sobota, 30 lipca 2011

Bigosowe wiadomości wbiły mnie w krzesło, a syn nieźle przetrzymał do drugiej.

Oczy mam na zapałkach, zrobiłam sobie kawę i się relaksuję przed pracą, wiem, wiem, dzisiaj sobota, ale z okazji festiwalu odbywającego się w naszym mieście, a raczej przez ten cholerny festiwal, muszę pracować. No nic, jeszcze tydzień. Cieszę się, ale jednocześnie przestałam spać ze zmartwienia, co dalej? Odcinałam centymetry z metra jak żołnierz przed wyjściem z wojska (młodszym tłumaczę, że kiedyś była obowiązkowa dwuletnia służba wojskowa i uwięzieni tak świętowali ostatnie sto dni, ze odcinali po jednym centymetrze każdego dnia), no więc i ja odcinałam, a teraz się boję wrócić do domu bo 'a nuż mnie narzeczona z najlepszym kumplem zdradzała'. Człowiek się zawsze boi tego, co za rogiem, kiedy straci pewność, grunt pod nogami.
A oczy na zapałkach, bo mnie mój syn przetrzymał do drugiej w nocy wczoraj. Pojechali całym gangiem na dyskotekę do sąsiedniego miasta. Od nas wyjeżdżają autobusy. Takie wiejskie irlandzkie rozrywki. A jak wracają to lubią jeszcze pójść do nocnego take away, czyli takiego makdonalda nocnego i każdy musiał zjeść po paczce frytek, niektórzy do tego jeszcze coś kurczakowego. Tyle energii stracili, haha. Poza tym to taki zwyczaj chyba bardziej niż potrzeba, zeby jeszcze omówić co się działo i jaka laska jak dzisiaj wyglądała. Syn zadzwonił i poprosił, czy jeszcze może na te frytki. Przecież mu nie będę odmawiać. To i siedziałam do drugiej i czekałam na znak sygnał, że potrzebuje podwózki do domu.
Ale mi się wcale nie nudziło, założyłam słuchawki na uszy, włączyłam Radio Zet (oni w nocy świetnie grają) i zatopiłam się w linkach i tym, co tam było, wysłanych przez Bigosową. Poprosiłam ją o to, kiedy zobaczyłam jej piękny baner na bloga i kiedy ona wyznała mi, że sama tymi ręcami wykonała. Oczywiście zapałałam żądzą, że ja też tak chcę. I tak dowiedziałam się o digital scrapbooking. Tak, tak, znowu oszalałam. Nie dość, ze decoupage, to i jeszcze to. Dla osoby, która nigdy nic 'tymi ręcami' to jest wieeeelka rewolucja. Kleić to ja nie bardzo, jeśli idzie o scrapbooking, ale takie cudeńka na bloga baaaardzo mnie zainteresowały. Photoshopa muszę sobie przypomnieć, bo nieużywana wiedza zardzewiała, ale przypomnieć to zawsze lepiej niż od nowa, czyż nie?

środa, 27 lipca 2011

Heja heja nie ma kleja

Głupieję już z nadmiaru zajęć i ze stresu trochę też. Zdecydowałam nie przedłużać kontraktu, zresztą wcale nie jest powiedziane, ze by mnie chcieli, ale ja ich prosić w każdym razie nie będę. Dosyć pomiatania i wywyższania jednych kosztem drugich, nie może tak byc, że ja tracę resztki poczucia własnej wartości na rzecz motłochu. Będzie tego.
Z przyjemniejszych tematów - mój syn zaczął koncertować. Miał już dwa występy i kolejny w drodze, w sobotę znowu zagra na festivalu w naszym miasteczku. Ale fajnie. Woziliśmy go na lekcje gitary, płaciliśmy, ale nie mieliśmy nadziei ani takich oczekiwań, ze on jakąś kapelę założy z kolegami, czy że będzie występował. A tu taka niespodzianka. Nauczyciel ich namówił, wprawdzie Wojtek prosił, zeby go wozić na próby, ale wiecie jak to jest, nie braliśmy tego na poważnie. Aż pewnego dnia mówi, że będą grali w miasteczku obok. No ja się zastrzelę z korkowca. Nie spodziewałam się.
Jak go zobaczyłam to mi mowę odjęło. Gra!!!! A do tego jaki luzik!!!
Ten w żółtej koszulce po prawej - mój ci on. Jak klikniecie to się powiększy zdjęcie :-)




