poniedziałek, 31 października 2011

Waiting, waiting, waiting, waiting, waiting for something to happen very soon

To słowa piosenki, która jest śpiewana w przedstawieniu bożonarodzeniowym, zawsze przez najmniejsze dzieci. Pasuje do obecnego stanu jak nic.
Nadal czekam na odzew. Nawet mi się nie spieszy, bo jak maja odmówić, to ten czas, kiedy jest nadzieja, niech trwa, a jak by mi dali tę pracę, przynajmniej mam jeszcze kilka dni wolnego przed wielkim stresem szkolenia i wchodzenia w nowe obowiązki.
Córka w Chinach, wyleciała w piątek, byłam tam w sobotę rano i eksploruje. Mówi, że wszystko tam jest wysokie, nowoczesne i błyszczące. No cóż, jest w Szanghaju, gdyby była gdzieś na prowincji, pewnie miałaby inne odczucia. Ucieszyła się, jedzenie tam nie jest w sumie inne od tego, jakie jada u 'swojego' C.hińczyka w Dublinie, czy u naszego tutaj, tylko taniej, objadła się za 3.70.
Chyba większym szokiem niż wyjazd córki do Chin, jest pierwsza randka mojego syna. Pokazał mi dziewczynę na FB, trochę młodsza od niego, niecały rok. To jeszcze dzieciaki, ale randka jest randka, sztuk jeden zaliczone. Mamusiu, jak chyba zwariuję. Zaczyna się.
Na tę okoliczność uwaliłam się winem wczoraj wieczorem, nietrudna sztuka, bo ja się łatwo upijam, wystarczy dwa kieliszki. Ekonomiczna jestem, możecie mnie zapraszać na imprezy.
Mam do zrobienia kilka rzeczy, ale włączyłam sobie The Time Traveller's Wife (Zaklęci w czasie) i podglądam, bo w sumie mi się nie podoba i nie wiem, dlaczego było tyle szumu wokół tego filmu, a wcześniej książki. Facet, co ma powiedzieć coś ciekawego, to znika, to jest nie do zniesienia. I ciągle się włamuje po ciuchy, bo jak się przenosi, to goły ląduje w nowym miejscu i czasie. Nie wiem, może nie mam nastroju, może jest we mnie niecierpliwość w tej cierpliwości? A może po prostu facet nie w moim stylu, gdyby bardziej taki, w jakim ja bym się mogła zakochać, to bym przeżywała? A może po prostu jest to historia umiejętnie rozdmuchana i wcale nie taka wyjątkowa?
Właśnie facet zniknął na chwilę przed swoim ślubem - ja chyba zwariuję, dlaczego ja to oglądam?
O, wrócił, w ubraniu kelnera, starszy, bo jak się przenosi to raz ląduje gdzies młodszy, raz starszy. Ale się ojciec panny młodej zdziwił - zięć mu osiwiał w piętnaście minut. Już wiem, to jest komedia!

środa, 26 października 2011

Żarówa samoświecąca w ogniu pytań

Już po. Ale się denerwowałam.
Ale od początku.
Wstałam o 6, nie dlatego, że nie mogłam spać, co to to nie, chrapałabym do samej 7.30, ale musiałam zadzwonić do Polski, do urzędu w sprawie mamy. Tam pracę zaczynają od 7 rano. Barbarzyńska godzina, szczególnie, kiedy u mnie szósta. Mąż mówi, że fajnie zaczynać wcześnie i kończyć wcześnie (pracę!), ale żeby siódma? Inna rzecz, że ja byłam tutaj w szoku, kiedy dowiedziałam się, że wszyscy zaczynają o 9-tej.

