niedziela, 19 czerwca 2011

Jestem w raju, kiedy nie ma mnie w piekle

Pierwszy taki ciepły dzień w Donegalu, na tyle w każdym razie, żeby wyjść na zewnątrz i posiedzieć. Słońce ostre, więc wypróbowaliśmy nasz nowy parasol za całe 9 euro lub coś koło tego (Aldi's finest), sprawuje się conajmniej tak dobrze, jakby kosztował 30, haha.
W planach miałam dzisiaj tylko czytanie, ale kiedy przypomniałam sobie, ze wczoraj w ogóle nie sprawdziłam, czy jest kolejny odcinek Downtown Abbey na TVN Style (moja miłość do kostiumowych seriali nie zna granic), to zaraz pognałam do komputera sprawdzić, czy jest powtórka. A jak już tu zajrzałam, to wiadomo, na maile odpisać trzeba, na FB sprawdzić, czy obcych w mieście nie ma, poczytać Was troszeczku... Mąż zmontował ten stół i parasol, co bym reszty dnia w domu nie spędziła. Daję sobie jeszcze chwilę i już biorę się za książkę, bo końcówka i jej ciekawa jestem.
Pies leży w plamie słońca obok mnie na trawniku, czuję pod ręką, kiedy go co chwilę głaszczę po łbie kontrolnie,  jak jego biało rude futro się nagrzewa, a on mi tu dźwiękowe dodatki do muzyki zapewnia, bo mruczy i buczy co chwila ze szczęścia. Radio mąż włączył w shed'ie czyli komórce naszej przy domu (niebieska :-). Ma tam prąd, jak każdy mężczyzna majsterkujący (nie żeby jakieś stołki tam wyrabiał, po prostu potrafi wszystko naprawić, dorobić i przystosować, a do tego potrzebny warsztat), dźwięki audycji dochodzą z oddali i czuję się jak kiedyś na plaży w Mielnie, kiedy ktoś miał ze sobą radio tranzystorowe i Lato z Radiem niosło się wokół. Melodia poleczki radioletniej do tej pory, pewnie już zawsze, wyciska ze mnie łzy wzruszenia na wspomnienie dzieciństwa i szczęśliwych letnich dni, jeszcze z tatą i nierzadko z dalsza rodziną wizytującą nasze tereny w lecie. Kanapki z jajkiem, zdjęcia z małpką, lody Bambino, frytki w torebkach papierowych nakładane z aluminiowej miski w barku obok wejścia na plażę nr 2, gofry, ludzie w kosiumach, nagie dzieci w chusteczkach na głowach, z piskiem goniące fale, kosze wiklinowe, za które trzeba było słono płacić, las parawanów, gra w karty na kocu, kopanie dołków głębokości ramienia (i jak to się dzieje, że tam jest woda??? dziecięce zdziwienie) ryby z ulubionej smażalni późnym wieczorem - tęsknię.
Piję Irish Coffee i to kłóci się z tymi wspomnieniami, bo o takich rzeczach wtedy nikt nie słyszał, ale co tam, kawa pyszna, przecież nie polecę teraz parzyć po turecku do termosu, żeby miec realia :-)
Takie dni w domu, kiedy wprawdzie utyskuję, że nic się nie dzieje, ze adrenaliny brak, tak naprawdę dają mi siłę do zmierzenia się z kolejnym tygodniem w pracy, która mi wcale, ale to wcale nie przynosi radości ani satysfakcji. Codziennie idę tam z dobrym, optymistycznym nastawieniem, bo mam nadzieję, na jakiś przełom. Usilnie znajduję dobre strony sytuacji, ze to na krótko, że nowe doświadczenie, że jak się nauczę robić kawę, to ja im pokażę, to będzie najlepsza kawa w mieście... Ale zaraz po kilku minutach wiem, że nic się nie zmieni, że atmosfera w pracy do niczego, że i tak nikt nie docenia starań, a dwie gwiazdy robią za gwiazdy, chociaż ani tu, ani tym bardziej gdzie indziej, gwiazdami nie są i nigdy nie będą. Nie ma nic gorszego jak miernota przekonana o swojej wyjątkowości. Ja chcę do normalnych ludzi!!!!
Syn od tygodnia u córki w Dublinie, miał wrócić jutro, ale przedłuża do środy.  Fajnie tam mają, chodzą do kina, na wystawy, jakieś zakupy, no i to, co tygrysy lubia najbardziej - wypady do fajnych restauracyjek, a to chińskiej, a to meksykańskiej, a to najlepsze burgery w mieście, zazdroszczę im, bo ja dieta. Na zdjęciu widać moje słodycze, czyli garść malin i winogrona. Jestem z siebie dumna. Wczoraj zrobiłam dietetycznego kurczaka Marengo, który był pysznościowy (duża zasługa oleju chilli w ilości całe dwie łyżki, na którym smażyłam pierś, a potem dusiłam cebulę i pieczarki), jakoś dajemy radę. Slowly but surely jak mawiają tutaj, czyli powoli, ale niezmiennie do celu.
A poza tym nie dzieje się nic.