Zdjęcia nie za dobre, bo nam słońce w pysk waliło, a wiadomo sceny nie da się obrócić tak, żeby matki sobie popstrykały fotki ku potomności. Na tym drugim koncercie nie mogłam być, bo go przenieśli na inny termin i akurat pracowałam, ale inna matka robiła fotki i mam od niej dostać. Może będą lepsze.
Wojtek gra na gitarze basowej. Niewiele wiem o tym, co która gitara robi w zespole, ale on sobie tak brzdąka. Brdęk, brdęk na basowo. Są piosenki, że basowa ma nawet solówki, jedną taką grali. Fajnie mu poszło. Nauczyciel mówił, że jest z nich dumy. Jego kolega ma taki czadowy głos, że szok. Na scenie jest śmiały i daje czadu, a w życiu przemyka się pod ścianami. Kolega nie syn.
A poza tym nie dzieje się nic. Jakoś wpadłam w stupor życiowy, nie czytam, TV nie oglądam, nagrane filmy czekają, a ja tak jakoś żyje życiem. Pustka. Zmęczenie.
Ale wyjdę z tego.
Nie wiem, czy ktoś czytał na Notatkach Coolturalnych TU, ale mam zamiar się wziąć za decoupage. Przeczytałam w książce o tym i oszalałam. Też tak chcę. Nie dość, ze mi się takie rzeczy podobają, to może będzie to swoista terapia zajęciowa, taka samo-terapia. Robienie czegoś rękami jest dla mnie rzeczą obcą, oprócz bębnienia w klawiaturę, manualnie jestem nieczynna do odwołania. Ale spoko, uruchomię się. Tylko się muszę jakoś sama nauczyć tej techniki, bo tu żadnych kursów nie ma. Czy ma ktoś dla mnie rady? Gdzie kupić rzeczy do tego online? Jakieś dobre książki? Portal? Every little helps :-) że polecę Tesco'wym sloganem (czy to z Super Valu?).

czwartek, 21 lipca 2011

Ślimak, ślimak pokaż nogi


Tak się pławiłam w zachwytach, ochach i achach jak to fajnie jest, kiedy dzieci już duże, aż do przeczytania wywiadu w lutowym Twoim Stylu (bo ja zapóźniona jestem w prasówce) ze słynną trendsetterką Li Edelkoort. Od trzydziestu lat przepowiada nie tylko, co zmieni się w modzie, designerze, ale przy okazji też, jakie zmiany zajdą w społeczeństwach, w zachowaniach ludzkich. Ma jakiś siódmy zmysł, bo już wiadomo, że nawet najbardziej nieprawdopodobne jej wizje, jednak się urzeczywistniały. Jak ta o światowym kryzysie, o nad-konsumpcjoniźmie, który między innymi doprowadził do tego. Tym razem ‘wieszczy’ o roku 2050 – „…średni wiek ludzi żyjących w krajach wysoko rozwiniętych przesunie się z 26 lat do ponad czterdziestu. Ludzkość starzeje się w nieznanym dotąd tempie. Wpłynie to oczywiście na kształt kultury. Zaniknie wszechobecny dziś kult młodości. Znów ceniona będzie dojrzałość, zmieni się nasze wyobrażenie o pięknie. Kwestię „jak się nie zestarzeć” zastąpi pytanie „jak zestarzeć się dobrze”, czyli twórczo i aktywnie. Dojrzałość stanie się cechą pożądaną w kulturze. Rynek dzisiaj zorientowany przede wszystkim na potrzeby młodych ludzi, dostrzeże gigantyczną grupę docelową, jaką będą ludzie w wieku 50+, 60+, 70+”.
Najpierw się ucieszyłam – ale fajnie, to ja będę w tej grupie docelowej. Ale zaraz przyszła świadomość, że jednak nie bardzo, że wielce prawdopodobne jest, że ja w ogóle tego roku nie dożyję, że tu jest mowa raczej o moich dzieciach, które najbardziej skorzystają, a ich mama najzwyczajniej będzie już w piachu. To się stropiłam. Po raz pierwszy w życiu okazało się coś poza zasięgiem mojej długości życia. Przedtem wszystko było możliwe. Kiedy w latach siedemdziesiątych mówiło się o roku 2000, dla jednych science –fiction,  dla mnie to była moja po prostu przyszłość, której co najwyżej mogłam być ciekawa i dążyć do jak najlepszego spełnienia marzeń. Do dziś cały czas mi to wrażenie towarzyszyło – tyle jeszcze przede mną, sky is the limit. Otworzyłam Twój Styl przy śniadaniu i między jedną kanapką, a drugą dowiedziałam się, że limit owszem ma związek z niebem, ale w tym kontekście, że pewnie już tam będę (mam nadzieję), kiedy przepowiednie Li Edelkoort będą się się ziszczać. O żesz kurna, normalnie śmierć zajrzała mi w oczy.  Okropne to jest wrażenie, takie nagłe przejście z ‘wiecznie młody’ na ‘wkrótce martwy’, bo dla mnie 40 lat, to wkrótce, żeby nie powiedzieć ‘nigdy’. Jakoś dziwnie czas przyspieszył, rok wydaje się miesiącem, miesiąc dniem, pstryk i już jest lato, za drugim pstryknięciem już będzie Boże Narodzenie. Ledwo rozbiorę choinkę, już będę malować jajka, a zaraz potem płot w lecie, ledwo się obrócę już będę chować skrzynki z okien na jesień. Kiedyś koleżanka, która była za mną tutaj w Donegalu, przyznała mi rację -  mimo, że powinien czas tu płynąć wolniej, płynie błyskawicznie, myk myk, gnają dni jak rącze konie. I pomyśleć, że kiedyś kolejne daty przychodziły wolno jak ślimaki. A może to było tylko wrażenie? Bo przecież ślimaki też nie są takie powolne, jak nam się wydaje.

