poniedziałek, 30 grudnia 2013

IKEA - wyczerpałam limit zakupo-godzin i sklepo-kilometrów na rok (księgarni to nie dotyczy)

Na blogu Notatki Coolturalne opisałam moje marzenie o fotelu i jak to się stało, że wreszcie mogłam go sobie kupić, więc nie będę się tu powtarzać.
Chciałabym natomiast więcej napisać o moim doświadczeniu zakupowym w IKEI, ciekawa jestem Waszej opinii, czy Wy też tak macie?
To, że nie ma tam okien, poza najwyższym piętrem w kafejce, to wszyscy wiemy, a jak nie ma okien, trudno się zorientować, jak upływa czas. Nawet jeśli człowiek wie plus minus po co przyszedł, chce to załatwić szybko i bezboleśnie, i tak nigdy nie ma tak, żeby to trwało chwilę.
Nie bywam w IKEI często, bo w Irlandii mamy jeden sklep w Dublinie, drugi jest w Belfaście, po stronie północnej. Do obu mam mniej więcej tyle samo, czyli coś ze 4 godziny. Drogi w Irlandii są słabe, a już z Donegalu do centralnej części szczególnie, nie ma mowy o wyskoczeniu od tak sobie, żeby połazić i zobaczyć, czy czegoś nie przecenili.

Bywam w tym sklepie może raz w roku. Asortyment nie zmienia się tam znowu tak szybko, żeby bywać częściej, domu nie urządzam namiętnie, więc nie ma potrzeby.
Tym razem celem był fotel. Sprawdziłam, czy mają na stanie, okazało się, że są 4 i pojechaliśmy.
Po kilku godzinach jazdy przyjemnie było zasiąść do kawy i irlandzkiego śniadania. To jest dla nas wielka uczta, bo nie jadamy go zbyt często ze względu na kalorie. To w IKEI jest akurat dobrego rozmiaru, nie za duże, nie za małe, dobrze przyrządzone. Jedynym minusem była kawa i herbata - obie wyjątkowo wstrętne, z tym, że kawa biła na łeb wszystkie inne podłe w smaku, które zdarzyło mi się kiedyś wypić. Jak na tę jakość, droga. No, ale nie na kawę tam pojechałam.

Zaczęliśmy od show room, bo mąż ma koncepcję na wymianę kilku rzeczy w kuchni i gdzieś tam jeszcze i mnie przeciągnął przez całość. Znalazłam tam fajne poduszki do fotela, zapisałam lokalizację w sklepie i nazwę. Potem spodobał nam się wieszak do łazienki, znowu to samo - notatki, gdzie go znaleźć. I jeszcze raz ta sama operacja z półką, która wisiała w zaaranżowanym pokoju.
Okazało się, że żadna z tych rzeczy nie jest tam, gdzie obiecywał napis na etykiecie.
Pracuje tam dużo osób, ale zaskakująco mało mogą pomóc. Pytasz, odsyłają cię do innej osoby do innego komputera, a jak już myślisz, że jesteś w ogródku i witasz się z gąską, to się okazuje, że Zosia gąski może i pasła, ale ta bajka jest o Kasi, co gąski zgubiła. Tam, gdzie przedmiot powinien być, okazywało się, że go nie ma wcale w sensie skończył się (to w komputerze tego nie widzieli?), albo leży gdzie indziej, ale gdzie, to może tamta pani, o w tym żółtym (oni wszyscy na żółto, daaa) mi powie.
Jak dotarłam do alejki 5 stanowisko 46, to się okazało, ze mogę podziwiać wielką pustą przestrzeń. Nie muszę chyba dodawać, że mówimy o sobocie, tłumach i sklepo-kilometrach oraz zakupo-godzinach nie do zmierzenia, a nie o małym przytulnym grajdołku z disajnerskimi przedmiotami..
Ale spoko, po fotel przyjechałam, nie będę się przecież denerwować, kiedy realizuję osobiste marzenie ostatnich lat.
Na liście w internecie napisano, że foteli ma być w tym kolorze na półce 4. Dochodzimy do regału, alejka 9 stanowisko 45 oczywizda na samym końcu, a tam stoi jeden. Pytam przechodzącego pana z obsługi, czy jeszcze gdzieś mają więcej (z myślą o tej półce, co jej w alejce 5 nie było), ale dostaję odpowiedź, że cokolwiek leży na regałach, to leży, a jak nie leży, to nie ma.
To ja się pytam, gdzie znajdują się te pozostałe 3 fotele, co są nadal na stanie dzisiaj, bo jeden kupiłam? Gdzie jest półka, co być powinna i jej nie ma?
Nie wiedzieć dlaczego, zaczęłam sobie nucić pod nosem piosenkę kabaretu Mumio

