sobota, 27 lipca 2013

Burzliwe życie

Ostatnimi czasy nie mieliśmy za dużo burz i ulew, jakie to dziwne, człowiek nie widzi deszczu przez miesiąc i zapomniał. Jak dziś lunęło, oczywiście drogowcy dali się zaskoczyć. Nie dość, że błoto waliło masowo ze wszystkich wzgórz, to jeszcze zalało mi samochód, bo go, jak zwykle (łatwo się do upałów przyzwyczaić) zostawiłam z otwartymi oknami, drzwiami tylnymi i bagażnikiem.
Czy to studzienki zapchane zielskiem, czy to rowy odpływowe kamieniami, czy po prostu te deszcze za ulewne na możliwości pochłanialne tej wyspy (zwykle niespożyte, ale jak widać limit jednak jest), dość powiedzieć, że strumieniami ulice spłynęły.
Do tego tęcze w różnych miejscach, bo słońce momentami przebłyskuje, do tego grzmi i błyska.
Niby nic, ale prawda taka, ze ja się strasznie burzy boję.
Zazdroszczę mojemu psu, że może bez wstydu siedzieć pod stołem, w gorszych momentach pod łóżkiem i pierdzieć ze strachu do woli.
Ja udaję chojraka, ale burza i wichura od zawsze budziły we mnie poczucie zagrożenia i nic na to nie poradzę.
Wczoraj skorzystaliśmy z oferty 'kup jedną, drugą dostaniesz za darmo' i kupiliśmy farbę do wymalowania wszystkich pomieszczeń w domu.
O jeżu, czeka mnie totalna rozpierducha, smród farby, którego nienawidzę, pewnie kolory dobrałam złe, bo wiadomo, na papierze wygląda coś na łososiowy krem, a po pomalowaniu okazuje się wściekłą pomarańczą i człowiek potem musi z tym żyć. Co zapalisz światło, to zawał oczu.
Zobaczymy.
Nienawidzę remontów i malowań, tapetowań oraz innych takich. Po już tak, ale w trakcie czuję się jak człowiek w podróży z torbą pełną śmieci. Ani zawrócić, ani zignorować.
Jak znam życie to w trakcie malowania najpewniej zacznie się pora deszczowa i dom będzie cuchnąć wilgotną, wolno schnącą farbą. Zawsze mnie mdli od tego.
O kurczę, znowu zaczyna się burza chyba, a ja sama w domu. Chyba sobie Ostry dyżur puszczę, mam jeszcze dwa ostatnie sezony do obejrzenia. 


poniedziałek, 22 lipca 2013

Morza szum

Jestem, żyję, podczytuję, ale nie komentuję u Was, bo jakoś pustka we łbie totalna. Przemyśleń wiele, ale impulsu, żeby o tym pisać nie ma.
Poza tym nie pisałam, bo co będę jęczeć, nie ma sensu.
Trochę próbuję się odstresowywać naturalnymi metodami, leki odstawiłam, dumna jestem, bo przez ostatni tydzień wzięłam tylko pół najniższej dawki raz jeden jedyny. No, ale tydzień przed godziną zero się zbliża, więc pewnie tak 'o suchym pysku' całkiem nie wyrobię. A może?
Naturalne metody wyglądają tak






Wieczorne spacery z Franiulem, moczenie nóg w wodzie, naturalny peeling stóp, szum, który niezawodnie i zawsze uspokaja. Staram się.

A teraz coś wesołego, zdjęcie znalazłam, to Wam opowiem. Mąż ogrodnik na oknie sobie sadzonki sam hodował. Pięknie wszystko w pudełeczka specjalne powsadzał, zamknął, i postawił. Imponująco rosło, w jednym i drugim pudełku. Pewnego dnia z jednego pudełka wszystko zniknęło. To znaczy doniczki są, ale roślinki jakby wyparowały.
Kto wie dlaczego?
Zwykle, to się brzydzę, ale musiałam tym razem uwiecznić, bo mi skubaniec zaimponował, że się tak pięknie zadekował i w sprzyjającym momencie wpierdzielił wszystko, jak leci. 

