy się nie pozbędę tego poczucia winy związanego z wydatkami, może dlatego, że nigdy nie byłam bogata, chociaż bywały dobre czasy, ale zawsze wtedy pamiętałam o tych chudych, więc nigdy nie było tak, żeby lekką ręką itp.
Ale nie skarżę się, nie cierpię głodu, mam co czytać, prąd mam, a prawda jest taka, ze jakby mnie ktoś chciał do samolotu na Dominikanę wsadzić, to chyba bym się nie ucieszyła. Nie mam w sobie imperatywu podróżowania, bardziej rajcuje mnie fakt, że mi Blue kupiła w Polsce 'Wielką trwogę' Zaremby i wreszcie będę miała tę książkę (nigdzie nie ma, tylko Znak sprzedaje u siebie na stronie, akurat oni mają najdroższą na całej planecie taryfę za wysyłki zagraniczne).
Ale wracam do świąt.
Sobota gotowanie i pieczenie. Miałyśmy z córką plan, ale nam ciągle coś nie szło, a to lekuchno przyjarałyśmy drożdżówkę, a to córką jęczała, że chyba malinowe jej nie wyszło (chociaż dowodów na to nie miałyśmy), no to zdecydowała zrobić sernik japoński (poza planem), a do tego zostały jej białka, to zrobiła bezy (to już bardzo poza planem). Żuru coś doprawić nie mogłam, mięso do dania w galarecie owocowej mi coś nie stygło, pewnie mi się wydawało, ale nie szło i już.
Niepotrzebnie zaczęłyśmy z Michaliną panikować, a to pewnie wszystko przez to, że ciągle miałyśmy na uwadze, że zaraz zjadą goście, czyli przyjaciele córki, para polsko-włoska - Ania i Piercarlo.
Jak już prawie wszystko było gotowe, wpadłam w rozpacz, że nie zrobiłam badań terenowych i nie wiem, co Włosi jedzą na święta, może cholera go obrazimy wieprzowiną czy czym tam.
Okazało się, że wszystko chętnie zjada, więc przerwałam histerię tak szybko, jak ją zaczęłam.

No a święta to już był sam mniód i orzeszki, jedliśmy, spacerowaliśmy, jedliśmy, graliśmy w gry, podsypialiśmy, gadaliśmy, oglądaliśmy TV, niektórzy w tym czasie urządzali sobie prasówki, co kto chciał w danym momencie robić. Fajowsko było, bo i pogodę mieliśmy fantastyczną, jak na zamówienie. Dopiero jak odjeżdżali powiał wiatr i całe te święta wywiał do krainy przeszłość.

Kilka zdjęć:
Poniżej jaja szydełkowe na storczyku, obecnie bez kwiatów, to chociaż z jajkami-bombkami


Stół z lotu ptaka, czyli z sufitu





Moje dzieci dwumetrowe (córka na szczęście niższa)


Kuchareczki

 Tradycyjne ciasto wielkanocne włoskie, nazywa się colomba, ma różne wersje, ta akurat z czekoladą kawą i mascarpone w środku czyli colomba tiramisu. Kupione przez Anię i Piercarlo, co by miał chłopak namiastkę domu

 A to nasze ciasta

 Spacer potrzebny był od zaraz, żeby chociaż dwie kalorie z tego miliona spalić