Potem już nie mogła zasnąć. O ósmej musiałam jechać na pobranie krwi, bo akcja diagnoza trwa. A ja nadal umęczona się czuję od rana do wieczora. Mój lekarz rodzinny upierał się, że to musi być dzisiaj. Na szczęście poszli mi na rękę i przyjęli pierwszą, poza kolejką w sumie.
Zaraz po pędem do domu, zrobiłam sobie herbatę (bo kawą potrafi strasznie jechać od czlowieka, zaraz po wypiciu), kanapkę i jajecznicę, żeby mi nie było słabo z nerwów i przy okazji z głodu.
Dostałam strasznie miłego smsa od koleżanki z Warszawy, syn mi dał mocy pod pachę (taka nasza tradycja, jak dzieci były małe i się czegoś bały, mąż dodawał im mocy ładując ją pod pachami), zadzwoniła córka, a potem mąż. Fajnie mieć takie wsparcie. Jakoś mi się lżej zrobiło, tym bardziej, że wcześniej dostałam tyle kciuków i zdrowasiek od Was.
W drzwiach minęlam się z dziewczyną, która pracowała ze mną w hotelu. Też była na tej rozmowie.
Byłam w takim stresie, że nie pamiętałam, co sama wymyśliłam dzień wcześniej, a raczej nie tyle wymyśliłam, co po prostu po przemyśleniu w odpowiedzi na pytania, napisałam. Pytania dostałam od szwagierki, znalazłam w internecie, miałam możliwość skonsultowania odpowiedzi, byłam dobrze przygotowana, jedynie pomroczność jasna mnie naszła. Z nerwów zaschło mi w gardle.
Ubrałam się starannie, makijaż stonowany, paznokcie w spokojnym kolorze, żadnej biżuterii oprócz małych kolczyków, ciuch wygodny, żeby mi się coś tam nie wpijało, nie ciągnęło, nie odwracało uwagi.
Panel składał się z dwóch kobiet, jednej wysokiej, bładolicej, całej pastelowej i drugiej niższej brunetki, pulchnawej. Ta druga robiła notatki.
Pytanie standardowe - co wiesz o naszej firmie, twoje dobre strony, dwie złe, przykładowa sytuacja, z którą mogłąbym się w tej pracy spotkać i jak dałabym sobie radę - dwa przykłady z ich strony i moja odpowiedź - co bym zrobiła? Do tego - jak moje doświadczenia zawodowe mogą się przydać w pracy na tym stanowisku i czy mam jakieś pytania. To chyba wszystko. Potem o moich zobowiązaniach i rodzinie, czy mogę jeździć na konferencje i szkolenia, jedno długie. O umiejętności jeśli idzie o komputer, jakie programy. Czy mam pytania i te sprawy. Czterdzieści minut to trwało. Chyba najtrudniejsza rozmowa kwalifikacyjna, z jaką miałam do czynienia.
Po wyjściu zobaczyłam kolejną kandydatkę do rozmowy, nie wiem, kto, bo siedziała zakrywając twarz, aż mnie to rozśmieszyło. Dwa razy się odwracałam, żeby ją jeszcze bardziej zestresować, bo ciągle się musiała zakrywać. Straszne mieć taki imperatyw, zeby być niewidzialnym, czego ona się tak wstydziła, przecież trzeba być dumnym, że się szuka pracy i podejmuje starania. 

Teraz muszę czekać na wynik. Nie sądzę, zebym miała szanse, bo z tego, co mówili o tej pracy, to jest trudne stanowisko i wymaga dużego doświadczenia, poza tym trudny sektor (komponenty do maszyn diagnostycznych, jakieś części, chipy itp), z trudnym słownictwem w j.ang (sprawdziłam na ich stronie), może to działać na moją niekorzyść. Wiele też pewnie zależy od tego, co powiedzą, jeśli zadzwonią po referencje. U nas nie ma pisemnych, podaje się telefony i adresy mailowe.

Po spotkaniu miałam jeszcze wizytę w banku (ostatnio nie lubię oglądać mojego konta), a zaraz po - diagnostyki część druga - prześwietlenie i to aż trzech miejsc. Mówcie mi żarówa samoświecąca.

