piątek, 4 listopada 2011

Ugotowana na szaro

Wiem, że telewizja sprzedaje bajkę, pomijając oczywiście filmy dokumentalne, reszta jest po to, żeby ludzie zapomnieli o bożym świecie i się zrelaksowali. No, chyba, że ktoś włącza głównie stacje informacyjne, wtedy o relaksie nie ma co mówić, co najwyżej można się wrzodów nabawić. Ale ja nie o tym. Uwielbiam programy kulinarne, jeść powinnam coraz mniej, a najlepiej wcale, bo coś nie mogę schudnąć, to sobie przynajmniej pooglądam. Kuchenne rewolucje są zabawne, czasem straszne, bo jak się widzi tych wszystkich właścicieli restauracji, którzy jakby się uparli rozłożyć swoje lokale na łopatki, to się krzykaczka włącza i chciałoby się wydrzeć na cały regulator – skąd te młotki mają pieniądze na takie restauracje!!!???
Inaczej ma się sprawa z programem Ugotowani, bo tam nie ma specjalistów i ludzi, którzy żyją z gotowania, a domorośli kucharze, którzy wierzą we własne siły i chcę wygrać kilka złotych. Nie jest to suma zmieniająca życia, bo zaledwie 5 tysięcy, ale można sobie za to zmienić coś w kuchni, czy kupić upragnionego robota kuchennego za niemożliwe do wypowiedzenia bez zgagi pieniądze. Czyli warto.
Widzowie w każdym odcinku oglądają cztery osoby z jednego miasta, każda gotuje jednego dnia dla innych, a ci oceniają po kolacji smak potraw i atmosferę wieczoru. Najlepsze w tym jest to, że mamy do czynienia z ‘prawdziwkami’ -  ludźmi, którzy na co dzień robią inne rzeczy, a gotować po prostu umieją i lubią. To jest istota programu - normalni ludziaszkowie, mógłby to być nasz sąsiad.
I tu mam zagwostkę. W jednym z odcinków, a konkretnie piątym tej serii (z Krakowa) wystąpił chłopak, który wydawał mi się wielce interesujący, taki intelektualista, trochę ‘nerd’ czyli kujon, ale z polotem, lubi fotografować jedzenie. On pierwszy przygotowywał kolację, miał wszystko rozrysowane jak powinno wyglądać na talerzu, kiedy inni to zobaczyli (w kuchni leżało), zaczęli sobie z niego dworować, ale zaraz ich zgasił, że on lubi tak mieć wszystko zaplanowane i już. Oglądałam na luzie, bawiłam się nieźle, trochę mnie wkurzało, że tak się mądrzy i krytykuje innych, a to, że smak nie ten, a to, że nie wygląda apetycznie, w sumie czepiał się pierdół i moim zdaniem nie tego, co faktycznie było źle, a tego, co może mu zagrozić.  Ale po co?  Przecież i tak decydują inni uczestnicy zabawy, a nie widzowie?
Program się skończył, chłopak wygrał i tyle go widziałam…. No, niezupełnie.
Innego dnia, podczas szykowania się do wyjścia z domu, jednym okiem oglądałam Dzień Dobry TVN, a tam Ania Szarmach, która wygrała pierwsze Gotuj o wszystko opowiadała o swoim biznesie, który polega na tym, że ona wymyśla menu, wszystko to rozpisuje na kartkach, dokładnie co zrobić, jak połączyć i tak dalej, do tego dołącza się zakupy na ten zestaw obiadowy i wszystko dostarcza się do czyjegoś domu, gdzie gospodyni nie musi się już martwić o to, co ugotować, jak ugotować, a jedynie o to, kiedy (no i o portfel, bo ta usługa jednak kosztuje). Opowiada rzeczona Ania o produktach pierwszej jakości, o tym jak zdobywa coraz to nowych klientów, a ja stoję i podziwiam, jaka to mądra dziewczyna, że potrafi swoją pasję przekuć w biznes i to z sukcesem. Nagle widzę bohaterkę tej historii ze swoim chłopakiem, który robi zdjęcia, cali szczęśliwi i uchachani, a tym młodzieńcem jest nie kto inny tylko tenże sam z Ugotowanych, nasz pan-lubię-mieć-wszystko-rozpisane. Wtedy mi coś tylko zaświtało w głowie, ale w sobotę była powtórka programu o tym gotowaniu i znowu mogłam zobaczyć jak on się w kuchni zachowywał. Czujnym okiem przyglądałam się jak sobie radzi i miałam nieodparte wrażenie, że nie za bardzo, trzęsły mu się ręce, był niepewny, a skóry na kaczce niczym nie mógł pokroić, bo wszystkie noże były nieostre (taki komplet, co ma prawie każdy w domu, a używa jednego ulubionego, kupionego kiedyś na bazarze od Ruskich). Te noże wyglądały na takie, co ich ręka ludzka nie tknęła od czasu wypakowania z pudełka, może jestem złośliwa, ale już nabrałam podejrzeń i trudno, nie da się tego odwrócić. Pomyślałam, że jego dziewczyna, czyli pani Ania, rozpisała mu wszystko po kolei, jak swoim klientom, co robić, jak mieszać i co po kolei dodawać, nawet jak podać na talerzach, a on to zrobił i wygrał. Teraz mają narzędzie marketingowe – z moimi wskazówkami możesz nawet wygrać program kulinarny, zamów menu na miesiąc, a tydzień dostaniesz za darmo. Tak mi to wygląda. Może to nieprawda, może go krzywdzę, ale nic na to nie poradzę, że mam jakiś żal, czuję się oszukana, a tak się cieszyłam, że wygrał, bo podczas programu były o nim różne zdania, taki był jakiś krakowsko-mieszczańsko-przemądrzały. Ja akurat nie mam nic ‘naprzeciwko’, jak mawiała moja koleżanka, dla mnie był naprawdę interesujący. To w czym problem? Ano sama nie wiem. Pewnie jak w tym kawale – po urodzinach w domu jubilata ginie wielkiej wartości pierścień rodowy. Podejrzenie pada na jednego z uczestników imprezy, przyjaciela domu. On się wzbrania, zaklina – to nie ja, jak możecie tak mówić, przecież jesteśmy przyjaciółmi. Oni nadal obstają przy swoim, że tylko on mógł, bo nikt inny nie wiedział, gdzie leży pierścień. Po kilkunastu dniach jubilat dzwoni do przyjaciela i mówi – pierścień się znalazł, przepraszam. Na to ten z ulgą – cieszę się, że tak się stało, możemy nadal być przyjaciółmi. Na to jubilat – wiesz, nie bardzo, sprawa się wyjaśniła, ale niesmak pozostał. 
No właśnie.