środa, 30 listopada 2011

Rączy jak ślimak

Dzisiaj pojechałam odwiedzić kuleżankę blogową (z Błękitnej Biblioteczki), oczywiście jak to my, rozmowy o książkach, ale i o życiu. Ale o książkach głównie.
Wracałam od niej po południu, pogoda straszna, nie dość, że wichura, to jeszcze ulewny deszcz. Dokładnie tak, jak przewidzieli w prognozie. A jak tak się sprawdza, to może się okazać, że śnieg przepowiadany też może się ziścić, oby nie, bo ja mam 4 wyjazdy do Letterkenny zaplanowane.
Ale ja nie o tym chciałam - na drodze zaraz przed Gweebara Bridge zobaczyłam ślimaka. Ale jako to był ślimak !!! Gigantyczny.
Piękna, kształtna muszla była wielkości mniejszego jabłka, sunął sobie po drodze, nie zważając na samochody, a może i zważając (kto go tam wie?). Myślę, że sunął, bo był w stanie rozwiniętym, czyli z tyłu 'domku' 'ogon' a z przodu dłuuuuuga szyja, stojąca pionowo, główka a na niej sterczące czułki. Przysięgłabym, że na mnie patrzył. Zwolniłam i zaskoczona, jestem przekonana, że miałam kontakt wzrokowy ze ślimakiem, ominęłam go i pojechałam dalej. A teraz żałuję, gdybym miała więcej oleju w głowie i nie była tak zaskoczona, zatrzymałabym się na środku (tam nie mam pobocza) i go przeniosła, a dopiero potem odjechała. Z drugiej strony tam jest milion zakrętów i mogło się tak zdarzyć, że by  mnie ktoś staranował na tej drodze. Może to lepiej, ale teraz myślę o ślimaku, czy on przeżył i doszedł na drugi konieć? Mam nadzieję, że tak, bo był, z powodu swojego rozmiaru, dobrze widoczny. On był naprawdę WIELKI.
Opowiadam moim chłopakom w domu, wielce zaaferowana o nim, a oni obaj w śmiech. Syn pyta - piłaś coś u Moniki? A mąż - co ślimak mówił?
Nie uwierzyli mi.
Strzeliłam focha.
Poszukałam w sieci zdjęć i znajduję nawet takie duże okazy - jeśli się nie brzydzisz zobacz TU
Lecę pokazać chłopakom.

poniedziałek, 28 listopada 2011

Nigdy nie wiesz, jak skończy się dzień

To powinno być moje motto, kiedy czuję się radośnie. W każdej chwili można dowiedzieć się czegoś, co grozi upadkiem ducha. Nic to, trzeba się trzymać, żeby nie wiem, co.
W takich razach ratuje mnie muzka. Napisałam o tym na FB, napiszę i tu, bo już dawno chciałam. Nie o muzyce jako takiej, o moich fascynacjach, bo to musiałabym być książka, a zresztą kto chciałby taki post czytać, wiadomo, każdy ma inny gust.
Są takie piosenki, które w danym momencie, kiedy często puszczane w radio, niespodziewanie ładują mnie pozytywną energią i dodają optymizmu.
I taka jest ta piosenka


Kiedy tylko usłyszę pierwsze gwizdanie, od razu zaczynam kiwać głową jak piesek w tylnej szybie Syrenki. Zaraz zaczynam kręcić tyłkiem, a kiedy się kończy, już mi nie jest tak smutno, jak było przed.
Ot cuda.
A do tego wmówiłam sobie, że jeśli czegoś pragnę i usłyszę tę piosenkę, to mi się ziści. Takie zaczarowywanie rzeczywistości, które może nie ma nic wspólnego z logiką, ale są takie dni, że chrzanić logikę, odrobina czary mary, ege szege też potrzebna. 
A na blogu Wiewióry znalazłam dzisiaj Poparzeni Kawą Trzy i mi się przypomniało, że też na mnie tak działają


Pozdrawiam was, to ja kiwaczek

sobota, 26 listopada 2011

Szkolny Taniec z Gwiazdami 2011 zaliczony. Nabiegałam się z kubłem jak rumak na wiosnę, ale warto było