sobota, 16 lipca 2011

Ciężkie jest życie homara, syn nie miał okazji się wykazać, a ja muszę się bronić rękami i nogami

Córka specjalnie pruła wczoraj w nocy z Dublina, zeby zobaczyć debiut sceniczny mojego dziecka drugiego, czyli jego pierwszy koncert festiwalowy. Zabrzmiało poważnie, ale festiwalem nazywamy tu letnie tygodniowe imprezy plenerowe w niemal każdym miasteczku w Irlandii, bo co jak co, ale oni tutaj to sa mistrze w urządzaniu takowych. U nas na przykład jest dosyć znany Międzynarodowy Festiwal Mary of Dungloe. Polega on na tym, że przyjeżdzają dziewczyny zewsząd, konkurują urodą, a inni mają luz i piją do upadłego oraz słuchają muzyki na ulicy, w pubach, gdzie się da. No, ale nie o tym miało być.
Syn nie zagrał, bo leje od dwóch dni i się nie zanosi na przestanie. Coraz gorzej właściwie. Ale pech.
A my od rana, żeby go wesprzeć duchowo, piekłyśmy, gotowałyśmy i oczywiście przy tym sobie gawędziłyśmy. Lubimy tak.
Dzisiaj przypadkowo wyszedł nam dzień irlandzki. Najpierw napiekłyśmy mistrzowskich sconesów Misi, z malinami tym razem. Potem pełnoziarniste męża, a jak już byli i tak uwaleni w mące i piekarnik chodził, dorobili jeszcze soda bread (chleb na sodzie, specjalność tutejszych gospodyń)



Tutaj całość wypieków z coraz piękniejszym storczykiem, któremu przy każdej okazji robię zdjęcia bo cieszy oko jak nie wiem.
Wieczorem przyjechał jeszcze-nie-zięć i przywiózł homary, czyli po tutejszemu lobstery. No i się zaczęło.
Lekcja jedzenia, walenie młotkiem w skorupę, wywlekanie mięsa i nie chcę wiedzieć czego jeszcze, odpadłam. Musiałam wyjść, bo bym zwymiotowała. Siedząc w pokoju słyszałam jak mlaskają i wysysają.
Oni uważają, że mieli ucztę nad ucztami. No cóż, o gustach się nie dyskutuje.



czwartek, 14 lipca 2011

Kto ty jesteś?


