poniedziałek, 9 czerwca 2014

Myślałam, że będzie lajtowo. Jakże się pomyliłam!

W niedzielę wieczorem, już po targowo-radiowych emocjach, przy sushi z Zielonki (kto by pomyślał jeszcze niedawno, że japońska kuchnia będzie na stole każdego, kto tego zechce), zeszło ze mnie całe napięcie ostatnich dni. Obie z Agą siedziałyśmy zwinięte trochę jak puste dętki, ona z powodu intensywnej pracy na targach, a ja z powodu intensywnego bywania na tychże, uwierzcie mi, też można się wykończyć.
Zakładałam, że w poniedziałek będzie luzik. Właściwie nic nie miałam w planach poza kilkoma spotkaniami (taki oksymoron sytuacyjny), ale nie miałam pojęcia, kto i kiedy, bo mi po prostu siadła zdolność organizacyjna. Miałam listę ludzi, z którymi chciałam się zobaczyć, ale zgrać to wszystko, nie tak łatwo. Jeden punkt programu był pewny - spotkanie we Wrzeniu Świata w związku z książką pt. 'Czterech' redaktora Grzegorza Chlasty. Aga z Czarnej Owcy nadała, że takowe się odbywa, w smartfona na listę wciągnęliśmy.
No, ale to dopiero o 19-tej. Kupa ciasa, jak mawiał ruski saper.

Rano z Agnieszką zjadłyśmy niespiesznie śniadanie. Kawa, rozmowa, ważne. Ale potem jednak musiałyśmy chybcikiem się zebrać, udawać, że się jest poza czasem, można tylko przez chwilę. Załadowałyśmy się do samochodu i w drogę do Warszawy. Nie wiem jak to wymyśliłam, nie potrafię tego teraz w czeluściach pamięci odgrzebać, że odwiedzę Tosię Kozłowską. Miałyśmy się spotkać w mieście, najlepiej w weekend, ale nie dałam rady, a w poniedziałek to była już operacja logistyczna, bo dzieci, bo szkoła, więc wpadło mi do łba, żeby pojechać do niej. Miałam nadzieję, że to na trasie do pracy Agnieszki. Wszystko wspaniale, z tym, że nie przyszło mi do głowy sprawdzić, która godzina. Najpierw miałyśmy jechać do Warszawy dopiero o 12, ale zmieniły nam się plany, o czym ja już zapomniałam.