A na koniec przepis na pizzę na życzenia. Wklejam go, bo poprzednio napisałam w komentarzach, ale nie wszyscy widzieli.
Pizza jest łatwa do zrobienia w domu, wystarczy 200 g mąki orkiszowej, 200 strong white, czyli takiej chlebowej (białej), ale pewnie i zwykła biała by też mogła byc, do tego szklanka mleka wymieszanego z wodą pół na pół, dwie łyżki, nawet 3 oleju, dwie łyżeczki proszku do pieczenia i trochę soli, tak z pół łyżeczki. Wyrobić, ale to nie drożdżowe to się pastwić za dużo nie musicie i na blachę. Sos, dodatki, ser i do pieca na 30 min na 200 stopni. I gotowe.

wtorek, 25 października 2011

No dobra, przyznaję się

... obsrana jestem po pachy. Tak się przejmuję tym jutrzejszym interview jakby od tego zależało moje życie. No cóż, zawodowe na pewno. Dzisiaj siedzę pół dnia w pytaniach i odpowiedziach, które są najbardziej popularne w takich razach. Za bardzo mi zależy, ot co. I dlatego boję się, że położę tę rozmowę.
Z drugiej strony wiem, że trudno znaleźć sensownych pracowników, a zaproszenie na rozmowę to już dużo.
Wszystko wiem, a i tak mnie stes zżera.
Jutro o tej porze nadal nie będę nic wiedzieć, ale przynajmniej już będzie po.
Pamiętajcie jutro rano zmówić za mnie zdrowaśkę albo inną modlitwę zależnie do wyznania.
Od jakiegoś czasu znajduję małe piórka, mówi się tu, że to oznacza, że Anioł Stróż jest w pobliżu. Jedno takie włozyłam w okienko portfela i za każdym razem, kiedy go widzę, uśmiecham się szeroko uśmiechem przeznaczonym dla tego mojego osobistego kompana niewidzialnego.
Na smutki najlepsza pizza orkiszowa, która jest przepyszna




Dzisiaj był kominiarz, olej zatankowany, dzieci zimno miec nie będą. Jesteśmy gotowi na zimę.

piątek, 21 października 2011

Urgent znaczy pilny, ale nie tak znowu, a krakersy chyba oszalały

Mąż mówi, że jak chcesz, żeby cię traktowali w specjalny sposób, z szacunkiem, musisz wyglądać na taką osobę, której inaczej traktować nie można, czyli paznokcie, makijaż, fryz, staranna garderoba. Trochę mnie to oburza, ale taka jest prawda, traktują cię tak, jak wyglądasz.
Wiedziałam, ze dzisiaj muszę być taki obiektem adoracji, bo miałam do załatwienia sprawę nie cierpiącą zwłoki. Tfu tfu, jak się jedzie do szpitala, nie powinno używać się słowa zwłoki.
Chciałam, żeby lekarzom nie przyszło do głowy mnie rozstawiać po kątach. Odwaliłam się jak stróż w Boże Ciało i pomknęłam jak złamana strzała Siuksów do szpitala.
I wiecie co, to działa. Jak idę w takie miejsca w dźinsach i koszulce, to gadają ze mną jakby oni byli na górze, ja na dole. W pełnym makijażu, z czerwonymi pazurami, wisiorem srebrnym, w powłóczystych szatach i z romantycznym szalem, byłam osobą, do której nie szkoda czasu mówić pełnymi zdaniami, patrząc w oczy, a nie w papiery, podać rękę, kiedy schodzi (raczej zrzuca tyłek) z leżanki. Żałosne, ale takie są fakty.
Lekarz dał mi kartę o wściekło żółtym kolorze z napisem - umówić do usunięcia, pilne.
Odpłynęłam (o ile można tak powiedzieć o osobie moich gabarytów) w stronę działu Day Patients, pozostawiając za sobą mgiełkę Poeme, moich ulubionych perfum.
Całą drogę myślałam, zeby mi tylko nie dali terminu tej mini operacji na środę, bo mam to interview, a poza tym może być i dzisiaj, dam radę wrócić samochodem, silna jestem ....
Tam wpłynęłam na szerokiego przestwór oceanu i od jednej takiej w okienku dostałam kubeł zimnej wody na dzień dobry. Ja do niej tę zółtą płachtę z napisem 'urgent', a ona mi z uśmiechem - thank you, we'll send you a letter with an appointment, waiting list is 6-8 weeks. Czyli - pilne nie pilne, lista oczekujących jest od 6 do 8 tygodni. Ja na to tonem bardzo posh, czyli takim jak ta babka z Co ludzie powiedzą - ale pani chyba nie zrozumiała, to jest 'arrrdżent". Na to ona - no właśnie mówię, lista pilnych jest tak długa.
No to sobie poszłam i zjadłam pączka z tej zgryzoty.
A potem postanowiłam odwiedzić sklep ze zdrową zywnością, przecież się odchudzam!
A tam krakersy z mąki orkiszowej cherry poppy seed (czyli co, wiśnie i mak? jakieś dziwne połączenie) za całe 4.70 mala paczuszka. a plain czyli w ogóle bez niczego 3.60 euro. Czy oni poszaleli? Dla kogo te ceny? Mąka orkiszowa ponad 4 euro, w normalnym sklepie taniej, ale i tak tylko pięćdziesiąt centów. Pooglądałam sobie jeszcze te wszystkie organiczne i zdrowe rzeczy i wyszłam z głupią miną. Kogo na to stać?
Załatwiłam, co miałam do załatwienia i pojechała do domu. Nie wiem, co mi się stało, ale kiedy weszłam do środka, rozpakowałam zakupy, pies się do mnie przytulił mocno na przywitanie, przecież mnie nie widział pół dnia, mąż coś tam z synem robił, ogarnęło mnie takie poczucie szczęścia, że mam to miejsce i ten mój świat, że aż mi dech zaparło.