Trzeba brać przykład ze ślimaka, niby taki wolny (mit), ale jak nikt nie widzi, popierdala aż się kurzy :-) i nie głoduje, o nie. 


poniedziałek, 15 lipca 2013

You are only as strong as your weakest link

Tak mi powiedział lekarz, do którego poszłam z bólem w klatce. Jeszcze starałam się ignorować symptomy, udawać, że jestem w sumie silna i dam radę, a on do mnie - pamiętaj, jesteś tylko tak silna, jak Twoje najsłabsze ogniwo. I mnie tym rozłożył.
Wysłał do szpitala na badania, dostałam tabletki, pojechałam. A w szpitalu młyn, bo to piątek wieczór. Wzięli mnie nawet szybko, bo jak bóle w klatce piersiowej, to nie trzymają w nieskończoność. EKG, badania krwi, jakieś tam jeszcze czary mary, rozmowa z kardiologiem, wywiad czyli, potem czekanie na wyniki. Nawet czytać nie mogłam, a pewnie bym ze dwie książki machnęła, na pewno jedną skończyła i jakąś drugą nie za grubą zaliczyła też. Gapiłam się na ludzi, na ich cierpienie, myślałam, że jak się napatrzę na 'prawdziwe' tragedie, to moja okaże się tylko głupim wymysłem i wszystko puści.
Nie puściło, ale okazało się, że serce pracuje normalnie, a te bóle to stres.
Tez, sama to wiedziałam, a tak siedziałam tam osiem godzin, wróciłam dopiero o 3 nad ranem, mało się nie rozbiłam samochodem, bo wjechałam w gęstą mgłę, jak wata, spać mi się chciało i tak z drogi zjechałam, ze mało bym w rowie, albo głębiej wylądowała.
No nic, żyję, wzięłam kilka tabletek, trochę odpuściło. Tylko senna jestem więc muszę przestać, bo to nie jest dobre do codziennego funkcjonowania.
Ale jak z nich zejść, skoro ciągle niedobre wiadomości przychodzą, a bezsilność mnie po prostu powala?
Rzeczy ważne kuleją, ale i takie gówniane też. Chciałam sobie poprawić humor kupnem książki lub dwóch, bo córka mi zakup zrobiła w Matrasie i dostała od nich kupon rabatowy na 20% zniżki na zakupy w sieci u nich. Piękna ulotka rabatowa, do tego przypięty paragon, informacja, że mam czas do 30 lipca. Ucieszyłam się, planowałam, czy tę kupię, a może tę. Dzwonię i dowiaduję się, że nici z zakupu z rabatem, bo mój paragon jest wystawiony w lipcu, a warunkiem rabatu były zakupy w czerwcu. Tłumaczę, że ja przecież dostałam w księgarni, przypięty paragon itd, a pani w słuchwce, ze jej przykro, ale nie bo nie. Matras tak załatwia sprawy, nieważne są prawa konsumenta, oni mają swoję wytyczne, dyskusji nie ma.
Jeżu, jakie upokorzenie, mam kupon, ale coś im tam nie zagrało, pracownik nie wiedział, albo nie zrozumiał, albo olał, a ja wyszłam na kombinatora jakiegoś i mnie odesłali jak dziada z kwitkiem.
I tak to jest, wszędzie kicha.
Aż się wierzyć nie chce

Właśnie odebrałam maile i znowu złe wiadomości. Czy to się kiedyś skończy? Panie Boże, zlituj się nade mną. Tatku przestań w brydża w tym niebie grać, zwróć uwagę, że córka nie daje rady. A może któraś z babć wysłała by mi piórko szczęścia?  Oni kurcze chyba zajęci witaniem mojej cioci Marysi, bo zmarło jej się niedawno, pogrzeb był w zeszłym tygodniu.

A ja chyba sobie wezmę tabletkę, już miałam nie, ale może pół chociaż, bo znowu mi ręce latają



czwartek, 11 lipca 2013

Całkiem za friko

Całkiem za friko dostałam w prezencie od losu jeden z najgorszych dni w moim życiu. Stres jest tak wielki, że mam na stałe zaciśniętą obręcz wokół klatki piersiowej. Jutro idę do lekarza, coś muszę przedsięwziąć, żeby mnie szlag nie trafił, bo jeszcze dzieci osierocę.
Nie piszę tego, żebyście mnie żałowali, ale po to, żebym pamiętała, że taki dzień był, żebym ceniła każdy taki, który przyniesie lepsze wieści.
Nie radzę sobie ze stresem, nic a nic, życie mnie przerasta.
A poza tym oduczyłam się chodzić po trawie na boso. Gdzieś po drodze straciłam w tej kwestii ufność, niewinność, odwagę - boję się wszystkiego, co mam lub mogłoby się znaleźć pod moimi stopami. Mąż mnie namówił, zmusił prawie, żebym zdjęła buty i przeszła się po świeżo skoszonej trawie. Specjalnie trzyma ją lekko dłuższą, kosi na wyższym stopniu, żeby była jak dywan i dawała wytchnienie stopom, a kontakt z matką Ziemią odstresowywał. Tyko, że ja nie umiałam brykać na boso po trawie, ostrożnie stawiając stopy przeszłam zaledwie kilka metrów w jedną, a potem tyle samo z powrotem do butów. Napięta jak struna. Gdzie się podziałam ja, kobieta krocząca odważnie przez łąkę z butami w rękach?
Przygnębiające.