Taniec z Gwiazdami znacie. Jak nie znacie, to przynajmniej słyszeliście i wiecie na czym polega. Od zeszłego roku nasza szkoła organizuje takie wydarzenie, pary tworzą nauczyciele, absolwenci szkoły, pracownicy techniczni, kantyny, a w drugiej edycji byli też rodzice. Osiem par, szesnaście osób, ćwiczyło przez 10 tygodni, żeby wystąpić przed nami i przy okazji zebrać fundusze na szkołę. W zeszłym roku pieniądze postanowiona zamienić na stypendia dla zdolnych uczniów na zajęcia z profesjonalnymi nauczycielami. Na przykład jednym z takich uczniów był niezwykle tanecznie utalentowany chłopak, którego nie stać było na lekcje tańca.
Dla widzów to jest nie lada ubaw - mają okazję zobaczyć ludzi, których świetnie znają, jak w szczytnym celu robią z siebie łamagi. Nie łudźmy się, tańczyć to oni w kilka tygodni się nie nauczą, ale starania też nagradzane są oklaskami, a jeśli ktoś ma poczucie humoru i bawi najlepiej, wygrywa.
W zeszłym roku siedziałam na widowni, w tym postanowiłam się włączyć w organizację, ale za późno się dowiedziałam, nie potrzebowali mnie przed samym wieczorem, natomiast podczas imprezy tak. Poszliśmy tam z synem, on na początku pomagał ludziom znajdować swoje miejsca na sali, wiadomo, wszyscy przyszli na ostatnią chwilę i był z tym problem. Sprzedano wszystkie bilety, ponad 800 ludziów do usadzenia.
Moim zadaniem było zbieranie głosów i pieniedzy. Dostaliśmy 16 plastikowych wiader oblepionych zdjęciami tańczących par, 16 osób po pierwszej turze tańców (każda para tańczyła dwa, dżajfa, za cholerę nie wiem, jak to się pisze, i cza czę) wyruszyło na salę i mieliśmy 15 minut na zebranie biletów do głosowania (z każdym biletem wstępu były 3 bilety do głosowania) i pieniędzy (1 euro = 1 głos). Kto uważał, że para na wiadrze tańczyła najlepiej (na scenie, nie na wiadrze), wrzucał tam bilety i pieniądze. Po drugiej turze to samo. Zaraz po upływie czasu do głosowania, pędziliśmy na górę liczyć głosy i pieniądze, bo one decydowały o wygranej par. Oczywiście było też jury, profesjonalna tancerka, były dyrektor szkoły i jakiś artysta, na widok, którego wszyscy się obsrali, a ja nie miałam pojęcia zupełnie, kto to taki?
Byliśmy tam o 7, a wyszliśmy o 1 w nocy. Nogi mi w tyłek wchodziły, bo ani na chwilę nie usiadłam. Spałam jak suseł, a rano się podnieść nie mogłam z łóżka. Nic niby takiego nie robiłam, ale okazało się, że to ganianie z wiadrem między rzędami (nieźle trzeba było lawirować), po piętrach, liczenia na kolanach zawartości - moje stare kości nieźle przeciągnęło pod kilem.
Pożalić się musiałam. Fakty są takie, że nie mam kondycji za grosz. Mea culpa.
Dzisiaj w domu kontynuowałam porządki, usiadłam dopiero po obiedzie, czyli o 6. Poczytam sobie wreszcie. Mam tyle ciekawych książek w kolejce, że tylko na to czekam. 

piątek, 25 listopada 2011

Veni Vidi Visa

Po nieudanych zakupach w sklepach, zasiadłam do laptopa i wyszukałam wszystko, co miałam na liście, kliknęłam, zapłaciłam, potwierdziłam i już do mnie jedzie. Listonosz będzie mnie przeklinał, będę musiała mu jakąś butelkę wina kupić, czy coś w tym stylu. Muszę plotkar popytać, czy przypadkiem pionierem nie jest (pionier to u nas zdeklarowany abstynent).
Dzisiaj wiele do zrobienia. Trochę fizycznej roboty mam w planach, sprzątanko, dobrze mi zrobi, bo od trzech dni siedziałam przy komputerze i mnie już tyłek boli, plecy i kark też. O głowie i oczach nie wspomnę (właśnie to zrobiłam :-)
A wieczorem pomagam przy imprezie w szkole, znowu urządzają Taniec z Gwiazdami dla nauczycieli, żeby zebrać fundusze na szkołę. Będzie się działo. Opiszę jutro.
Tak się cieszę, że mam prezenty kupione i to bez wielkiego wysiłku, poza koncepcyjnym i finansowym. Sklepy o tej porze roku mnie przerażają, a raczej ludzie w nich, im jestem starsza, tym mniej podoba mi się tłum.
U nas teraz sztorm, a właściwie taki wicher (gale po angielsku), do tego grad co kilkanaście minut. Czuję niepokój w nogach, nie lubię.

piątek, 18 listopada 2011

Dzień sądny się udał, a zakupy całkiem nie

Wpadło mi wczoraj tłumaczenie w sądzie. Dawno nie byłam, strasznie się denerwowałam. Wiadomo, jak człowiek zwany tłumaczem tam wciąż przesiadywał, to czułam się tam jak w domu, ale po dlugiej przerwie, do tego w nowym sądzie, bo tam nigdy wcześniej nie tlumaczyłam, nerwy były. Całą noc śniłam, że nie stawiłam się na 10.30 a na 22.30 i woźny powiedział, że mam powalone we łbie. Albo zagadałam się z prawnikiem, sądząc, ze on też do sądu, a on akurat tego dnia nie, więc nie musiał, a ja się spóźniłam. I tak całą noc.
Po 3 byłam wolna. Pomyślałam, że pójdę na zakupy świąteczne, korzystając, że jestem bez rodziny.
Wiecie co? Nienawidzę zakupów. N-I-E-N-A-W-I-D-Z-Ę !!!
W sklepach pełno, ale jakieś gówniane te produkty. Nic, co by mi włosy dęba na plecach postawiło. Jak to się mówi - dupy mi nie urwało. Nic nie kupiłam. Jestem w rozpaczy. Swięta zbliżają się wielkimi krokami, a ja mam tylko książki. Ech.