Jak to... jak to się stało
Że mi wypiłaś moje kakao
Przecież to mój kubeczek
To mój kubeczek z wiewiórką jest

Mąż jak zobaczył karton z fotelem, to go na-ten-tychmiast szlag trafił, bo ja go zapewniałam, ze to wszystko jest flat pack (widziałam miesiąc temu na własne oczy, nawet się zastanawiałyśmy z córką, jak ten fotel złożymy). Ale to chyba był ten casus, że my oglądałyśmy kilka kartonów na raz i one się zazębiały, a prawda taka, że fotel jest tam w całości, czyli karton jest w literę L, pod kątem prostym zgięty i wieeeeelki.

Zrobił się problem, bo to oznaczało, że bagażnik będzie otwarty, a to znowu oznaczało konieczność zakupy taśmy trzymającej to wszystko w kupie, a wiedzieliśmy, że takowa taśma jest, bo widzieliśmy taką żółtą, ale się okazało, że ta żółta należy do pracowników Ikei, a do kupienia jest czarna, ale przy kasie 22 na półce. Tam nie było, nie wiedziałam nawet gdzie szukać, ale chociaż kręciło się tam kilku panów, nikt nie polazł popatrzeć ze mną, a to rzut beretem był, tylko mi machali palcem przed nosem, w którym kierunku mam iść. Oni im chyba w instrukcji obsługi klienta zastrzegli, ze nie mają za bardzo pomagać, bo jak nie to na bruk. No bo jak wyjaśnić, że na każdym piętrze pracownicy tylko machają rękami w kierunku nieokreślonym, dupy nie ruszą i odsyłają jeden do drugiego?

Mąż już był na skraju wyczerpania nerwowego. Młody chłopak nawet szukał tej taśmy, ale koniec końców odesłał nas do obsługi klienta, która była po drugiej stronie lustra tej magicznej krainy, czyli po zapłaceniu, mieliśmy się tam udać.
Przy kasie okazało się, że wzięliśmy dwie rzeczy z półki, które były tzw display, czyli wystawką, a powinniśmy wziąć zapakowane. Pytam, czy mi ktoś to może jakoś skrótami przynieść, a on, że nie, że muszę wrócić (przypominam, że mowa o sklepo-kilometrach). Ręce mi opadły. Po ten garnek bym nie szła, ale taśma, okazało się w obsłudze klienta, też jest gdzieś w bebechach tego sklepu-potwora
- jest gdzieś, lecz nie wiadomo gdzieeeee - nucę dla uspokojenia nerwów.
Wywiozłam męża wraz z kartonem "potworem ostro zgiętym" i drugim koszem z poduszkami i różnymi dziwnymi rzeczami średnio potrzebnymi, ale taka łopatka to mi się przyda, bo tania, do samochodu na parking, a sama w te pędy z powrotem do sklepu na poszukiwanie taśmy o imieniu Maja-gdzieś jest, lecz nie wiadomo gdzie.
Młodzian pokazał mi skrót, żebym nie gnała tak całkiem przez wszystkie działy, takie tajemne szare drzwi, ale się pogubiłam i kiedy spytałam kobiety po drodze, ta zaprzeczyła, że takowe w ogóle istnieją. Głupia krowa, a młodziana od razu pokochałam, kiedy jednak znalazłam te drzwi i okazało się, że zaoszczędziłam przynajmniej z 15 minut, jak nie więcej. Tam miałam więcej szczęścia, bo pierwszy raz znalazłam młodą dziewczynę, która zostawiła jakieś kartony i mnie zaprowadziła do miejsca, gdzie taśmy leżą (sama bym ich w życiu nie znalazła!!!), byłam gotowa ją pod kolana z wdzięczności chwycić.
Po drodze w locie chwyciłam te dwa przedmioty czyli garnek i doniczkę, co były zapakowane tym razem, a nie z wystawy (chociaż taki burdel tam na półkach, że trudno się zorientować, co i jak) i już normalną drogą wróciłam do kas. Gnałam jak rączy koń, przedtem skrótem weszłam, a i tak mi to pól godziny zajęło. Mąż mnie zabije - śpiewałam przy kasie, dla spokojności oczywiście :-)