„Byłam rozpieszczoną gówniarą urodzoną na francuskiej ziemi, miałam prosty i obiecujący start.  Matkę Francja onieśmielała i pozbawiała własnej tożsamości.  Dorośli, którzy się tutaj przenieśli tak jak ona, tęsknili za ojczyzną i kojarzyli mi się z liśćmi, którymi wiatr miota po ulicach tam, gdzie zawieje.  Inaczej było ze mną, z Gają i Karlą.  My byłyśmy stąd.  Nie umiałyśmy śmiać się z „Misia” czy „Alternatywy 4”, które wałkowano na TV Polonia, ponieważ nie znałyśmy polskich problemów. Nie obchodziły nas zjazdy polonii ani żadne ‘wieczory polskie’, które organizowano co wtorek i na których jedzono chleb ze smalcem, kiszone ogórki, tańczono polkę i omawiano kolejny numer „Kultury” Giedroycia.  Giedroyc nas nie obchodził, wolałyśmy czytać pisma francuskie, najlepiej jak najbardziej kolorowe.  I nie chodziłyśmy do kina podczas „dni kultury polskiej”, ponieważ polskie filmy były ciężkie i nudne – wołałyśmy pójść na amerykański hit z Johnnym Deppem lub Bradem Pittem.”
Tak pisze Małgorzata Warda w swojej nowej powieści „Nikt nie widział, nikt nie słyszał…”. Przeczytałam to, zamknęłam z hukiem książkę, co zawsze robię, kiedy coś trafnego przeczytam, zerwałam się na równe nogi i zakrzyknęłam – tu jest pies pogrzebany. Uderzyła mnie trafność tych słów.  Dziewczynka będąca narratorką powiedziała to, co pewnie myśli sobie większość naszych dzieci – dosyć już tej martyrologii emigracyjnej, nas to nic, a nic nie obchodzi, my mamy życie tu i teraz i nie mamy pojęcia, dlaczego ryczycie ze śmiechu na ‘Rejsie’, dlaczego płaczecie słuchając ‘Autobiografii’ i Kazika, Małysz nas nie wzrusza i nie mamy pojęcia, ba – mało nas to obchodzi, jak wygląda Kaczyński?
A rodzice na takie dictum uderzają w lament – dziecko, jak to, siadaj tutaj, oglądaj ‘Zemstę’, ‘Pana Tadeusza’, ale już, bez dyskusji. A kiedy groźby nie działają, czas na błagania – co powie babcia i ciocia Lusia?  Miej litość.  I gnają ich do polskiej szkoły, zbierają Encyklopedię Polską z Newsweeka, ciągną Mickiewicza w walizach przez pół Europy, niech dziecko zna swoje korzenie. A wieczorami – znieczuleni białą wodą rozmowną, płaczą nad frazami Stepów Akermańskich (Wypłynąłem na suchego przestwór oceanu…) – to ci z humanistycznym rodowodem. Ci o umyśle powiedzmy ścisłym, nie mylić z za ciasnym, śpiewają ‘wyrwij murom zęby krat’ albo Majteczki w kropeczki (no co, też nasz folklor, o międzynarodowym zasięgu można powiedzieć) i pouczają dzieci po stokroć – nie zapominaj skąd twój ród, nie rzucim ziemi, przejdziem Wisłę…
I krytykujemy – e tam, angielskie programy to są do niczego, co oni pokazują w tej irlandzkiej telewizji? Te ich seriale jakieś takie, nie to, co nasze ‘Na Wspólnej’. Szpitale, pożal się Boże, dentyści nic nie umieją, jedzenie do bani, kto wymyślił taką kuchnię, tylko bekon, kapusta i ziemniaki.
Wieczny żal za pozostawionymi rodziną i przyjaciółmi, wieczna tęsknota za ‘piękna Polska nasza cała’, wieczne rozdarcie i rozedrganie. A dzieciaki patrzą na nas i nie mogą ukryć wyrazu politowania na twarzach – starzy znowu desperują, kiedy im to przejdzie? Po co oni wyjeżdżali, po co tyle zamieszania, żeby teraz popadać w doły z powodu wyjazdu?
To nie wina naszych dzieci, że tu zamieszkały. Również nie ich, że starym nie wychodzi, albo wychodzi, ale tęskno, że gdzieś tam by było lepiej, ale nie ma co, trzeba tu trwać, bo tu jest kasa, tu jest praca. Najlepsze, co możemy dzieciakom podarować, to nasze pogodzenie się z rzeczywistością, nasze zdolności, a co najważniejsze, chęci asymilacji. Nawet, jeśli w planach mamy powrót do kraju za jakiś czas, nie możemy tu i teraz robić wszystkiego na odwal się, bo w ten sposób dajemy dzieciakom poczucie tymczasowości i życia na niby. A to szacunku nie budzi i może się odbić czkawką w przyszłości.
Ja nikogo nie oceniam, co najwyżej przeprowadzam wiwisekcję swojego tutaj życia, swojej postawy.  Przez tyle lat, od pierwszych dni na Wyspie, miałam stres i obawy – czy ja słusznie urządziłam dzieciakom taką rewolucję? Czy zrobiłam im większą krzywdę, czy przysługę? Czy fakt, że tylko w części czują się Polakami (bądźmy szczerzy), trochę Irlandczykami, a najwięcej Europejczykami, czyni z nich pozbawionych uczuć patriotycznych kosmopolitów, czy po prostu nowoczesnych członków europejskiej wspólnoty? Czy one mi kiedyś podziękują, czy naplują w twarz? Pytania galopują w oszałamiającym tempie, poczucie winy goni poczucie dumy, bo one sobie świetnie dają radę w międzynarodowym towarzystwie, nie odstają od dzieci polskich, nie odstają od żadnych dzieci, te przemiany dały im siłę do zdobywania coraz to nowych obszarów, bez strachu, bez chęci cofania się do bezpiecznego kąta. A dlaczego? Bo myśmy nie chwiali się na emigranckich nogach, nie uprawiali szpagatów w rozkroku między dwoma krajami, po prostu postanowiliśmy wieść życie gdzie indziej, klamka zapadła i od tej pory nie było już przy dzieciach pytań czy, tylko jak? Co nie znaczy, że kiedyś zdania nie zmienimy, ale to pytanie będzie stawiane i rozpatrywane wtedy, kiedy się pojawi taka potrzeba, a nie każdego dnia do imentu.