środa, 16 listopada 2011

Protestować czasem trzeba, tym razem w sprawie molowej

Czytniki uważam za bardzo przydatne, pisałam o tym nie raz. Swojego Marcela mam już od kilku lat, głównie kupuję zagraniczne książki, bo tańsze, ale i polskie od niedawna można już kupić jako ebooki. I tu pojawia się problem, bo one mają zabezpieczenia DRM, które nie dają ich czytać na niektórych czytnikach, głównie tych bez WiFi. Ja nie mam WiFi, bo kiedy kupowałam miały to tylko komputery, nie moja wina, że się pospieszyłam. Z drugiej strony bez przesady, nie można wymagać, żeby co rok kupować nowe urządzenie.
Na stronie Blog ebookpoint.pl można zaprotestować przeciwko takim praktykom. Mają one niby na celu zabezpieczenie przed publikacją piracką, ale można je obejść bez problemu w minutę. Nie wiem, jak, ale są tacy, którzy wiedzą. Nie zamierzam się uczyć, bo ja starej daty jestem i nie marnuję energii na uczenie się, jak ominąć blokady. Ja chcę zapłacić i korzystać.
Jeśli bliski jest wam ten temat, przyłączcie się.

wtorek, 15 listopada 2011

Mąż właśnie otwiera 'lanczówkę', a ja rozmyślam nad bezpłodnością

Mąż ma dzisiaj wolne, a wieczorem wybywa na jakieś szkolenie. Poszedł rano do fryzjera, ale zamknięty, bo jakiś urlop, a on nie lubi zmian, więc ma teraz problem, gdzie pójść?
Strasznie mnie rano rozbawił, bo kiedy spytałam, dlaczego nie był u fryzjera, kiedy wrócił nieobcięty, odpowiedział, że był i poprosił o modelowanie :-)
Ciekawe, gdzie pójdzie, na razie wybył z samego rana do ogrodu, bo sprawa niecierpiąca zwłoki jest. Czuć w powietrzu nadchodzącą zimę, a w ogrodzie pojawiły się pierwsze sikorki. Czas otworzyć stołówkę dla naszych ptaszków zimowych, mamy piękny karmnik przez męza i syna zrobiony, teraz szykowane jest jedzonko (nasz piesiołek Franek dzielnie towarzyszy mężowi w tych przygotowaniach wpychając pysk wszędzie gdzie się da).
A ja piję kawę i rozmyślam nad bezpłodnością i walką o kolejne próby in vitro. Obserwuję to u znajomej i bardzo jej kibicuję. Ma za sobą wiele prób, kilkanaście lat już, najpierw naturalnie, potem in vitro, testy i takie tam, nie będę się mądrzyć, ale nadal nic. Im bardziej chce, im więcej się stara, tym mniej jej wychodzi. Z drugiej strony jest tyle dzieci,  chorych, sierot, które czekają na to, żeby im poświęcić uwagę. Nie chcę tu dotykać adopcji, to jest temat złożony i nie mogę się wypowiadać, bo nie moja to decyzja, kto gotowy, kto powinien czy kto może. Ale gdyby tak pracować z dziećmi w szpitalach, rysować, teatrzyki urządzać itd. W sierocińcach pomagać, na wycieczki wyjeżdżać jako opiekun, udzielać się gdzieś, może ten ból byłby złagodzony, może coś by się uruchomiło, jakieś hormony, co ich wcześniej za mało było? Już sama nie wiem. Tak mi się po głowie tłucze. Po prostu zamiast para w gwizdek, może w jakiś lepszy sposób tę nagromadzoną miłość, chcenie, wręcz pożądanie dziecka, spożytkować? Jeżeli ktoś mówi, że nie ma czasu, jeśli to jedyny argument, to znaczy, że nie ma też czasu dla swojego dziecka, bo ono jest nawet bardziej wymagające. 
Ja nie mogłam mieć Wojtka, lekarz powiedział - pani Kasiu, przykro mi to mówić, ale niech się pani cieszy córką, na drugą ciążę marne szanse. Kupiliśmy psa, miał wypadek, operacja i potem druga - skrócenie łapy. Trzy mięsiące go nosiłam, zmieniałyśmy z córką opatrunki, lasery, opieka nad nim po operacji. Po tym wszystkim okazało się, że jestem w ciąży. Jest Wojtek.
Nie chcę, żeby ktoś myślał, że ja tu się chcę wymądrzać, znam rozwiązania, pouczam - nie, tylko tak głośno myślę.
Tak samo jak z tym telewizorem wczoraj, broniłam się przed 'atakami' beztelewizorowców na mnie, posiadacza. A wyszło, ze atakuję. Nie, ja nie mam monopolu na prawdę, po prostu forsuję swoje poglądy, ale przenigdy nie uważam, że są jedyne słuszne, bardziej chcę zwrócić uwagę na to, że mam do nich prawo, tak jak każdy inny ma prawo do swoich.
Ptaszki już szykują się na lunch. Franek leży na trawie. Ostatnie takie chwile. Czuję w powietrzu śnieg.

