niedziela, 29 maja 2011

Molekuły, szkielety, ludzi czuwanie, a w tym wszystkim zupa

Już byłam w ogródku, już witałam się z gąską, aż tu jeden telefon odmienił nadchodzący czas diametralnie. W piątek sobie posprzątałam, jak deklarowałam w poprzednim wpisie. Nic nie poradzę, ze nie umiem chorować, kiedy jest brudno. Nie żebym dywany zrywała i koce trzepała, ale kurze zewsząd usnęłam, a na koniec syn umył podłogi. Zrobiłam sobie kawę, zawinęłam w koc, sięgnęłam po najnowszy, trzeci tom cyklu powieściowego Patricii Scanlan, oklepałam poduszki i boczki koca, pomruczałam całkiem jak mój pies Franek, kiedy już wytraca energię i zaczyna wieczorny spoczynek - otworzyłam książkę i .... wszedł mąż z zakupami i komunikatem
  - czy ty wiesz, że u naszych sąsiadów, tych z naprzeciwka, jest 'łejk'?
No żesz kurna, nie wierzę
  -  jesteś pewnien, nie przewidziałeś się? - Pytam z nadzieją, ale tak naprawdę za grosz jej już nie mam.
Dzwonię do przyjaciółki AnneMarie i pytam, kto u Ellen umarł, wiedziałam wprawdzie, że ojciec chorował na raka, ale kto wie. Okazało się, że jednak on, i tak jest 'a wake', i tak powinnam pomóc, coś ugotowac, w ogóle zaoferować pomocne ramię.
Wiem, powinnam jej żałować, ale nic nie poradzę na to, że w tym momencie to ja głównie żałowałam samej siebie. Natychmiast mi się mięśnie karku zbiły w twardą kulę, kręgosłup zaczął napieprzać i tyle miałam z odpoczynku i rekonwalescencji. Rzucilam się do kuchni upiec ciasto z jabłkami, tylko na to miałam składniki, poza tym oni lubią takie, więc bezpiecznie  zanieść. Zaraz po Na dobre i na złe, poszliśmy złożyć rodzinie kondolencje i pomodlić się nad trumną ojca i dziadka. Przez trzy dni cały dom ludzi, taki tu zwyczaj, czuwanie i wizytowanie rodziny. Wiadomo, oni nie mają głowy do niczego, i tak wiele do załatwienia, bo pogrzeb itd. Zaoferowałam garnek zupy na następny dzień. Zaraz po wyjściu z domu 'łejkowego' musieliśmy pognać do sklepu, bo na trzy osoby to ja warzyw miałam, ale na wielki gar zupy, na wiele osób to nie bardzo. Mąż litościwie zaoferował, że zrobimy ją razem tego jeszcze wieczora. Posiekaliśmy, nawaliliśmy różności do gara i wreszcie po 22-giej usiadłam poczytać, pilnując zupy oczywiście. Mąż się zadekował w pokoju na telefonie z siostrą, a ja przy komputerze, na kolanach na podstawce, którą tutaj niniejszym prezentuję (na życzenie raz można :-)



Kto czytał tytuł, pewnie się zastanawia - a gdzie w tym wszystkim molekuły i szkielety?
Ano w tym, że pół soboty przesiedzieliśmy z synem przy stole w kuchni, popijając wespół zespół kawkę, uczyliśmy się do jego egzaminu z science czyli biologi-chemii-fizyki w jednym przedmiocie, tak tu jest.
Dla mnie wyzwanie, bo musiałam pytać po angielsku, przetwarzać w swojej humanistycznej głowie na polski (bo co to na przykład jest current w dziale o elektryczności?), żeby to jakoś pokumać i nie dać sobie kitu wcisnąć, czyli złe odpowiedzi wyłowić. Do tego muszę tu wspomnieć, że ja z tych przedmiotów słaba byłam jak herbata babci klozetowej. Na pytanie profesora Sikorskiego z fizyki, o zjawisko energii elektrycznej, powiedziałam, że prąd się tworzy w gniazdku i to mu musi wystarczyć za odpowiedź :-)) Przed synem oczywiście twarz blacha, ale do tej pory mnie mózg boli od przetwarzania informacji podczas naszej wspólnej nauki.
A miałam czytać!!!!