I jak jakiś głupek niewychowany, dzwonię do Tosi i pytam, gdzież ona mieszka? Bo jadę :-)
Wytłumaczyła, okazało się, że to niedaleko punktu docelowego Agnieszki, taksówka zawiozła mnie za grosze na miejsce. Ufff. No, ale była 11. Zgroza mnie wzięła, ale już odwrotu nie było.
Antonina Kozłowska to jest absolutnie niezwykła osóbka, nasze rozmowy to była przyjemność w czystej postaci. Nasze spotkanie, jego jakość, to dowód na to, że ludzie nie mają racji, że znajomości fejsowe są gorsze lub wręcz nic nie warte. Myślę, że wszystko zależy od ludzi.
Oczywiście, jak tylko mogłam, podłączałam się komórką do sieci wifi i właśnie u Tosi połączyłam się z innymi osobami, które miałam na liście 'must see'. Nie miałam roamingu na internet, więc wiadomości odbierałam i nadawałam z doskoku, z centrów handlowych i kafejek na przykład. Wszystko wydawało się proste dopóki za oknem piękne słońce, ale kiedy wyszłam od niej, niebo zaciągnęło się chmurami. Wsiadłam do autobusu wiozącego mnie do centrum, im bliżej celu, tym ciemniej i większe chmury, aż gdy wysiadłam, weszłam wprost w rozszalałą burzę i ulewę. Wpadłam do banku, żeby przeczekać. Aż dziw, ze nie otworzyli do mnie ognia, myśląc, że to napad, bo moje wejście było z gatunku tych 'nagłych' delikatnie mówiąc. Z rozwianym włosem i wytrzeszczem oczu, założę się, bowiem strasznie boję się burzy, której na dodatek końca nie było widać.
Zadzwoniłam do Maniczytania czyli Magdy, że chyba nie uda nam się zobaczyć, bo ja się nigdzie nie mogę ruszyć. Dorota czekała na mnie pod Rotundą, ja pod Mariottem, co się wychylam, coraz gorzej leje. Byłam bez kurtki, bez parasola. Co robić? Jednakże Magda uzmysłowiła mi, że jak tylko uda mi się dopaść do podziemi, to tam znajdę przejście do tramwaju jadącego do Galerii Mokotów, ona tam dobije i wreszcie się zobaczymy.
I tak się stało, znalazłyśmy się z Dorotą, nawet nie musiałyśmy czekać na tramwaj, wyjście było trochę traumatyczne, bo wprost w ulewę, która w ogóle nie traciła na sile. Do Galerii wpadłam już jako miss mokrego podkoszulka.
Tam kolejne spotkanie z Magdą właścicielką bloga Maniaczytania. I znowu to samo, będę już nudna, mam szczęście do ludzi, do rozmów, do wymiany energii, dobrze, że się człowiek nie naładowuje prądem, bo w mokrej koszulinie to bym porażenia doznała. Taka sytuacja.
Tam też odebrałam wiadomość o możliwości jeszcze jednego spotkania, tym razem z pisarzem, z mojej listy pt. 'oszalałam, jak tylko przeczytałam' (wcale nie tak długiej, jeśli chodzi o Polaków). A mowa o autorze 'Mr.Pebble i Gruda' Mariuszu Ziomeckim (o książce piszę tu), który był tak łaskaw i się nad czytelniczką na skraju histerii pochylił.
Przeczytałam książkę już jakiś czas temu, a pamiętam, jakby wczoraj, co mi się wcale tak często nie zdarza.  Czytam dużo, ale tylko nieliczne historie zostają ze mną na całe życie. Jest coś takiego, przyznajcie, że człowiek czyta i kurczę czuje każde słowo, każde zdanie, wie, co pisarz chciał powiedzieć. Percepcja wchodzi na zupełnie inny poziom, już nie oko-mózg-emocje, tylko oko-emocje-emocje-emocje-ewentualnie mózg, jeśli się w tę sferę przedrze, czyli przerabiasz to w duszy, w sercu, w każdej komórce zanim się zorientujesz, co się dzieje w ogóle. I tak było z tą opowieścią. Niech Was 900 stron nie przeraża, mogłoby ich być więcej. Po skończeniu książki, mam tak szalenie rzadko, powiedziałam na głos, excuse my French - o ja pierdolę! I zapadłam się w sobie na tydzień. Z żalu, że to już koniec.
A jak już ktoś taką książkę napisze, to ma mój nie-obiektywizm i czytelniczą miłość na zawsze. Dlatego też chciałam spotkać autora, udało nam się umówić po spotkaniu we Wrzeniu.
Zasiedziałyśmy się w Galerii Mokotów, wypadłyśmy jak opętane, wyszukałyśmy taksówkę, korki jak cholera, bo ta ulewa zablokowała miasto. Agnieszka napisała, że chyba nie dojedzie, bo gdzieś utknęła, a ja nie przyjmowałam w ogóle do wiadomości, że mogłabym na to spotkanie nie dojechać na czas. Całą drogę taksówkarz nas bawił opowieściami o misjach wojskowych, w których brał udział, o żonie, dzieciach, braterstwie krwi, ani rannych, ani martwych się nie zostawia. No i wykrakał, bo skręcił w małą uliczkę, że niby szybciej i JEB - przywalił w nas inny samochód. I to z mojej strony, byłoby w moje drzwi, ale pan przytomnie uciekł w bok tak jakoś dziwnie i dzięki temu uderzenie poszło na błotnik zaraz za linią drzwi. Byłam w szoku, pocieszona lekko, że jeśli jestem ranna to on mnie nie zostawi, ale Kalina przytomniejsza, wypadła z samochodu, podała facetowi numer telefonu, jakby trzeba było świadczyć, kto w kogo wjechał (to nie była jego wina) i w te pędy puściła się  przed siebie, a my z Dorotą za nią. Dzięki temu dopadłyśmy do metra, potem tramwaju i resztę per pedes - spóźniłyśmy się tylko kilka minut. Przy czym, jak już tam wpadłyśmy,  wyglądałyśmy jak ofiary gwałtu zbiorowego. Nie powiem, wejście miałyśmy wyśmienite, aż jednej babce spadł z kolan laptop.
Odrobina przesadyzacji nie zaszkodzi :-)


