wtorek, 24 grudnia 2013

Taka jestem, proszę pana, rozchwiana jak ta pogoda, czyli opowieść podręcznej

Całkiem jestem jak nasza aura - zawiana w nogach, czyli nie całkiem równo stoję.
To nie mój czas zdecydowanie. Nie wiem, czy to coś nowego, czy mi się ten balans wyłączył z powodu stresu, a raczej napięcia spowodowanego zbyt dużym chceniem zrobienia wszystkiego na czas i jak najlepiej, ale w głowie mi się kręci, od ósmej już mi się oczy zamykały, a jeszcze tyle było do zrobienia. Miałam taki kryzys o dziewiątej, że musiałam w ulewę wyjść z domu na chwilę, bo myślałam, że przytomność stracę. Aż się przestraszyłam.
Cały dzień miałam jakiś do kitu. To znaczy atmosfera fajna, z dzieciskami w kuchni, Michalina robiła jedno ciast, a ja zawalczyłam z tortem chałwowo-kawowo-wiśniowym. Nie wiem, czy ten przepis ze strony wprawdzie zaufanej, ale nigdy nic nie wiadomo, jakiś trefny, niesprawdzony, pisany na kolanie, czy ja do kitu całkiem dzisiaj, ale nic mi się nie kleiło z tym ciastem. Na szczęście biszkopt czekoladowy do tortu wyszedł, ale wykorzystałam doświadczenie z innych przepisów, więc nie mogę pochwalić, że to zasługa tego.
Potem mi podpadło, że autorka kazała rozpuścić mąkę ziemniaczaną we wrzącym kompocie, toż to każdy wie, chyba, że całkiem początkujący, że tak się nie da. Czujna się zrobiłam jak Wasilewska, ale nie na tyle, żeby jednak zamienić mąkę ziemniaczaną na kukurydzianą (która daje piękniejszy pobłysk masy wiśniowej i jest ona mnie kisielowata, a bardziej galaretkowata). Potem mi się zważyła śmietana chałowo-kawowa. W mig. Ani się nie spotrzegłam, miałam breję w grudach. Ręce mi opadły.
Stwierdziłam, że straciłam 'modżo' do gotowania i teraz wszystko mi nie wyjdzie. Jak przekrajałam biszkopta na blaty do tortu, to mi ręce latały. Całkowicie straciłam pewność siebie w kuchni, do tego stopnia, że zrobiłam drugą śmietanę potem, ale mało brakowało, a bym ją przebiła (nie zdarza mi się to, a teraz proszę), potem poprosiłam córkę, żeby zrobiła polewę na tort typu 'ganache' czyli śmietanka z czekoladą w niej rozpuszczoną, bo ja już nie wierzyłam, ze dam radę.
Mąż dokończył rybę po grecku, zrobił w galarecie, nasmarował mięsa, ja już tylko za podręczą robiłam.
I się kiwałam jak kiwaczek jakiś, tak mi się we łbie kręciło.
Do kitu.
Do tego dostałam kartki, a sama ich nie wysłałam prawie wcale, tylko kilka, bo po prostu nie miałam siły biegać, kupować i wysyłać, z tym przeziębieniem i balansem, co był do bani. Aż szkoda, że nie na bani :-)

Zobaczymy jak będzie jutro, czeka mnie wykończenie domu, ubranie stołu, upieczenie chleba i jakieś tam pomniejsze sprawy. Obym nic nie schrzaniła.

Mimo to fajnie jest, tylko żeby mnie przestało w głowie kręcić i mdlić.

Oczywiście Wesołych Świąt Wam życzę!