poniedziałek, 14 listopada 2011

Magda M ciągle w formie, a siostry służebnice obudziły we mnie lwa i tak ogólnie - czepiać się będę

Zawsze rano do śniadania włączam sobie Dzień Dobry TVN.
Wiem, wiem, telewizor jest fe, zabiera czas, wprowadza niepotrzebny szum, zaburza logiczne myślenie, jest wcieleniem diabła i inne tym podobne. Niech Wam będzie. Ja go sobie mam, czasem nawet oglądam, lubię różne takie funkcje w nim, typu zmiana kanałów i możliwosć obejrzenia czegoś ciekawego, zasłyszenia wiadomości z kraju i ze świata, albo po prostu zwykłego leniwego relaksu, bo podczas jedzenia to ja nie czytam. Ale oglądać mogę.

Dygresja - a swoją drogą, dziwna rzecz, że ludzie, którzy telewizora nie mają, spędzają godziny cale oglądające seriale na komputerze, mogą one byś sobie nawet durne, ale fakt nie posiadania telewizora czyni z tych ludzi elitę inteligencką, rebeliantów przeciwko papce podawanej przez stacje i takie tam inne bzdury. Jakby nie było wolnego wyboru i pilota w zasięgu, jakby nie można było pudla wyłączyć, albo kanału zmienić. Jakby reklamy zabijały (ja się czasem, jeśli nie odejdę od TV, albo nie czytam prasy w tym czasie, świetnie na nich bawię), a programy tylko dlatego, że są w ramówce stacji, zabijały indywidualność. Ale gapienie się w laptopa lub ekran monitora już nie jest passe.
Koniec dygresji
Po edycji - czuję się w obowiązku dopisać, że nie przeszkadza mi, że ktoś telewizora nie ma, niech sobie ma lub nie ma, ogląda co chce i na czym chce, ale przeszkadza mi, że mnie ludzie szczują, bo ja mam i czasem lubię coś na nim obejrzeć. 
I to już naprawdę koniec dygresji

Słucham z kuchni rano, o czym mówią w DDTVN, czasem fajny przepis, czasem ciekawy wywiad, a czasem nic ciekawego wtedy przełączam na radio. Zależy.
Dzisiaj wstałam wprawdzie wcześnie, ale nic z moich ulubionych rytuałów bezrobotnej kobiety (bez jak bez, ale z domu nie wychodzę wszakże) nie zaliczyłam, bo od rana odbierałam telefony. Ludzie to mają tupet. Co z tego, że jestem w domu, ale przecież nikt bez uprzedzenia i bez ważnego powodu nie musi mnie punkt dziewiąta napadać i zaprzątać swoimi sprawami, tylko dlatego, ze mu tak wygodnie. Czyż nie? Może ja się czepiam? Ale mamusia mnie uczyła, że przed dziesiątą nie wolno nikomu przeszkadzać, chyba, że się człowiek umówił inaczej. Bez przesady, ja nie jestem przecież biuro czynne od 7.
I to nie było nic nagłego, z tego, co się zorientowałam koleżanka zaplanowała sobie wizytę w urzędzie, ale bez języka wiadomo - trudno się dogadać, no to siup, telefon do przyjaciela. Jeszcze chociaż żeby to była krótka piłka - cześć, potrzeba mi przetłumaczyć coś, mogłabyś, daję ci panią. To nie, najpierw pierwszy telefon - jak się masz? Co tam słychać? No żesz kurna, i co ja mam na to odpowiedzieć? Stoję na boso, w koszuli nocnej, bo mam niepowtarzalną 'okoliczność przyrody' czytać do późna, skoro nie muszę się zrywać, a tu takie pytanie.