Książkę Grzegorza Chlasty dostałam z Czarnej Owcy dla biblioteki przed samym wyjazdem. Niezwykle ciekawy temat. Z opisu - "opowiada o dziewiczych latach powstawania służb specjalnych w nowej, demokratycznej Polsce. Jednymi z ich współtwórców byli czterej bohaterowie książki - ś.p. Konstanty Miodowicz, Bartłomiej Sienkiewicz, Wojciech Brochwicz oraz Piotr Niemczyk. Grzegorz Chlasta w wywiadach z bohaterami książki stara się dociec na czym polegał z ich strony ten skok na głęboką wodę - wejście w paszczę dotychczasowego lwa i próba uporządkowania rzeczywistości znanej tylko z twarzy opresyjnych funkcjonariuszy SB. Dotychczasowi anarchiści, pacyfiści, działacze opozycji postanowili uczestniczyć - pod okiem wielkich mistrzów - w tworzeniu struktur niezbędnych w każdym demokratycznym państwie. Dlaczego podjęli taką decyzję? Lektura książki to nie tylko zbiór anegdot. To także obraz epoki, w której większość poruszała się po omacku, a jednocześnie chciała popełnić jak najmniej błędów. Bez poznania atmosfery i wyborów tamtych czasów trudno jest zrozumieć aktualną rzeczywistość".

Nie zdążyłam jej jeszcze przeczytać, chociaż bardzo jestem jej ciekawa. Pana Grzegorza 'znam' z poranków RDC, których czasami słucham szykując się do pracy. Tym bardziej mus było zobaczyć to spotkanie i dowiedzieć się, 'co autor miał na myśli', zanim zacznę lekturę. Cieszę się, że tam dotarłam, bo było niezwykle ciekawie, emocjonująco, najbardziej dzięki dyskusji. Nie wiem, dlaczego prowadzący skończył spotkanie w umówionym czasie, bo było jeszcze kilka osób, które chciały coś powiedzieć. Czy to mus? Czy tylko tyle może ono trwać, ile umówione z gospodarzem, w tym wypadku Wrzeniem Świata? Nie wiem, ale pozostawiło mnie to z niedosytem.
Siedziałam bokiem na okiennym parapecie z poduszkami, widziałam salę doskonale, również słuchaczy. Jeden z nich był ubrany w czarny garnitur i wyglądał trochę, może to sugestia tematem, na kogoś ze służb specjalnych. Kiedy jedna z babeczek wstała i powiedziała, że była wzruszona lekturą, bo miała wrażenie, że byliśmy w dobrych rękach i to ją niezwykle właśnie poruszyło, ten człowiek, wyglądał na twardziela, służby czy nie, miał łzy w oczach. To z kolei mnie niezwykle wzruszyło. Kto wie, może to właśnie było jedyne podziękowanie, przecież oni niczego na świeczniku nie robią i nie mają okazji do braw i fanfar, jedynie uścisk dłoni szefa. No i maślane spojrzenie jego sekretarki.

Potem to spotkanie z Mariuszem Ziomeckim, czyli powtórzę - mam szczęście do ludzi i oczywiście było niezwykle interesująco, niby nic nowego, bo ciągle piszę, że z kimś się widziałam, ale jestem zawsze wdzięczna za takie chwile w życiu, niczego nie biorę za pewnik, że mi się należy, bo to, że ktoś poświęca swój czas nieznajomemu, albo znajomemu ledwo, bo z sieci, jest zawsze dla mnie wzruszające. Nic więcej nie powiem.
Jak u Hitchcocka, zaczęło się wcale nie tak spokojnie, a potem już było coraz bardziej emocjonująco. Ciekawa byłam, kiedy mi z tych wrażeń odbierze rozum po prostu.