sobota, 17 marca 2012

Mówcie mi - PIWONIA

Bo jestem czerwona jak piwonia po pierwszej przejażdżce na rowerze. Piękny dzień dzisiaj, ale oczywiście kiedy wyjechałam do miasta na moim niebieskim rumaku, a wcześniej wywiesiłam pranie, musiało zacząć padać. Ledwo weszła do domu, słońce. Zwariować można.

Małżon przygotował rowery, do swojego przytroczył koszyk, w którym zaplanował sobie umieścić Frania.
Nie dość, że pierwszy raz po dziestu latach siedziałam na rowerze, to jeszcze obok miałam krążącego syna, który chciał mi asystować i jakby co ratować (czyli krzyczeć wniebogłosy - call 991), a mnie się wydawało, ze się ze mnie nabija, i jeszcze Małżon krążył gdzieś w oddali z psem, który biegł na smyczy obok roweru, co mnie dodatkowo dekoncentrowało. No, ale wiadomo, lichej baletnicy, rąbek u spódnicy i te sprawy.

Pierwsze siedzenie na rowerze to była masakra. Nie umiałam utrzymać równowagi, siodełko wpiło mi się - żeby tylko w tyłek. Siodełko miałam za wysoko, a potem, po poprawce małżona, który zawsze zwarty i gotowy wyjął klucze z kieszeni i obniżył - za nisko. Rąbek :-)

Jak opanowałam jechanie na wprost, to wpadłam w panikę jadąc z górki, bo ja jestem dziecko komuny i tylko składakiem umiem, a tam hamowanie pedałami do tyłu. Na moim zaczęłam do tyłu i sobie pokręciłam tylko, bo hamulce w rękach. Masakra, bo ja nie pamiętam o rękach, kiedy hamuję, tylko robię najpierw młynki pedałami. I obłęd w oczach, bo pędzę i nie wiem, jak się zatrzymać. Ale i to opanowałam. Pod górę musiałam iść, bo nie umiem jeszcze się obchodzić z przerzutkami, w ogóle nie wiem, do czego to ustrojstwo służy. Ja sobie muszę wszystko wyobrażać, a nie bardzo umiem sobie wydumać, jak ten mechanizm działa. Rąbek :-)

Pojechaliśmy do szkoły na parking, tam robiłam kółka. Wielkie kółka, jak na razie nie wyobrażam sobie wjechania w uliczkę, zakrętu 90 stopni czyli, mam wrażenie, że się 'nie złożę'. Trochę już wyczułam grę ciała na rowerze, jak się 'pokładać' na lewo i prawo, ale do wprawy pozwalającej na wyjazd na drogę jeszcze daleko.

W połowi wycieczki mąż wsadził Frania do koszyka, syn robił zdjęcia komórką podczas jazdy, więc wybaczcie palec odziany w rękawiczkę na nich




To jest debiut Frania w koszyku, nie polubił za bardzo, dwa raz próbował wyskoczyć, wprawdzie małżon go przywiązał, ale pies jeśli chce, to jak piskosz potrafi się jakoś wywinąć, że wisi w powietrzu i trzeba gwałtownie było dwa razy hamować, stawać i go poprawiać. Co mnie jeszcze bardziej dekoncentrowało, a musiałam trzymać się blisko męża, bo Franiu tylko pod warunkiem, że miał nas w komplecie, w zasięgu oka, w tym koszyku łaskawie wytrzymywał.

Wynik wycieczki jest taki, że się przekonałam, że moja kondycja jest zerowa, umiejętności jazdy na rowerze marne, skończyłam z obolałym krokiem, czerwoną gębą, spocona, ręce mi się trzęsą, a jak chodzę to takie przykuce łapię jakbym tańczyła poloneza. Ta-tadam- przykuc- tatatam-przykuc, tataratara-tatam - przykuc. Normalnie nogi mi się chwilami wyłączają. A byliśmy wszystkiego 40 minut z tego jeździłam może z pół godziny z przerwami na przechodzenie z rowerem między nogami przez ulicę :-) Żałosne to, ale frajdę miałam jak cholera. Jutro znowu jadę.

A dzisiaj u nas dzień Sw. Patryka. Nigdzie nie idę, dzieci już duże, na piwo nie mam ochoty, będę resztę dnia czytać, może pojadę na plażę?