piątek, 27 maja 2011

Domek po grecku, lunch po amerykańsku, a podstawka na kolana całkiem na luksusowo

Po wizycie w szpitalu, gdzie męża szykują do niegroźnej operacji, zabiegu właściwie, pojechaliśmy kupić farbę do naszego nowego mebla w łazience. Właściwie będzie to nowy stary mebel, bo mąż, po nieudanej próbie znalezienia czegoś fajnego, zdecydował, przy mojej werbalnej zachęcie, na wykonanie tuningu szafki, która mamy tam teraz. I tak - dojdą drzwiczki (suwane), inny kolor i ogólna plastyka. Pięknie się zapowiada. Farby do mebla nie znaleźliśmy. Szukam odpowiedniej zieleni, takiej jabłkowej, ciepłej w odcieniu, a panowie sprzedawcy permanentnie wciskają mi jakieś zimne barwy zieleni i uparcie twierdzą, ze to jest to samo. Znalazłam idealny kolor, ale okazało się, że to jest tylko próbka do dużej puszki i na ściany, wersji do drewna nie ma. Ech, muszę szukać dalej, w końcu będę na to patrzeć przez wiele lat, nie ma takiej opcji,żeby kupiła byle co. Za to znalaźliśmy piękną farbę do naszego sheda, czyli komórki drewnianej na zewnątrz. Zawsze mieliśmy kolory drewniane, ale nowa fima na rynku wypuściła piękne kolory śródziemnomorskie, chociaż ja je nazywam 'greckimi' - zielenie, niebieskości, lawendy i takie tam. A dlaczego greckimi? Bo białe domki (takie jak nasz), z kolorowymi elementami to takie greckie. No i stanęło na tym, że skoro mały biały domek w Irlandii, z czerwonymi obramowaniami okien, to strzelimy sobie intensywny, słoneczny niebieski kolor na sheda. A co? Przy okazji zahaczyłam o półkę obok i znalazłam tam fantastyczną podstawkę pod laptopa, na kolana. Wiele ich widziałam, ale jakieś dziadowskie były, a ta ma pod spodem poduszkę wypełnioną kulkami, blat jest antypoślizgowy, z kółkiem na napój, rynienką na dlugopis i uwaga - lampką na wyginanej nóżce - ta dam. Jest superowa i tania. Używam sobie ją teraz i uważam, ze laptop całkiem nie powinien być na 'lapach', czyli kolanach, a na takiej właśnie podstawce. Jaka różnica!!!

Na koniec postanowiliśmy pojechać do Amerykańskiej restauracji niedawno otwartej w Letterkenny. Ciekawosć nas tam zagnała. Do tej pory żałuję. Wystrój nawet nawet, pani wita w drzwiach i nie możesz przekroczyć progu, dopóki się nie zaprowadzi do stolika, jak w najlepszych restauracjach. I to koniec podobieństw. Moze poza ceną, jak z Hiltona. Podają głównie beef burgers (napisałam z błędem 'gównie', czyżby freudowska pomyłka?) i ribs, czyli zeberka. Dobra, amerykańska kuchnia, ale co dla tych, którzy nie jedzą ani beefa, ani żeberek, może jakaś alternatywa? Okazalo się, żę kurczak Meryland, special for today, specjalnie zareklamowany na pierwszej stronie - wybył do Merylandu i go nie ma. Ups, ale wtopa, już na początku rozczarowanie. A wystarczyło zdjąć kartkę. Tłum obsługi, ale z myśleniem jak widać cienko. Okazało się, ze Boston Burger, który spodobał się mężowi kosztuje 10.95 (ceny podaję w euro), z frytkami. Ale mąż nie chce frytek. Nie ma sprawy, nie dostanie frytek, ale zapłacić tyle samo i tak musi. A ja bym chciała zamiast beefa, kurczaka - ok, ale do ceny beefa muszę dopłacić 2 euro. czyli będzie kosztować 12.95 nawet jeśli bez frytek. Dodatkowo cola za 2.50 (w plastikowej szklance), ale dolewka do woli. Ileż można wypić tego płynu? Czepiam się. No nie wiem, jest recesja, super stek wraz z napojem do wydatek od 12-15 euro, z dodatkami itp. Tutaj buła z kotletem, wcale nie jakieś frykasy, bez dodatków jeśli nie liczyć marnego ogórka, z kawałkiem sera to 13.50, z kurczakiem 15.50. Good luck and good bye.
A tak w ogóle to do pupy z takim chorowaniem. We wtorek mąż zarządził sprzątanie szafy - ty nic nie będziesz robić, leż sobie, będziesz tylko decydować co zostaje, a co nie - ale mi relaks. A miałam czytać. w środę musiałam pojechać do Letterkenny, bo miałam zobowiązania, a miałam czytać i chorować. W czwartek musiałam z mężem do szpitala, a miałam czytać i chorować. A dzis muszę trochę ogarnąć dom i będę leżeć i czytać. Może wreszcie.