No nic, tylko spokój może nas uratować. Zen. Ammmmmmmm.
Wzięłam kawę i kanapkę i akurat wpadłam na Magdę M. No nie, bez przesady, ale to już było.
Ale w międzyczasie zdążyłam się umazać jedząc, nie było jak przełączyć, pomyślałam - dobra, przecież i tak nie będę oglądać, praca czeka (tłumaczenie, felieton, inne drobiazgi, blogowanie, jak widać na załączonym obrazku), usiadłam głębiej w fotelu i ..... obejrzałam cały odcinek. Wiecie co, to był całkiem dobry serial. Pamiętam go doskonale, ale drobiazgi mnie zaskoczyły. Dziwię się, że aktor grający geja Sebastiana, miał z tego powodu problemy. Gra go świetnie, nie przerysowuje (akurat wpadłam na scenę pierwszego zauroczenia kolegą z pracy), a do tego każda kobieta, każdusienieńka, chciałaby miec takiego kumpla.
A skąd siostry służebnice w tytule? Ano jakoś mnie szlak trafił, kiedy przeczytałam w Trzeciej Cukierni pod Amorem, że gdzieś tam w Rzymie był dom, gdzie mieszkali księża, a z nimi siostry słuzebnice, bo tam cichutko przemykały, wzrok spuszczały mijając księdza, gotowały, prały, sprzątały, czyli co - darmowa służba dla facetów w sukienkach, co sobie w wolnych chwilach w karty rżnęli. Ale się we mnie zagotowało. Jakoś trudno mi się z tym zgodzić. Rozumiem, że ktoś to musiał robić, nie ludzie z miasta, żeby nie kusić, ale siostry mające powołanie są wysyłane do służenia innym mającym  powołanie, bo ich powołanie jest wazniejsze od sióstr zakonnych powołania, bo oni mogą w książkach i  mieć przyjemności, nawpieprzać się darmowego jedzenia, gotowanego jak? Cudowna moc stworzenia? Nie, te kobiety tam w pocie czoła przy garach. A rano, chyba o 5, do kaplicy, bo potem trzeba innym ważnym żarcie przygotować i gacie uprac. Wrrrrrrrr.
Dzień czepialski mam.

piątek, 11 listopada 2011

Dzień jak prozak

Kochane kobietki, dziękuję za słowa wsparcia, potrzebne mi to było jak cholera. Już trochę lepiej, liżę rany, troszkę jeszcze desperuję, ale przyjechała córka (ona to zawsze wie, kiedy), wróciła z Chin trochę chora, od razu zaczęłyśmy gotować (potrawka i rosół, ale o tym oddzielnie), piec (sernik japoński, czy jakoś tak, ale to tym pewnie też oddzielnie, chyba że zjemy zanim zrobię zdjęcia) i jak to my - gadamy, oglądamy razem House'a przy śniadaniu, gadamy, po prostu spędzamy czas razem. A jak mamy coś do zrobienia, ona na uczelnię, ja do napisania felieton, to sobie siadamy razem z laptopami w kuchni, kawka i tak pracujemy.
W czwartek była tak piękna pogoda, ze się zerwałyśmy na spacer na plażę. Wiadomo, Franka trzeba zmęczyć.
Zawsze zabieramy ze sobą launcher czyli wirzutnik do piłki

Za każdym razem jest walka o to, żeby ją tam nadziać i rzucić, ale to tak tylko pozornie, bo Frank wie, że najlepszy wyrzut jest za pomocą tego 'machacza'
Na początku zabawy trzeba zbudować napięcie, piłka jest dla Frania lisem, ta rasa była stworzona do tego, żeby gonić je na polowaniach, teraz lisy zastąpione są piłkami


Kiedy już 'nadzieję' piłkę na 'wyrzutnik' Franiu odbiega kawałek i cały sobą mówi: no rzuć wreszcie, na co czekasz, nie wiesz jak to się robi, tyle razy z Tobą ćwiczyłem. Rzucaj wreszcie 

 Potem biega z piłką chwilę, aż przynosi z powrotem pod nogi. Wielokrotnie powtarzamy ten schemat

 a przy tym tętent roznosi się taki, jakby to stado koni gnało, a nie nas Franiu z piłką w pysku

 Czas relaksu :-)
Ale się zmęczyłem, czas ochłodzić brzucho na piaseczku i trochę wywalić język - obniżamy temperaturę.


małe drzemanko też się przyda, ale jestem czujny i piłki tknąć nie dam, to słoneczko jest takie miłe


 popatrzcie jak daleko muszę biegać, to nie jest dwa metry w te i we wte, ja na plaży robię kilometry (widzicie mnie, to ja tam w oddali taki mały punkcik)


Ale dzisiaj jest pięknie, a do tego piasek ubity i biega się jak po asfalcie, tylko bardziej miękko.


W tym czasie, kiedy Franio uprawia jogging, my zamiast pójść w jego ślady, rozmawiamy o różnych rzeczach. Tym razem opowiadania jeszcze więcej, bo córka ma wiele wrażeń po wyjeździe do Chin.
A kiedy jest taki dzień, kiedy morda psiaka taka uśmiechnięta a on wybiegany, kiedy córka u boku i względny spokój - to i łatwiej o tych trudniejszych dniach na chwilę zapomnieć.

poniedziałek, 7 listopada 2011

Life Sucks

Czyli życie jest do bani. Czasami. A czasami nawet bardziej niż czasami.
Nie dostałam tej pracy.
Jakoś nie widzę dla siebie żadnej drogi, już po prostu nie wiem, co zrobić, żeby się gdzieś zaczepić i żeby to nie było jakieś rujnujące nerwy miejsce.
Fajnie było mieć nadzieję przez chwilę.