poniedziałek, 8 lipca 2013

Oko za oko

Mam takie wrażenie, że jak tylko poczuję się odrobinę szczęśliwa, to zaraz koniecznie, żebym sobie nie myślała - jeb między oczy, jakaś trudność, przykrość lub wręcz nieszczęście.
Za wszystko muszę zapłacić stresem.
Wczoraj pojechaliśmy na plażę. Była taka dziwna pogoda - rozpoczynał się przypływ, ocean i okoliczne wzgórza zasnuły się mgłą, taką gęstą, mleczną, nieprzezroczystą. Ale było ciepło, nawet bardzo i lekko wietrznie, tyle, żeby nie zatykał upał (jak na nasze warunki dwadzieścia kilka to już upał). Usiedliśmy sobie na plaży, Franio znalazł jakiegoś piesiołka do zabawy, więc hasali wokół nas, a my tak zastygliśmy w zachwycie dla przyrody. Nawet nic nie rozmawialiśmy.
Ostatni tydzień jesteśmy sami, dzieci w Polsce. Dobry był ten czas, próba przed zostaniem całkiem bez nich, najpierw na czas studiów syna, a potem już na zawsze, a przynajmniej do czasu wnuków. A dobry, bo mieliśmy okazję się przekonać, że lubimy razem spędzać czas, a to sobie gadamy, dyskutujemy czasem zawzięcie o książkach, przeważnie historycznych (mąż skończył niedawno Wielką trwogę Zaremby i mi zaraz całą opowie, zanim zdążę sama przeczytać), a czasem milczymy, coś oglądamy lub czytamy obok siebie. Nie boję się starości z moim mężem, obyśmy zdrowi byli.
Taki miły, szczęśliwy dzień.
A wieczorem od razu telefon - syn ma 39 stopni gorączki, dreszcze, a raniutko wyjazd na lotnisko. I gonitwa po aptekach, dobrze, że u przyjaciół byli (medyczne korzenie), więc zaaplikowali leki, ale potem Michalina pojechała do domu z synem i całą noc czuwała, czy mu nie gorzej. A ja tu też bezsennie, od razu ze ściskiem w klatce piersiowej (jak imadłem pod lewą piersią, a potem mrowienie, dziwne uczucie i puszcza). Nerwy, jak dojadą, czy mu się nie pogorszy, czy przetrwa lot jako tako?
Rano kilka innych informacji, między innymi ta, że nie dostałam kolejnej pracy.
Już powoli godzę się z tym, że jestem całkiem do niczego.
I znowu duży wydatek mnie czeka, nie planowany, ale konieczny, a kasy ni mo.
I tak to się plecie, jedna przyjemność, a potem muszę natychmiast za nią 'odpokutować'.
Oko za oko cholera

czwartek, 4 lipca 2013

Pewne rzeczy nigdy się nie zmienią

Siedzę i oglądam sobie Kobrę z Cybulskim. Czarno-biała, wszystko dzieje się w jednym pomieszczeniu, uwielbiam. Zestarzała się z wyglądu, ale poza tym to nie. Nadal ciekawa i napięcie trzyma. Aż dziw.
Moje dzieci są nad morzem u rodziny. Na plażę pojechali do Darłówka. Po wylegiwaniu się na słońcu zamarzyli sobie o rybie z frytkami i surówką, tak jak dawniej rodzinnie jadaliśmy. Ryba nad morzem smakuje zupełnie inaczej. Poszli więc, zamówili, ceny oczywiście podane za 100g, dopiero po zważeniu wiadomo, ile człowiek zapłaci. Jakie było ich zdziwienie, kiedy za dwie porcje zapłacili 75zł. Córka mówi, że najgorsze to, że ani standard tej smażalni, ani sama ryba, nawet frytki, które trudno spieprzyć, sami przyznacie, nie były dobre, nawet do średnich było hen hen. W każdym razie nie było warto tyle zapłacić w takich warunkach i za to, co dostali do jedzenia. Szkoda mi ich, bo dla nas takie rzeczy to spełnienie marzeń letnich, czekali długo na taki wypad po wspomnienia.
Muszę spytać, czy jedli lody maczane w gorącej czekoladzie, zawsze lubili. Ta czekolada na lodach zastyga w cieniutką skorupkę, pyszne są.