czwartek, 20 października 2011

Farbowana blondyna, biega i przepuszcza

Musiałam przełożyć na dzisiaj rzecz, którą powinnam zrobić jutro, bo jutro wiadomo - jadę do szpitala pod nóż, albo i nie, ale trzeba być przygotowanym, że a nuż, nomen omen, widelec nie uda mi się uciec chirurgom i będą kroić. Nie będę panikować już więcej, bo wiadomo - pacjent będzie żył.
Udałam się rano samochodem marki Toyota (ach te toyoty najlepsze na irlandzkie, wyboiste drogi) w drogę nie za długą aby dokonać czynu w celu zarobkowym. Oczywiście kiedy jestem w domu, nikt nie dzwoni, a jak tylko zasiądę za kierownicą, telefony urywają się jak w centrali PZPN po przyznaniu organizacji Euro 2012.
Tym razem z informacją, że chcą mnie do tłumaczenia na jutro na godzinę 10. Aaaaaaaa!!!!!!!!!!!! Akurat wtedy, kiedy ja mam wizytę u lekarza w szpitalu obok. Mówię do tej pani, że muszę wykonać telefon do przychodni chirurgicznej, zapytać, o której ja mam tam być i oddzwonię, bo jestem zainteresowana. No jak nie, jak tak, przecież kasy nie mam. Wcześniej już zatrzymałam samochód na poboczu, wyłączyłam silnik, co będę paliwo marnować (czy wasz samochód też tak zasysa jak noworodek słonia?).
Dzwonię do szpitala i pytam, o której ja mam się stawić, a oni na to, że o żadnej, bo mnie nie ma na liście pacjentów. Jak to? - pytam i wiadomo, następuje ustalanie gdzie byłam, z kim rozmawiałam, kto mi kazał i w ogóle 'ale o so chodzi'?
Stanęło na tym, że muszę zadzwonić tam, gdzie mnie widzieli ostatnio, czyli do casualty. Tutaj to się nazywa różnie, co osoba to określenie, ja do niej emergency department, ona do mnie casualty, a pani, która się odezwała w telefonie ER. Jak zwał, tak zwał, żeby tylko mnie jakoś umieścili w świadomości tego systemu, bo inaczej człowieku nie istniejesz i żaden chirurg ci ciała nie przywróci, jeśli nie ma w komputerze, nie ma wcale i już.
Z panią w casualty się dogadałam, ze ona wie, że nic nie wie i oddzwoni. W między czasie zadzwoniła jeszcze raz ta od tłumaczenia i powiedziała, ze nie musze zmieniać swojego appointment z lekarzem, bo ona już wzięła kogoś innego z listy. O żeż kurwa, zaklęłam soczyście, bo mi pieniądze na oczach spieprzyły w siną dal. No dobra, trzeba być twardym nie miętkim, jadę w celu wykonania czynu.
I tu znowu soczyste przekleństwa w ilości hurtowej wyleciały ze mnie i połączyły się z gołebiami głupoty fruwającymi nad moim łbem, bo się okazało, ze zjechałam na pobocze, wyłączyłam silnik, ale świateł to już niekoniecznie. I samochód nie zapalił. Wysiadam, sięgam do bagażnika po przewody do akumulatora, bo takowe wozimy, nie ma. Mąż raz na tryglion lat posprzątał w bagazniku. Nie chcecie wiedzieć jakie przekleństwa i groźby wymyśliłam.