wtorek, 12 lipca 2011

Tajemnicze, a zaraz potem telefoniczne, rewolucje.

Zniknęłam, bo w weekend była córka i przecież nie będę wtedy w sieci siedzieć, a w niedzielę była Tajemnica (relacja TU) i tym bardziej nie było czasu na internet.
Kiedy moje starsze dzieczko przybywa, mogę zapomnieć o odchudzaniu. Najpierw upiekła sconesy, najlepszy jakie w życiu jadłam, potem obie upiekłyśmy sernik z rabarbarem i wiadomo, nasz ulubiony. Nawarzyłam wielki gar zupy gulasz Bogracz, bo miałam nadzieję poczęstować Tajemnicę i jej rodzinkę, ale oni skubaniutcy wcale nie chceli nic jeść, dobrze, że dziecię zabrało dwa słoiki do Dublina. Zupa wprawdzie węgierska (a do niej zrobiłam własne kluseczki osipetke rolowane w rękach i wyglądające jak miniaturowe gnocci w tej gulaszowej zupie), ale my nie lubimy ostrego, więc starałam się, żeby było takie w sam raz. Nie było. Myślałam, że mi język wypaliło na ament.
Tak wypoczęłam psychicznie, że dzisiaj bez stresu (o dziwo) poszłam do pracy. Wysłali mnie w ciągu dnia do banku, wracając weszłam do sklepu i znalazłam telefon, który mi pasuje. Wreszcie. Trochę to dzięki Dublinii, bo ona pokazała na swoim blogu taki sam, różowy jedynie, a ja się na niego czaiłam, czaiłam, to kiedy zobaczyłam u niej, uruchomiłam się jakoś w kierunku podjęcia decyzji o nowym zakupie. Swój mam już od 6 lat, czas go wymienić. Nie lubię takich akcji, mogłabym ze starym chodzić, gdyby nie to, że już słabowity, bo już wiekowy jednak.
Jutro idę sobie sprawić ten

czwartek, 7 lipca 2011

Lider erekcji w kasie kredytowej - (felieton ukazał się w Gazecie Polskiej w Irlandii)