Właśnie dostałam wiadomość, że córka z synem pojechali na rowerach do sklepu, syn nagle zahamował i córka wpadła na niego, rozwaliła kolano. To już taka nasza rodzinna tradycja, że dzieci mają jakieś wpadki-wypadki na wakacjach, hyhy. Jak nie jedno, to drugie. Pewne rzeczy są u nas niezmienne :-)

poniedziałek, 1 lipca 2013

Jak uczesać myśli? No jak?

Mija tydzień od powrotu z Polski, a ja do tej pory nie mogę zebrać myśli, jakoś ich uporządkować, a przede wszystkim zebrać się do kupy i coś napisać. Dzisiaj już potraktowałam to zadaniowo, bo zależy mi na tym blogu, na Was. Cały dzień wykonywałam jakieś dziwne ruchy, aż sobie pomyślałam, że jak nie teraz, to mnie chyba szlag trafi przez tą blokadę.
Wyjazd o kraju był trudny, to już wiadomo, nihil novi.
Ale też miły, dzięki przyjaciołom, którzy mnie przytulili do siebie, to wielka wartość i tego nie powinnam deprecjonować swoimi prywatnymi demonami.
W Polsce czuję się obco. Nie, nie na ulicy, nie że nie mogę się odnaleźć w sklepie czy banku, ale mentalnie zaczęłam odstawać i nic na to nie poradzę. Nie chcę tu wywoływać dyskusji, w komentarzach się z tego tłumaczyć, ale nie chcę też omijać szerokim łukiem - zaatakowało mnie od samego początku chamstwo, nieokrzesanie może raczej i nieuprzejmość rażąca, oraz smród niemytych ciał. I to nie w samolocie, czy nawet na lotnisku (gdzie ludzie czasem kilkanaście godzin w podróży), ale w autobusie miejskim czy sklepie na przykład.
Też nie jest to tak, że wszyscy tacy, ale wystarczająco dużo, żeby zauważyć. Oczywiście mogłabym mnożyć przykłady, ale nie chcę, bo to żałosne. Pojechała baba do swojego kraju i się skarży. Co poradzę jednak, że właśnie tak było. Prywatna firma przewozowa, która ma stronę internetową, zapisałam numer, dzwonię i tłumaczę, że nie mam dojścia do internetu, czy mogą mi podać godziny odjazdu. O 7.30 było dla mnie za wcześnie, poprosiłam o następną, nasłuchałam się inwektyw, na końcu rzucono słuchawką. W urzędzie panie miłe nawet, ale niektóre niepotrzebnie wyniosłe i niepomocne. Niektóre podkreślam.
Za to w sklepach, w kinie, transporcie miejskim ludzie, którzy powinni być służbowo naznaczeni uprzejmością (co oni sobie prywatnie myślą, to ich sprawa) - nie są. Co gorsza to często właściciele. Powiem to, bo się uduszę - mam wrażenie, że w Polsce niektórym ludziom się w dupach poprzewracało, nawet Ci, a może nawet głównie ci, którzy mają nieźle, są roszczeniowi, chamscy i ciągle narzekają. Natomiast ci ludzie, którzy widać cienko przędą, biedniejsi lub starsi, są uprzejmi i pomocni.
I żeby było jasne, nie miałam nie wiadomo jakich oczekiwań, nie obnosiłam się łańcuchami złotymi, których nie mam, nie zachowywałam się głośno, nie wychodziłam z żądaniami, wręcz na odwrót - byłam umęczona psychicznie, cicha, z opuszczonymi uszami i wdzięczna, aż za bardzo, za każdy przejaw uprzejmości. Może dlatego?
Nie stać mnie było na taksówki, wszędzie jeździłam autobusami, a najczęściej per pedes. Podczas jednego z rajdów przez miasto, zauważyłam kątem oka na wystawie jubilera anioła. Takiego niepozornego, ale wołał do mnie i ja go zauważyłam. Potrzeba mi było pocieszenia, chociaż takiego. Wchodzę do sklepu. Wielki jak dupa słonia, pusty. Na samym końcu pan sprzedawca, ale wiem, że też właściciel. Pytam go, gdzie ma anioły, bo wypatrzyłam takiego fajnego na wystawie i bardzo bym go chciała kupić? On pokazuje na gablotę za swoimi plecami. Stoję i grzecznie czekam, aż się przesunie i mi da zobaczyć, czy jest tam ten 'mój'. Ale on sterczy i plecami zasłania całą