Wracaliśmy zapakowani jak na tym filmie reklamowym sprzed lat, gdzie w trakcie wyprzedaży ludzie wyjeżdżają z Ikei zapakowani tak wysoko, że pod mostem nie mogą przejechać. Tyle, że my wystawaliśmy z tyłu :-)
Na stronie internetowej jest wielki napis SALE i o ludziach, co mają Ikea Family kartę, że taniej. Nie wiem, co to za wyprzedaż, bo tam mało co było taniej, jakaś pościel, co i tak jej nikt nie chce i serwetki. Nie wiem też, po co ta karta, bo nic nie skorzystałam na tym, że jestem w 'rodzinie Ikei', a jak spytałam przy kasie, po co ja właściwie to mam (jak to po co, twoje dane podstępem od Ciebie wyciągnęli, głupia babo - mówiły oczy męża), odpowiedź była taka, że niby wiem, ale nie wiem. Produkty są oznaczone i mam je taniej i te z wyprzedaży też, ale ani tych produktów, ani tych taniej, jakoś nie widziałam, albo słabo oznaczone, albo się w ten 'nawias' nie łapię.

Wiem, IKEA to sklep z dosyć dobrymi towarami za niewielką cenę i za to trzeba jakoś 'zapłacić', ale żeby tak całkiem żadnej pomocy i slogany prawie bez pokrycia, albo pokrywające się z potrzebami setnej klientów, to chyba lekka przesada. A może ja tam za rzadko bywam, żeby to dobrodziejstwo ocenić, zauważyć?
Zadowolona jestem z fotela, z łopatek do smażenia, doniczki, garnka i poduszki też, ale zakupy tam to jak pobyt w armii cudzoziemskiej - maszeruj albo giń.