Mama pojechała dzisiaj do szpitala.
Lekarka rodzinna miała nadzieję, że ją zatrzymają na badania tarczycy, bo do endokrynologa czeka się długo, a w warunkach szpitalnych szybko by ustalili jej leki. Jest po udarze, z opiekunką byłoby trudno jej latać po przychodniach.  Nie zatrzymali, dali jakieś leki i odsyłają do domu. Nikogo to nie obchodzi, ze mnie nie ma na miejscu.
A ja nie moge pojechać, bo zwyczajnie nie mam na to pieniędzy.
A jak pojadę, nie będą płacić mi zasiłku, bo nie mogę opuszczać kraju, a nie przysługuje mi jeszcze zasiłkowy urlop, bo dopiero zaczęłam.
Jak nie będą płacić zasiłku, nie będzie na opłaty, włączając mamy opłaty, które też muszę ponosić.

Mam jakiś kryzys energetyczny, jakbym zupełnie baterie miała na wyczerpaniu. Jestem po serii badań i nic. To chyba w głowie. Tak sobie tłumaczę, bo jak inaczej, skoro wyniki badań bardzo szczegółowe i prześwietlenia nic nie wykazały? A ręki nie moge podnieść jak się nie zmuszę. Nie codziennie tak jest, większość czasu.

No i tak, dzisiaj z tymi wiadomościami to już zupełnie mi się żyć nie chce.
Idę sobie popłakać.