"Be a leader in erection – właśnie usłyszałam w radio. Siedzę przed komputerem, szykuję palce jak pianista przed koncertem i taki mnie tekst atakuje. Do tego nazwa specyfiku i dodatek już po polsku, bo to polskie radio w Cyfrze – „zawsze wypala”. Obrazowość tego stwierdzenia zwaliła mnie z nóg – to chyba za dosłowne dla mnie, żebym uznała, że genialne. Może i jestem wyzwolona, ale chyba nie aż tak, żeby mnie ktoś w samo południe epatował możliwościami wystrzałowymi po zażyciu leku przez mężczyznę z problemami erekcji. Czy to przypadkiem nie powinno być jakoś później, po 22-giej czy jakoś tak?
Sprawdzam pocztę, od tego zawsze zaczynam. Po kilku minutach lekko stresowych, bo podświadomie czekam złych wieści, a przynajmniej takich, które zwiastują komplikacje życiowe, oddycham z ulgą – nic strasznego, same przyjemności właściwie. Napisała do mnie pani z polskiej księgarni w Dublinie SEN, że znaleźli dla mnie książkę o zdrowym, ale nadal niepozbawionym smaku odżywianiu. Nie mogłam jej zdobyć w Polsce, jedyne miejsce to Allegro, ale tam dużo zachodu z wysyłaniem do Irlandii i jakieś akrobacje z płatnościami, to pomyślałam, że może tu jakoś zdobędę. Zapytałam w mailu i już niedługo dostanę. Mam nadzieję na jakieś fajne przepisy, bo nadal jestem zorientowana na zmianę stylu życia i zrzucenie kilogramów, a że Dukana nie mogę stosować, mówię to na wszelki wypadek, gdyby komuś przyszło do głowy do mnie pisać z takimi radami (wiem, wiem, że działa, ale niestety nie dla mnie), to szukam cały czas inspiracji po prostu na normalne pyszne dania, jednocześnie lekkie i nietuczące. Tę książkę mi bardzo polecają koleżanki w sieci, ciekawe, czy faktycznie dobra?
Dostałam też maila z wiadomością od czytelniczki moich Notatek Coolturalnych, że ma dla mnie książkę, tym razem nie o jedzeniu, chociaż wszystko mi się teraz z tym kojarzy, nie tylko o tym myślę, zapewniam. Wyczytała gdzieś, że szukam starej powieści Stulgińskiej i wyobraźcie sobie, że książka już do mnie leci. Ech, czy świat nie jest piękny? Muszę pomyśleć, czym imienniczce sprawić przyjemność? Relacja z otrzymania TU - przypis redakcji, haha
Z zamyślenia wyrywa mnie głos księdza Mateusza w cywilu – ‘kasy kredytowe, tu jesteś w domu, tu zawsze jesteś u siebie’. Zerwałam się na równe nogi, w te pędy do telewizora, zobaczyć, o czym on bredzi, w kasie kredytowej jak w domu? Przecież, jeśli ktokolwiek potrzebuje kredytu, oznacza to, że mu nie wystarcza pieniędzy, to jak może czuć się dobrze, jak u siebie? A ile to tragedii kryje się za słowem kredyt, szybka pożyczka – chore dzieci, utrata pracy albo głupie zakupy, które do niczego dobrego nie prowadzą. I czy to przypadkiem nie jest nadużycie, bo przecież Żmijewski kojarzy nam się z księdzem, lekarzem, człowiekiem wykonującym zawód wysokiego zaufania i tak bezkarnie reklamuje kasy pożyczkowe? Może jestem przewrażliwiona, może się czepiam, ale jakoś mi się to nie podoba, budzi niesmak.
Ostatni mail mnie wprowadził w zadumę, albowiem znajomy zadał mi pytanie – „jak właściwie jest w Irlandii? Czytając nieliczne doniesienia można mieć wrażenie, że bandy bezpańskich pudli i Chihuahua rozszarpują ludzi, a głodne dzieci wyrywają kotom puszki”. Zapytałam back czy tak właśnie mówią o Irlandii, ale nie odpisał jeszcze. Natomiast ja poczułam się w obowiązku odpowiedzieć na jego i sobie zęby połamałam na tym temacie. Po pierwsze dlatego, że mieszkam na prowincji, więc nie mam żadnego prawa pisać o Irlandii jako całości, wiadomo, tutaj pod jednym względem łatwiej, pod innym trudniej, ale na pewno inaczej niż w Dublinie czy Cork. Próbowałam, więc najpierw tę różnicę mu wytłumaczyć, chociaż właściwie nie wiem po co, bo głupi nie jest i sam wie, że duże nie może się równać do małego. Potem starałam się opisać, jak to jest właściwie z tą naszą biedą, bezdomnymi psami (podobno Irlandczycy wyrzucają), bezdomnymi końmi (patrz poprzedni nawias), głodnymi dziećmi (to już zupełnie nie wiem, skąd mu się wzięło) i bankructwem wszystkich naokoło. O koniach wprawdzie czytałam, ale nie widzę ich tu, więc nie potwierdzam, nie zaprzeczam. O psach to już w ogóle, ani nie słyszałam, ani nie czytałam – czyli według stanu wiedzy na dzień dzisiejszy, jak mówią w Sejmie, zaprzeczam, chociaż jak tak pomyślę, to faktycznie podejrzana jest wzmożona działalność ‘Pet Resque’. W głód nie uwierzę, bo chyba każdy przyzna, że co jak co, ale w tym kraju nie dadzą człowiekowi głodować, ja przynajmniej takiego wypadku nie znam. Powód tarapatów finansowych tego kraju wytłumaczyć okazało się trudno. Niby łatwo, ale jak się nie chce pisać pracy magisterskiej z ekonomii, to jednak nie. Jednym zdaniem - nie zrozumie, elaboratem – nie chciało mi się, zresztą, co go będę nudzić, chłop się tak z głupia frant zapytał, a ja mu kilkanaście stron drobnym maczkiem?
Swoją drogą ciekawe – jak sobie dajecie radę w tym kryzysie? Myślicie o wyjeździe? A praca – nadal w tej samej, czy zmieniacie, a może w ogóle nie macie? Tak się czasem zastanawiam, jak się nam, Polakom, w tym niewesołym tutaj czasie, wiedzie?"