czwartek, 26 grudnia 2013

Czy ja jestem wystarczająco 'smart' na ten phone? A tak w ogóle to już prawie po

Piękny dzień, nie za oknem, bo tam wichura, ale u nas w domu tak. Przyszły święta, w Wigilię luzik, bo wszystko porobione, tylko upiec chleb, ustroić stół i oczywiście jajka faszerowane dla jeszcze-nie-zięcia, bo to ulubione jego danie (co tam, że u nas jadało się je tylko na Wielkanoc).
Z chlebem zrobiliśmy oczywiście jakieś dziwne czary mary. Oczywiście, bo ja w tym roku wyczyniam jakieś dziwne sztuki nie do końca zrozumiałe dla mnie, nie w moim stylu, że coś psuję, ważę lub przypalam. Wymieszałam mąki różne i ziarna i co tam w przepisie było, ale jakoś niecodziennie, w kazdym razie nie powtórzyłabym tego. Nagrzałam piec na 230, ale na grillu najpierw, bo tak się szybciej kuchenka nagrzewa, przez co mniej prądu się na to zużywa, włożyłam chleb i zmieniłam na konwekcyjne grzanie. No właśnie, miałam taki zamiar, a przekręciło mi się za daleko i włączyłam chłodny nadmuch (nigdy nie wiem, do czego to jest). I chleb stał kolejne 40 minut w tym, przez pierwsze piętnaście pewnie urósł, bo było jeszcze gorąco, a potem sobie tak stał blady. Córka sprawdziła, czy już gotowy i skonstatowała ze zdziwieniem, że cholerka coś blady, wsadziła rękę i chłodnawo. No to w panice piec na właściwe ustawienie i następna godzina już w stopniowo rosnącej temperaturze. Upiekł się i o dziwo był świetny, chyba najlepszy od lat.
Gdybym miała odwalić ten numer po raz drugi, nie potrafiłabym tego zrobić.
W każdym razie dzień uratowany, córka miała swój ulubiony chleb na kolację wigilijną.
Objedliśmy się jak zwykle. Nie, że jakieś ilości, ale po całym dniu gotowania, następnym szykowania, jakoś szybko się człowiek napełnia i nie za wiele daje się wchłonąć. W takiej perspektywie człowiek się zawsze dziwi, że tyle nagotował, naszarpał się i panikował w sprawie ilości potraw. Nihil novi.
Prezenty u nas zawsze między przystawkami zimnymi, a barszczem z uszkami. Dla odpoczynku i spokojności, bo wszyscy, niezależnie, czy lat 6, czy 60, są niecierpliwi dowiedzieć się, co tam w tych paczkach jest? Odkąd nie ma u nas maluchów, kładziemy je już poprzedniego dnia, zapakowane i opisane i czekają, a w nas wzrasta chęć zajrzenia do środka. Niby udajemy, że nie widzimy, ale żurawia zapuszczamy.
No i zaczęło się szaleństwo, książki, drobiazgi, to, co każdy wymarzył, co nie oszukujmy się, i tak by sobie kupił, bo torebka, bo portfel, bo czapka. Było też kilka większych, w moim przypadku smartphone. Postanowiłam wejść na abonament, bo muszę mieć rozmowy międzynarodowe tańsze lub całkiem za darmo limit, ze względu na mamę. A jak bill pay to można było pomyśleć o telefonie, bo z planem tańsze niż takie na kartę 'pay as you go'. No i wybrałam Samsung Galaxy Note 3. Tylko tak było mnie na niego stać, a raczej nie mnie, a Mikołaja. Kilku Mikołajów, bo dzieci się złożyły i przyjaciel rodziny dołożył voucher.
Dostałam telefon i oszalałam.
Z rozpaczy, że taka durna jestem i zacofana, że czuję się jakbym w ciemnym lesie chodziła i tylko momentami wychodzę na polanę, jasność widzę, czyli jakimś cudem udaje mi się znaleźć sms czy coś tam innego, po czym znowu w gąszczu niepewności i dziwnych ikonek się poruszam i tak w koło Macieju. Kiedy przychodzi mi pisać na ekranie dotykowym, to latam po nim palcami jak łyżwiarka na oblodzonych kocich łbach, nigdy nie wiem, gdzie wyląduję, w którą stronę mi palec poleci i co z tego na ekranie jest tekstem, który chciałam napisać, a co jakąś hebrajską mowa.
Ubaw najlepszy mamy, kiedy robimy wybieranie głosowe lub głosowe wyszukiwanie google. Raz podchwyci, raz nie.
Galaxy Note 3 ma tyle funkcji, przydatnych i ciekawych, że aż żal taki mieć i nie korzystać, dlatego muszę jutro usiąść z jakimś filmikiem instruktażowym i podziałać. Wyjść z tego lasu :-)

Pierwszy dzień świąt i drugi to wizyta przyjaciół z dziećmi, a teraz lenistwo i filmy w planie.
A jak Wam minęły święta?