piątek, 4 listopada 2011

Ugotowana na szaro

Wiem, że telewizja sprzedaje bajkę, pomijając oczywiście filmy dokumentalne, reszta jest po to, żeby ludzie zapomnieli o bożym świecie i się zrelaksowali. No, chyba, że ktoś włącza głównie stacje informacyjne, wtedy o relaksie nie ma co mówić, co najwyżej można się wrzodów nabawić. Ale ja nie o tym. Uwielbiam programy kulinarne, jeść powinnam coraz mniej, a najlepiej wcale, bo coś nie mogę schudnąć, to sobie przynajmniej pooglądam. Kuchenne rewolucje są zabawne, czasem straszne, bo jak się widzi tych wszystkich właścicieli restauracji, którzy jakby się uparli rozłożyć swoje lokale na łopatki, to się krzykaczka włącza i chciałoby się wydrzeć na cały regulator – skąd te młotki mają pieniądze na takie restauracje!!!???
Inaczej ma się sprawa z programem Ugotowani, bo tam nie ma specjalistów i ludzi, którzy żyją z gotowania, a domorośli kucharze, którzy wierzą we własne siły i chcę wygrać kilka złotych. Nie jest to suma zmieniająca życia, bo zaledwie 5 tysięcy, ale można sobie za to zmienić coś w kuchni, czy kupić upragnionego robota kuchennego za niemożliwe do wypowiedzenia bez zgagi pieniądze. Czyli warto.
Widzowie w każdym odcinku oglądają cztery osoby z jednego miasta, każda gotuje jednego dnia dla innych, a ci oceniają po kolacji smak potraw i atmosferę wieczoru. Najlepsze w tym jest to, że mamy do czynienia z ‘prawdziwkami’ -  ludźmi, którzy na co dzień robią inne rzeczy, a gotować po prostu umieją i lubią. To jest istota programu - normalni ludziaszkowie, mógłby to być nasz sąsiad.
I tu mam zagwostkę. W jednym z odcinków, a konkretnie piątym tej serii (z Krakowa) wystąpił chłopak, który wydawał mi się wielce interesujący, taki intelektualista, trochę ‘nerd’ czyli kujon, ale z polotem, lubi fotografować jedzenie. On pierwszy przygotowywał kolację, miał wszystko rozrysowane jak powinno wyglądać na talerzu, kiedy inni to zobaczyli (w kuchni leżało), zaczęli sobie z niego dworować, ale zaraz ich zgasił, że on lubi tak mieć wszystko zaplanowane i już. Oglądałam na luzie, bawiłam się nieźle, trochę mnie wkurzało, że tak się mądrzy i krytykuje innych, a to, że smak nie ten, a to, że nie wygląda apetycznie, w sumie czepiał się pierdół i moim zdaniem nie tego, co faktycznie było źle, a tego, co może mu zagrozić.  Ale po co?  Przecież i tak decydują inni uczestnicy zabawy, a nie widzowie?
Program się skończył, chłopak wygrał i tyle go widziałam…. No, niezupełnie.
Innego dnia, podczas szykowania się do wyjścia z domu, jednym okiem oglądałam Dzień Dobry TVN, a tam Ania Szarmach, która wygrała pierwsze Gotuj o wszystko opowiadała o swoim biznesie, który polega na tym, że ona wymyśla menu, wszystko to rozpisuje na kartkach, dokładnie co zrobić, jak połączyć i tak dalej, do tego dołącza się zakupy na ten zestaw obiadowy i wszystko dostarcza się do czyjegoś domu, gdzie gospodyni nie musi się już martwić o to, co ugotować, jak ugotować, a jedynie o to, kiedy (no i o portfel, bo ta usługa jednak kosztuje). Opowiada rzeczona Ania o produktach pierwszej jakości, o tym jak zdobywa coraz to nowych klientów, a ja stoję i podziwiam, jaka to mądra dziewczyna, że potrafi swoją pasję przekuć w biznes i to z sukcesem. Nagle widzę bohaterkę tej historii ze swoim chłopakiem, który robi zdjęcia, cali szczęśliwi i uchachani, a tym młodzieńcem jest nie kto inny tylko tenże sam z Ugotowanych, nasz pan-lubię-mieć-wszystko-rozpisane. Wtedy mi coś tylko zaświtało w głowie, ale w sobotę była powtórka programu o tym gotowaniu i znowu mogłam zobaczyć jak on się w kuchni zachowywał. Czujnym okiem przyglądałam się jak sobie radzi i miałam nieodparte wrażenie, że nie za bardzo, trzęsły mu się ręce, był niepewny, a skóry na kaczce niczym nie mógł pokroić, bo wszystkie noże były nieostre (taki komplet, co ma prawie każdy w domu, a używa jednego ulubionego, kupionego kiedyś na bazarze od Ruskich). Te noże wyglądały na takie, co ich ręka ludzka nie tknęła od czasu wypakowania z pudełka, może jestem złośliwa, ale już nabrałam podejrzeń i trudno, nie da się tego odwrócić. Pomyślałam, że jego dziewczyna, czyli pani Ania, rozpisała mu wszystko po kolei, jak swoim klientom, co robić, jak mieszać i co po kolei dodawać, nawet jak podać na talerzach, a on to zrobił i wygrał. Teraz mają narzędzie marketingowe – z moimi wskazówkami możesz nawet wygrać program kulinarny, zamów menu na miesiąc, a tydzień dostaniesz za darmo. Tak mi to wygląda. Może to nieprawda, może go krzywdzę, ale nic na to nie poradzę, że mam jakiś żal, czuję się oszukana, a tak się cieszyłam, że wygrał, bo podczas programu były o nim różne zdania, taki był jakiś krakowsko-mieszczańsko-przemądrzały. Ja akurat nie mam nic ‘naprzeciwko’, jak mawiała moja koleżanka, dla mnie był naprawdę interesujący. To w czym problem? Ano sama nie wiem. Pewnie jak w tym kawale – po urodzinach w domu jubilata ginie wielkiej wartości pierścień rodowy. Podejrzenie pada na jednego z uczestników imprezy, przyjaciela domu. On się wzbrania, zaklina – to nie ja, jak możecie tak mówić, przecież jesteśmy przyjaciółmi. Oni nadal obstają przy swoim, że tylko on mógł, bo nikt inny nie wiedział, gdzie leży pierścień. Po kilkunastu dniach jubilat dzwoni do przyjaciela i mówi – pierścień się znalazł, przepraszam. Na to ten z ulgą – cieszę się, że tak się stało, możemy nadal być przyjaciółmi. Na to jubilat – wiesz, nie bardzo, sprawa się wyjaśniła, ale niesmak pozostał. 
No właśnie.