A w innych krajach w recesji jak Wam jest?
Jak Ci się wiedzie Szwedzie? - że polecę Pilchem

niedziela, 3 lipca 2011

Szczupak na łowach


 W zeszłym tygodniu zarządziliśmy z mężem niedzielę komediową (i prasowanie całej kupy upranej w ciągu tygodnia)  relacja z tego, co obejrzeliśmy na Notatkach Coolturalnych TU. W tę niedzielę chyba zapodam coś poważniejszego, chociaż ...?

Dobra komedia bardzo mi teraz potrzebna, bo jestem na diecie, o czym wiecie (a ja nie czuję, jak rymuję). Każdy, kto był kiedykolwiek na diecie wie, że życie wtedy jest do pupy, nic nie cieszy, wszystko wkurza. Wchodzę dzisiaj do Aldiego i co widzę? Prawie wszystko na półkach jest niejadalne dla osoby odchudzającej się. W przeciętnym supermarkecie nad większością półek zapala mi się napis NIE i to mnie bardzo dołuje. Od samego wejścia - NIE dla dżemów, NIE dla białego pieczywa, NIE dla lukrowanych na różowo babeczek (nie żebym je kiedykolwiek jadła, ale kiedy nie mogę to NIE boli mnie tak samo, jakbym była ich zagorzałą fanką), NIE dla czekolad, NIE dla świeżych wypieków. Na warzywach trochę oddechu, TAK dla bakłażana, TAK dla ogórka, chociaż właściwie to NIE, bo wirus, TAK dla pomidora i grapefruita, pieczarek, tudzież papryki i sałaty nawet kilograma (czy ja wyglądam jak królik?), ale już przy ziemniakach NIE, NIE i NIE, wrrrr. Strzelam focha i idę dalej – bekony NIE, no dobra szyneczka, chuda to się nada, sery (w tym momencie japa mi się śmieje, bo uwielbiam) i zaraz nadciągają czarne chmury, sery? – NIE!!! Napoje poza wodą NIE, orzeszki, naczosy, paluszki, krakersy NIE, nie i jeszcze raz nie, puszki NIE, bo przetworzone i nie wiadomo, co tam jest, alkohol NIE, bo puste kalorie (ale za to jakie wesołe kalorie). Doszłam do kasy z chlebem żytnim gruboziarnistym (masło oczywiście NIE), chusteczkami higienicznymi, bo nic tylko do płaczu mi było i folią aluminiową, żeby sobie dietetycznego-kurna-jego-dorsza miała w czym upiec. I jak co dzień zadaję sobie pytanie – czy lepiej być smutnym szczuplakiem (komputer mi wciąż zmienia na szczupakiem, może to i słusznie, bo pewnie mam teraz smutny, wyciągnięty pysk), czy wesołym grubasem? Odpowiedź, jedyna słuszna, to oczywiście – zdrowym i uśmiechniętym (z troską o zbiory się uśmiechamy) szczupłym człowiekiem żyjącym świadomie na zbilansowanej diecie. Chcę w to wierzyć, chcieć to móc – jessssu, chyba muszę iść na jakąś terapię, bo zaczynam bredzić. 

Wczoraj za to miałam używanie jak goły w pokrzywach, bo Lidl obchodził coś tam, nawet nie miałam czasu się dowiedzieć, bo kurcgalopkiem pognałam  w regały skorzystać z oferty POŁOWA CENY NA WSZYSTKIE WARZYWA I OWOCE. U nas truskawki, borówki amerykańskie, maliny i czereśnie są w cenie diamentów afrykańskich. Garstka, dosłownie mieści się w jednej ręce ta ilość, tych owoców kosztuje od 2.50 do 2 euro. Wydatek na rodzinę duży, a nawet się człowiek nie naje, żeby zapamiętał na całe życie. Ech, gdzie te lata, kiedy jadła truskawki trzy razy dziennie za małe pieniądze, prosto z łubianki?
Obkupiłam się wczoraj, aż ludzie szeptali, że chyba jakieś B&B prowadzę, albo przyjęcie robię, bo i młode ziemniaki kupiłam (nasze jeszcze nie gotowe), wszelkie owoce, na które normalnie w takiej ilości sobie nie moge pozwolić, warzyw też fura, będziemy jeść sałatki na obiady, bo się ciepło robi i takie jedzonko najlepsze. Walka z kilogramami trwa :-)