wtorek, 24 grudnia 2013

Taka jestem, proszę pana, rozchwiana jak ta pogoda, czyli opowieść podręcznej

Całkiem jestem jak nasza aura - zawiana w nogach, czyli nie całkiem równo stoję.
To nie mój czas zdecydowanie. Nie wiem, czy to coś nowego, czy mi się ten balans wyłączył z powodu stresu, a raczej napięcia spowodowanego zbyt dużym chceniem zrobienia wszystkiego na czas i jak najlepiej, ale w głowie mi się kręci, od ósmej już mi się oczy zamykały, a jeszcze tyle było do zrobienia. Miałam taki kryzys o dziewiątej, że musiałam w ulewę wyjść z domu na chwilę, bo myślałam, że przytomność stracę. Aż się przestraszyłam.
Cały dzień miałam jakiś do kitu. To znaczy atmosfera fajna, z dzieciskami w kuchni, Michalina robiła jedno ciast, a ja zawalczyłam z tortem chałwowo-kawowo-wiśniowym. Nie wiem, czy ten przepis ze strony wprawdzie zaufanej, ale nigdy nic nie wiadomo, jakiś trefny, niesprawdzony, pisany na kolanie, czy ja do kitu całkiem dzisiaj, ale nic mi się nie kleiło z tym ciastem. Na szczęście biszkopt czekoladowy do tortu wyszedł, ale wykorzystałam doświadczenie z innych przepisów, więc nie mogę pochwalić, że to zasługa tego.
Potem mi podpadło, że autorka kazała rozpuścić mąkę ziemniaczaną we wrzącym kompocie, toż to każdy wie, chyba, że całkiem początkujący, że tak się nie da. Czujna się zrobiłam jak Wasilewska, ale nie na tyle, żeby jednak zamienić mąkę ziemniaczaną na kukurydzianą (która daje piękniejszy pobłysk masy wiśniowej i jest ona mnie kisielowata, a bardziej galaretkowata). Potem mi się zważyła śmietana chałowo-kawowa. W mig. Ani się nie spotrzegłam, miałam breję w grudach. Ręce mi opadły.
Stwierdziłam, że straciłam 'modżo' do gotowania i teraz wszystko mi nie wyjdzie. Jak przekrajałam biszkopta na blaty do tortu, to mi ręce latały. Całkowicie straciłam pewność siebie w kuchni, do tego stopnia, że zrobiłam drugą śmietanę potem, ale mało brakowało, a bym ją przebiła (nie zdarza mi się to, a teraz proszę), potem poprosiłam córkę, żeby zrobiła polewę na tort typu 'ganache' czyli śmietanka z czekoladą w niej rozpuszczoną, bo ja już nie wierzyłam, ze dam radę.
Mąż dokończył rybę po grecku, zrobił w galarecie, nasmarował mięsa, ja już tylko za podręczą robiłam.
I się kiwałam jak kiwaczek jakiś, tak mi się we łbie kręciło.
Do kitu.
Do tego dostałam kartki, a sama ich nie wysłałam prawie wcale, tylko kilka, bo po prostu nie miałam siły biegać, kupować i wysyłać, z tym przeziębieniem i balansem, co był do bani. Aż szkoda, że nie na bani :-)

Zobaczymy jak będzie jutro, czeka mnie wykończenie domu, ubranie stołu, upieczenie chleba i jakieś tam pomniejsze sprawy. Obym nic nie schrzaniła.

Mimo to fajnie jest, tylko żeby mnie przestało w głowie kręcić i mdlić.

Oczywiście Wesołych Świąt Wam życzę!

wtorek, 17 grudnia 2013

Wiem, ale nie wiem

W tym roku dla odmiany wiem, co dostanę pod choinkę. Ale co z tego? Nawet w sklepie byłam i widziałam pudełko, ale nie wiem, w ręku nie mam, jeszcze nie czuję, cierpliwości upraszam, bo ze skóry wychodzę.
Rzecz w tym, że umyśliłam sobie iść w smartfony. A jak tak, to najpierw myślałam, kombinowałam, jaki, bo ja ślepa, żeby lekki, bo cegieł mam już dość w życiu (guzikowce są grube i toporne przecież), macałam w sklepie i zdecydowawszy, że Samsung Galaxy Note, a że mnie na 3 nie stać, to dwójka. No, ale się okazało, ze jak przejdę na bill pay to stać mnie na trójkę, a do tego rozmowy darmowe będę miała ileś tam minut, co mi się koniec końców opłacało (również dzięki przyjacielowi Michaliny, ale to długa historia). Stanęło więc na tym modelu.
A jak abonament, to wprawdzie rodzina kupuje, ale ja muszę podpisać, stąd moja obecność w sklepie.
Syna w roli cerbera córka wysłała ze mną, zaraz od pani przejął telefon, nawet nie powąchałam.
I tak sobie czekam, całkiem jak ten franio-podobny Jack Russell z filmiku poniżej


Przekupstwo nie pomogło, podstęp, że trzeba sprawdzic, czy nie porysowany i czy nie pęknięty też nie. Cóż zostało, tydzień spania przy talerzu z ciasteczkami, haha.

