niedziela, 16 lutego 2014

Weekendowa osiemnastka, spa-mowanie - małe radości

Weekend mnie tak wymęczył, że najchętniej bym teraz dopiero zaczęła ten koniec tygodnia.
A było tak.
Na Walentynki dostałyśmy z córką prezent od naszych chłopaków, czyli od męża/taty i od syna/brata -wizytę w Spa w miasteczku nieopodal. Misia miała kąpiel w algach morskich, a ja masaż głowy i karku, w sumie pleców do poziomu linii stanika, nazywają go tutaj indian, czyli jakby po naszemu hinsuki (zostawię to tak, źle napisane, żeby Wam powiedzieć, że kiedy chciałam poprawić automatycznie i szukałam opcji 'hinduski' to mi pokazało opcję 'sukinsyn', dziwne), indyjski?
To w sobotę na drugą. Oczywiście od razu się spięłam, bo to środek przygotowań do urodzin Wojtka, czyli tort trzeba było rano do określonej godziny wykończyć, a potem obiad zmontować tak, żeby się wyrobić przed przyjściem kolegów.
Wieczorem w planach było wyjście syna na imprezkę, a moje siedzenie i zamartwianie się, czy mu ta dorosłość, czyli osiemnastka, bokiem nie wyjdzie, albo jeszcze czym innym.

Tak się zrelaksowałam na masażu, że potem chciało mi się już tylko spać. Michalina też była taka na maksa rozluźniona i o drzemce marzyła. Bardzo mnie bolały plecy, szczególnie pod prawą łopatką i kark, ale po masażu to ustąpiło. Och, gdyby to było trochę tańsze, chodziłabym częściej. Fajowo było.


Taki miałam widok z okna, kiedy mnie masowali. Z oddali widać było więcej morza niż lądu, a ten widok zawsze mnie uspokaja nieziemsko. Ocean, jego bezmiar, pozwala trochę zmniejszyć w głowie troski.

Wieczór Wojtka był udany. Poszli do pubu, a tam koledzy i kuleżanki, nie wiadomo, co ważniejsze, haha. Wrócił ok 2giej z kebabem w rękach, ale go zjeść nie bardzo miał siłę. Potem dobili koledzy i go wyciągnęli w piżamie na spacer, takie młodzieńcze sprawy, co się potem pamięta całe życie.
A ja się budziłam i zasypiałam na zmianę tak do rana.


Dzisiaj jestem nieprzytomna, ale oczywiście do biblioteki pojechaliśmy, nawet całą rodziną, bo potem córzydło do autobusu wsiadło już z 'gminnego' miasta i do siebie pojechała.
Jutro powrót do rzeczywistości, do pracy, do spraw trudnych, kołowrót od nowa.
Dlaczego takie weekendy nie rozciągają się jak guma?

czwartek, 13 lutego 2014

Takie czasy panie, że trzeba się jakoś pocieszać

Początek tego roku to jeden z najtrudniejszych okresów w moim dotychczasowym życiu. Nie dość, że nic się nie układa, to jeszcze problemy piętrzą się jak szalone, codziennie coś i nic dobrego, albo zwiastującego problemy kolejne, a to mi zabrali dodatek na dziecko, bo syn kończy 18 lat, albo ciągle noga boli, albo coś muszę załatwić, co będzie trudne, co telefon, co poczta, ja mam odruchy wymiotne z nerwów, ze znowu coś.

Nie piszę, bo co tu pisać? Koleżanka fejsowa skutecznie mi uzmysłowiła, że moje jęczenie jest nie do zniesienia, że wszyscy mają problemy, tylko o tym nie mówią jak ja. Czyli dupę zawracam i tylko humor ludziom psuję. No to się zamkłam. 
Coś w tym jest. Taki amerykański styl, że wszystko fajnie, uśmiech szeroki, a w sercu mrok, może i jest atrakcyjny dla otoczenia? Bo oczywiście jak nam się życie na głowę wali, to co to może kogoś obchodzić? 
Tylko, że do mnie to nie trafia, bo ja się martwię też o to, jak innym się wiedzie, więc skoro nie mam prawa o tym mówić, bo nie daj Boże komuś to może nie pasować, to rozumiem, że sama też mam się znieczulić na innych i konkursowo wbijać w to, czy ktoś komuś umarł, choruje czy kłębią się inne czarne chmury. 
Codziennie walczę z chęcią pozostania w łóżku i odwrócenia się do świata i życia plecami. To nie jest depresja. To jest zmęczenie, bo w życiu potrzebny jest balans, trochę smutku, trochę chwil miłych i żeby się dało jakoś odpocząć od trosk. A jak one przychodzą czwórkami, całe bataliony, to po prostu nie ma jak tego oddechu złapać. 
Doceniam każdą chwilę, kiedy napięcie i stres ustępuje. Każdusienieńką. Mąż pojechał i mam dwie godziny dla siebie, kawa, chwila w sieci, może jakaś gazeta - czuję się jak w niebie. Żeby mnie tak jeszcze głowa nie bolała z tyłu, od strony karku. Napięcie tam nie ustępuję ani na chwilę, od tygodni.
Ale dzisiaj postanowiłam koniecznie, chociaż na chwilę, przestać się zamartwiać.
Może dlatego, że córka przyjeżdża i będziemy razem przez kilka dni. Tak się cieszę. 
Ugotujemy coś niezdrowego, kalorycznego i upieczemy coś wielkiego i słodkiego. Na pewno tort dla Wojtka, bo przecież kończy 18go lutego 18 lat i będziemy świętować w ten weekend. Chrzanić diety. 

Bardzo się wzruszyłam złotym medalem Kowalczyk dzisiaj. Chodzę z tym bolącym palcem i wiem, jak trudno z tym funkcjonować, ale powolutku można. Tylko, że Justyna nie mogła powolutku i musiała zawalczyć i to nie na dystansie samochód - sklep, a 10 km na śniegu. O ludzie, to był wyczyn. Pewnie, że ją znieczulili, ale jak jej to puści, to cieszę się, że nie jestem w jej skórze teraz. Adrenalina i endorfiny też nie będą utrzymywać jej na haju wiecznie. Biedulka.

A wieczorem Hala Odlotów. Nie mogę się doczekać. Nie oglądałam telewizji od tygodni, ale dzisiaj specjalnie na ten program zasiądę. Pazurami trzymam się takich miłych chwil, jakieś rutyny znanej mi sprzed tego okropnego czasu, żeby się odmieniło, żeby to jakoś zakląć. A kysz!