środa, 2 listopada 2011

Sól z beczki, czasem solą w oku


Czy możecie powiedzieć, że znacie się na ludziach? Brawo dla tego, kto powie, że nie. Przynajmniej jest szczery i zna swoje ograniczenia. W przeciwieństwie do mnie. Jakiś czas temu byłam tak zadufana w sobie, że myślałam, że nic mnie nie zaskoczy, jestem taka mądra, doświadczona i ‘wiekowa’ (w cudzysłowie, kobieta nigdy nie przyznaje się do wieku), że po kilku spotkaniach wiem, kto jaki jest, mam rentgen w oczach po prostu. Życie weryfikuje takie durne myślenie, czasem boleśnie, czasem śmiesznie. Przypominam sobie o tym w różnych sytuacjach.
Weźmy reality show. Wcześniej Big Brothera, Bar (widziałam tylko pierwszy), Agenta czy ten na bezludnej wyspie, jak mu tam było, nie pamiętam?. Oglądałam je, może nie namiętnie, ale z wielkim zaciekawieniem. Jeśli już zaczęłam, konsekwentnie każdy odcinek. A dlaczego? Nie dla podglądactwa w czystym tego słowa znaczeniu, a raczej dla prywatnych badań nad naturą ludzką. Oglądając można było bezkarnie ćwiczyć rozpoznawanie dobrych i złych. Wtedy to właśnie odkryłam, że chociaż mam mniemanie, że dużo wiem, okazuje się, że nie wiem, że nic nie wiem. Wszyscy ludzie, którzy na początku tych programów wydawali mi się świetni, zabawni i interesujący, okazywali się młotkami wcielonymi i do tego bez klasy. A cisi, z pozoru nudni, wydawało się nijacy, z czasem nabierali kolorów i okazywali się prawdziwkami. Zawsze mi wtedy było wstyd. Pamiętam to, jak siedziałam czerwona jak piwonia obserwując swoich ulubieńców, którzy robią z siebie durniów, a czerwieniłam się jeszcze bardziej, kiedy ci przeze mnie niedoceniani okazywali się wręcz fantastyczni. I to nie w znaczeniu zabawiaczy i show menów, ale w takim czysto ludzkim.
W życiu realnym, ileż to razy myślałam, że dałabym sobie rękę uciąć, że ta czy inna osoba zachowa się tak a tak, że jest świetna, że jest lojalna, że ona to nigdy w życiu, sto procent gwarancji i takie tam inne żenujące oświadczenia. Wtedy mąż mój osobisty zwykle mówi, że moja naiwność nie zna granic. Zawsze się wtedy denerwuję, ale fakty mówią same za siebie -  wielokrotnie nie mam racji. Zatrważająco wielokrotnie. Albo ja jestem do niczego, jeśli chodzi o znawstwo natury ludzkiej, albo ludzie są aż tak nieprzewidywalni.
Najgorzej rzecz się ma, kiedy przyjaciel zawiedzie. Nie miałam jeszcze takiej sytuacji, jeśli idzie o tych najstarszych, najbardziej wypróbowanych (chyba bym zeszła na zawał), ale kilka osób, których zbyt pospiesznie uznałam za przyjaciół, bliskich znajomych powiedzmy, tak mnie sromotnie zawiodło, albo zachowali się tak skandalicznie wobec kogoś innego, że mi klapki z hukiem spadły z oczu i nasze relacje uległy nieodwracalnej degradacji. Z drugiej strony, równie bolesne jest, kiedy ktoś mało nas znający, ale powiedzmy z kręgu znajomych znajomych, działa przeciwko nam, nie mając żadnej wiedzy czy przesłanek opartych na faktach, do psucia komuś opinii i brużdżenia. Znacie to? Doświadczyliście? Jeśli tak, łączę się w bólu, a jeśli nie – wszystko przed Wami, statystycznie każdemu musi się to, chociaż raz w życiu przydarzyć.
Oczywiście są większe i mniejsze tragedie, czasem aż się nie chce wspominać, a czasem huczy o tym prasa. Jak na przykład przypadek agenta Tomka, który rozkochiwał w sobie kobiety, omotał je, a potem okazywało się, że jest funkcjonariuszem czegoś tam. Niby jego praca, ale z punktu widzenia ludzkiego – zdrada. Ałć, boli. A do tego trzeba cierpieć na oczach setek tysięcy ludzi. Albo sprawa Krzysztofa Piesiewicza – ok, dziwnie wygląda ten biały proszek wciągany nosem na zdjęciach, faktycznie głupio trochę, że gdzieś tam go widzieli przebranego w babskie ciuchy, ale nie zmienia to faktu, że każdy ma jakieś tam swoje dziwactwa, jeśli robi coś niezgodnego z prawem, ustalą to odpowiednie organa, a zdrada jest zdradą. Strasznie go musiało boleć, że to kobieta, którą darzył atencją czy może jakiś dobry znajomy wpędzili go w kłopoty. I pewnie bolało na równi z żalem za utraconą reputacją albo i bardziej.
Tak to już jest, że jeśli wszystko w porządku w rodzinie, jeśli mamy oparcie w przyjaciołach, to wszystko inne dajemy radę jakoś pokonać i przezwyciężyć. Ale jeśli coś zaczyna szwankować na tym polu, jeśli wkrada się fałsz albo nielojalność, rani jak cholera i trudno nam się po tym pozbierać. Inna rzecz, że czasem źle oceniamy ludzi z naszego otoczenia, czyli wracam do paragrafu pierwszego. Ileż to razy nie doceniamy jednych, przeceniamy innych, a pomyłki szybko wychodzą na jaw i człowiek zostaje z tą wiedzą zaskoczony i ogłupiały – jak na morzu kołek. Cała mądrość polega na umiejętności oddzielania ziarna od plew. I na ograniczonym zaufaniu do ludzi i do swoich osądów. Nie bez kozery mówi się, że beczkę soli trzeba zjeść, żeby kogoś poznać, a biorąc pod uwagę, że sól niezdrowa, trzeba jej mało używać, wieki to zajmuje. Może być, że idziesz, idziesz i nigdy nie dojdziesz.