gablotę. Zajęty strasznie, coś tam dłubie. Akurat tam, w tym miejscu, w tym momencie nie mógł przerwać, chociaż miał klienta, który wyrazem twarzy, całym sobą manifestował potrzebę zakupu anioła. Powoli schodził mi z twarzy uśmiech, potem zaczęła mnie pokrywać jak mżawka rozpacz czarna, że ja tego anioła mieć nie będę, nie mogę dłużej czekać, a on się nie przesunie, już to wiem. Odwracam się na pięcie i odchodzę, idę długim sklepem, wzdłuż gablot - zegarki, pierścionki, łańcuszki i żadnego klienta. I ja z poczuciem, może bezsensownym, ale co poradzę, że tak się czułam, poniżenia, upodlenia konsumenckiego. Już wychodząc usłyszałam jego głos, coś tam mówił, żebym nie odchodziła, że on się teraz już odsunie. I tak było wszędzie. W kiosku, gdzie się po prostu ucieszyłam na widok książki (o zakupach papierowych więcej w Notatkach Coolturalnych), im bardziej to manifestowałam, tym bardziej pan był nabzdyczony.
W cukierni, wraz ze słodkimi wypiekami, sprzedaje się dobry nastrój. Tak zawsze myślałam. Ale nie, w naszej Poznańskiej panie są nie wiedzieć czemu strasznie sztywne i na granicy srogiego, wojskowego drylu. Zamawiaj, płać (wcale niemało) i spadaj. I to niezależnie od pory dnia i szerokości mojego uśmiechu.
Ach, miałam nie podawać przykładów, a jednak mnie poniosło.
I niech mi nikt nie mówi, że zdziczałam, czepiam się itd. Chowałam się w tym kraju, w tym mieście, pamiętam czasy, kiedy robiło się zakupy w spożywczym za rogiem, mama pisała listę i dawała pieniądze oraz siatkę. Jak się zapomniało z domu portmonetki, pani dawała sprawunki, a płaciło się potem. Dzieciaki zawsze dostały cukierka, dobre słowo albo ścierką przez łeb, w zależności, co się tam wyprawiało. Można było stać z nosem przyklejonym do szyby, gdzie stał baranek wielkanocny albo inne fajne rzeczy były i nikt nie krzyczał, ze się tę szybę brudzi. Sąsiedzi doglądali dzieci na ulicy, w zależności, gdzie się one bawiły. Wszyscy się znali, kłaniali się sobie i zawsze zamienili kilka słów. Sąsiedzi w bloku byli sobie życzliwi, a ci heterowaci w mniejszości i legendy sobie o nich opowiadano, taki folklor. Teraz też jest za rogiem sklep, ale pani nie wiedzieć czemu zła jak osa. Nie tylko dzieci się jej boją, ale i dorośli też.
W ogóle nie rozumiem, dlaczego ludzie u nas są tacy śmiertelnie poważni. Jak się człowiek zaśmiewa i zagaduje, to spotyka go mur - kuloodporny i dźwiękoszczelny. 
Oczywiście było też dużo miłych zdarzeń, ale te powinny być w zdecydowanej większości, a nie w niezdrowym balansie 1:1.
Nawet wyrzucałam sobie za-ostrość spojrzenia. Nic bliskim nie mówiłam. Dzisiaj moje dzieci pojechały do Polski i pierwsze, co usłyszałam, to, że straszna nieuprzejmość i smród w autobusie. Haha, lato panie, lato!
I pomyśleć, że jak napisał o tym Meller, o czym przypadkiem dowiedziałam się dzisiaj (o tym waleniu spod pach), szukałam czegoś innego i mi felieton wpadł na ekran, to go zjedli na surowo. Dziwne, przecież wszyscy to muszą widzieć i czuć, to powinno być raczej brane na wesoło, a nie walić kogoś między oczy, że się odważył o tym napisać. 
Paradoksalnie zdałam sobie też sprawę, jak bardzo tęsknię za Polską, za codzienną prasą, która moim zdaniem jest bardzo ciekawa. Za przyjaciółmi, za polskim stylem życia. Gdyby tylko dało się połączyć dwa światy, tamten i ten, byłoby po prostu idealnie.
Przepraszam za te jęki, ale przelewało mi się z lewa na prawo i nie umiałam tego w sobie utrzymać. A ponieważ słowa same są czasem bezsilne, dodam tylko, że to powyżej jest w tonie żałości, nie złości