Ale zeby nie było jakoś specjalnie fajnie, to przy okazji wymiany sim card coś się pani pokiełbasiło i w rezultacie nie przerzuciła mi połowy numerów telefonów i oczywiscie jakich nie ma? Tych najważniejszych i najczęściej używanych. Także, kto mnie zna i wie, że powinnam mieć Wasz telefon, proszę mi słać swoje numery, bo jak znam życie, w moim spisie brakuje właśnie Waszego :-)
A ja czekam :-)

sobota, 14 grudnia 2013

Smarkata kołowacizna, a lista się sama nie zrobi, zakupy tym bardziej.

Siedzę na przepisami, robię listę zakupów i tak kicham, że mam ciało-odrzut na metr. Jakby można było dalej, to i pewnie bym dwa poleciała, ale kanapa jest buforem.

Tak mi dobrze szło, opanowałam jakoś zawroty głowy, dostałam nowe leki, które były bardziej skuteczne. Nie zlikwidowało to całkiem kołowacizny, ale znacznie ograniczyło. Trochę głupio zrobiłam, że pojechałam do Michaliny do Dublina, ale tak się cieszyłam na to nasze chodzenie po świątecznym mieście, że nie umiałam sobie tego odmówić. Do tego w planach miałam dzień spędzony w gronie przyjaciół pod Dublinem, z którego nic nie wyszło, bo się pani domu rozchorowała, ale nie ma tego złego, bo chociaż po Ikei pochodziłam. Poszłam odwiedzić tam fotel, który sobie wymarzyłam do pokoju, do czytania. Usiadłam na nim, zachwyciłam się po raz nie wiem, który, po czym zakupiłam jakieś drobiazgi i rzecz najważniejszą - zejefajną kołdrę dla męża na zimę i dwie superowe poduszki.
Foteli u nas dostatek, ale te najwspanialsze są drogie, kosztują ponad 400, a czasem i prawie 600 euro, na to mnie nie stać. A ten jest za 200 i równie dobry. Za jakiś czas sobie na niego uzbieram i kupię.
Na pocieszenie udało mi się za to wyhaczyć w jednym takim sklepiku dekoracji wnętrz taki oto wieszak na papier toaletowy. Pokazywałam go na Notatkach Coolturalnych, bo on taki właśnie kulturalny jest, ma litościwie dla mola książkowego półeczkę na czytane właśnie książczydło lub Kindla, ale i tu wkleję, bo cieszy mnie niepomiernie, a pewnie nie wszyscy zaglądacie i tam


W Dublinie było cudne, ale tłoczno niezwykle, bo się okazało, że to weekend, kiedy się wieśniaki zjeżdżają na zakupy. Czyli ja też, bom przecież z małego miasteczka na północy. Jeszcze dalej niż północ, rzec można.
Miałyśmy ambitne plany, ale one były jednak na wyrost, cieszę się, że udało mi się kupić dla Misi prezent i że mogłam z nią iść do Yamamori i do kina na Saving Mr. Banks.
Świetny film, bardzo polecam, jak tylko się ukaże w Polsce czy gdziekolwiek jesteście, ukazuje kulisy powstania filmu Mary Poppins, życie autorki tej powieści, ówczesne i powrót do jej dzieciństwa, jak powstała książka, skąd się wzięłam cudowna niania i kogo tak naprawdę przyleciała na parasolu uratować? Oczywiście spłakałyśmy się na końcu haniebnie.
W nocy w niedzielę przyjechałam, a w poniedziałek do pracy, ale nie kręciłam nosem, bo się za wszystkimi tam stęskniłam. W piątek zaliczyłam pierwszą toaletę z podopiecznym, nie było źle, jestem zaskoczona, można się przyzwyczaić.
Przyszły tydzień będzie pracowity, bo mamy mszę we wtorek w day centre dla wszystkich podopiecznych i ich rodzin, potem czwartek obiad świąteczny dla nas wszystkich, a koniec tygodnia wiadomo, już zaczną się przygotowania do świąt.
Emocje, emocje, a ja narazie chora, kichająca, smarkająca i skołowaciała.
Pięknie, k....a pięknie