piątek, 1 lipca 2011

Siuks w Krainie Wiecznych Łowów

Zmarła moja babcia. Wiem o tym od wtorku, ale nie miałam siły o tym napisać 'głośno'. Ostatnie lata spędziła na zmianę w fotelu i w łóżku, ciągle trafiała do szpitala, którego nienawidziła (a kto lubi?). Mieszkała ze wspaniałą dziewczyną, która się nią opiekowała.
Nie byłyśmy ze sobą bardzo blisko, a to ze względu na chorobe babci (miala przewlekłą depresję), a to z powodu wojen jakie prowadziły z moją mamą, ale też i z powodu babci zainteresowań, znacznie bliżej była Boga niż rodziny. Może to zabrzmi gorzko czy jakbym się skarżyła, ale nie - przyzwyczajona byłam do tego, ze zostawała ze mną raczej prababcia, kiedy jeszcze żyła, a ja byłam dzieckiem. Opieka, gotowanie z tym mi się kojarzyła matka mojej babci. Sama babcia raczej z sytuacjami nadzwyczajnymi, świetnie opiekowała się umierającymi - najpierw moją prababcią, a potem też moim tatą.
Myślę, że babcia była najlepszym przykładem na to, że czlowiek, który nie podąża za swoją legendą, za tym, co naprawdę kocha i co by mogło być treścią jego życia, to człowiek nieszczęśliwy. Myślę, że stąd też jej depresja, jakkolwiek by nie mówić o tej chorobie, że spowodowana nie tylko złym nastrojem, żeby z niej wyjść trzeba widzieć cel, a ona go chyba nie widziała.
Bo widzicie, moja babcia, kiedy została wdową po raz pierwszy, czyli kiedy Niemcy rozstrzelali mojego dziadka w 1943 roku, urodziła córkę (moją mamę) i to zdeterminowało jej życie. A powinna była iść do klasztoru, bo służąc Bogu, modląc się i pomagając ludziom w habicie zakonnicy spełniałaby się najlepiej. Nawet potem, myślę, ze na lepsze by wyszło, gdyby moja mama została z prababcią, a ona 'zaciągnęła' się gdzieś w służbę Najwyższemu. A tak unieszczęśliwiały się wszystkie nawzajem. Myślę, że choroba uniemożliwiła babci podjęcie takiego kroku, chyba by jej nie przyjęli z depresją.
Tak czy tak, mama miała jej za złe te święte zachowania, a dla mojej babci było to naturalne środowisko, kościół, księża, modlitwa, rozmowa z cierpiącymi. Nie bała sie śmierci innych, potrafiła oswoić ją dla tych, którzy pozostali, wszystkim jakoś zarządzić, kiedy inni rozpaczali. Oj dobra w tym była.
Ostatnie lata lubiła nosić dwa siwe warkocze (zanim obcięła włosy), śmiałyśmy się wtedy, że wygląda jak siuks.
Ostatnie nasze spotkanie było inne niż poprzednie. Babci pamięć dawnych lat (podobno tak się dzieje pod koniec życia) była niesamowita, ze szczegółami opowiadała mi różne zdarzenia, pamiętała jaką sukienkę miałam na sobie, kiedy po raz pierwszy przyprowadziłam do niej mojego przyszłego wtedy męża. Lubiła go bardzo, jak również jego mamę, z którą były równolatkami, bo teściowa urodziła męża bardzo późno, ostatnim rzutem na taśmę niejako i siostrę.
To, ze nie byłyśmy ze sobą baaardzo blisko nie znaczy, że łatwiej znieść stratę. Babcia to babcia, a jej odejście to tak, jakby i część mnie odchodziła. Smutno. Tylko jedno mnie pociesza, ze ona już wie, czy te wszystkie modlitwy były do Boga, czy do nikogo, bo nic tam nie ma. A jeśli jest, ja wierzę, ale kto wie?, no więc jeśli jest - to babcia jest już u siebie, wreszcie na właściwym miejscu.