czwartek, 5 grudnia 2013

Orkan Xaver już tu był, a choinka stoi

Ale nas przewiało zeszłej nocy. Nic spać nie mogłam. Nie lubię wiatru, niektórzy uważają, że jest świetny i ich odpręża, ale mnie tam nic nie uspokaja, wręcz odwrotnie.
Siedzę w domu, bo jednak dostałam zwolnienie na to vertigo, czyli zawroty głowy związane z błędnikiem. Mam siedzieć nieruchomo, czytać, oglądać TV i dać się temu błędnikowi ustabilizować. No, ale jak to w domu, kobieta nie jest chora widocznie, czyli nie wyje z bólu, nogi jej nie urwało, ręki też nie, to przy okazji może niech upierze, uprasuje, co dzisiaj na obiad?
Nie skarżę się, mąż mi bardzo pomaga, ale sama sobie robię krzywdę, bo tylko w momencie, kiedy tracę równowagę, na ścianę lub drzwi lecę, czuję, że choruję, a tak śmigam po domu jak jaka głupia.

Wczoraj postawiliśmy w domu choinkę. Powinna być ubrana na 6go grudnia, irlandzkim zwyczajem wcześniej stroi się domy, w pierwszy weekend, ale ja będę u córki, więc mamy choinkę Barbórkową.
Wiem, że u nas tradycja ubierania drzewka przed samą Wigilią, ale ja tego nigdy nie lubiłam. Mama robiła zawsze histerie, że tyle roboty, że ona z babcią w kuchni, a my walczymy z drzewkiem, zamiast jej pomóc. Poza tym choinka nigdy nie była ubrana według jej standardów. co akurat rozumiem, bo każdy ma swoje, ale jednak awantury w taki dzień to trauma.
Postanowiłam, że u mnie w domu będzie inaczej, co udało mi się o tyle, że stawiamy drzewo wcześniej, ale takie emocje temu towarzyszą, że często się naszarpiemy zanim robota skończona. Czasem udaje się ominąć kłótnie. Wszystko dlatego, ze przeważnie nie działają światła, poza tym ja bym chciała inaczej, mąż inaczej. Kształt choinki i jej gęstość też budzi dyskusje, wybór choinki to jest gehenna, bo szukamy idealnej. W zeszłym roku mąż zarządził wycinkę z ogrodu, bo mu jedno drzewko psuło koncepcję. Trochę łyse było, więc niejedną łzę uroniłam, bo nie jest mi wszystko jedno. W tym roku uparł się też jedno wyciąć, bo za gęsto rosną i musiał rozluźnić szereg. Tym razem gęste, a do tego wielkie jak dupa słonia. Jak u Griswoldów w Witaj św. Mikołaju, dotargaliśmy je do domu, wstawiliśmy i nie wiedzieliśmy, jak się ruszyć. Trochę je mąż poprzycinał z jednej strony i jakoś się pomieściliśmy. A jak pachnie!


Wiewiórki nie mamy, sprawdzałam, bo mnie córka spytała, więc lepiej było się upewnić :-)



Oczywiście przy tym ubieraniu się naschylałam i nagibałam, więc błędnik mi się wcale nie ustabilizował. Teraz siedzę i próbuję odpocząć za wszystkie czasy, haha.
Muszę zrobić menu świąteczne i listę zakupów. Poza tym oglądam Ruskich w Londynie, mam serię nagraną na boksie Sky i zaliczam po kolei. Muszę trochę miejsca zrobić na dysku twardym, bo w święta  pewnie fajne filmy będą, a ja nie oglądam TV wtedy, więc nagrać będzie trzeba. Odcinek specjalny Downton Abbey głównie.

Oglądałam w zeszłym tygodniu Listy do M. Bardzo mi się ten film podoba, wiem, że podróbka Love Actually, ale dobra podróbka, filmów świątecznych nigdy za wiele. Czeka na mnie ten wspomniany pierwowzór listów, Holiday i może sobie jeszcze coś zapodam, na pewno Frasiera święteczne epizody, jak co roku.