Na dodatek dowiedziałam się, dlaczego moja świetna kurtka przeciwdeszczowa z TK Max była taka tania (z ceny skandalicznie wysokiej), a mianowicie gdyż ponieważ albowiem że, w ogóle nie jest przeciwdeszczowa, wręcz przeciwnie, podczas ulewy, która się właśnie rozpętała, była wręcz zapraszająco przemakalna.
A ja stoję jak ten fiut na drodze i gorączkowo się zastanawiam, co dalej? Poszłam do jednego domu obok, nikogo, drugiego po przeciwnej stronie, nikogo, trzeciego - nikogo -wiadomo, nikt normalny o tej porze w domu nie siedzi (w samo południe to było). Wreszcie w czwartym domu był facet, zdrowy jak byk, silny jak koń, ale nie miał przewodów. Mój mąż nie dałby babie latać po drodze i szukać dalej, wyszedłby i pchnął samochód, no, ale takich mężczyzn już nie produkują (nawet w bagażniku czasem sprząta,hehe). Pan mnie skierował do warsztatu samochodowego ciutkę dalej, czyli w tej kurtce suchej, bo wodę-przepuszczalnej, mam dymać kawał (czyli irlandzkie ciutkę, bo tutaj kawał do mile całe) do garażu, gdzie oczywiście policzą jak za zboże. Po drodze, bo idę i wodę przepuszczam, widzę faceta w samochodzie, wesoło palącego papierosa (ech, też bym zapaliła, chociaż rzuciłam lata temu), machnąl do mnie, bo z życia nie wiedzieć czego zadowolony, co oczywiście było mi ciężko zrozumieć, bo idę i przepuszczam deszcz. Coś mnie tknęło i pytam dziadka, bo wiekowy był, czy ma przewody. Na to on, że ma, ale w domu, ale to za rogiem, weźmie tylko i zaraz podjedzie do samochodu na drodze. No to ja w te pędy do samochodu, wiara i nadzieja mnie niosła na skrzydłach, podśpiewując - a jednak produkują, a jednak produkują (czyli facetów takich jak mój małżon, ale nic dziwnego, tamten dziadek dużo starszy,  czyli te modele pewnie do jakiegoś roku robili, a potem już nie). Podjechał do mnie, podłączył przewody, zastartowaliśmy, a ja z paniką skonstatowałam, że nie mam ani grosza w portfelu, nawet dziadkowi na fajurki nie miałam dać. On oczywiście nic nie chciał. Zapamiętałam twarz, jak zobaczę go po raz kolejny, kupię kufel Guinessa. 
I tak blondynka w przebraniu, bo dla niepoznaki ufarbowałam się na brąz, dowiedziała się o tym, na czym polegają okazje w sklepach (kurtka), że lepiej mieć włączony silnik niż wyłączony z włączonymi światłami i nigdy nie ufać swojemu facetowi, bo nigdy nie wiadomo, kiedy posprząta :-)

środa, 19 października 2011

Wszyscy święci i nie-święci - do dzieła

Kochani, mam się dobrze, wprawdzie nadal słaba, nadal do wszystkiego muszę się zmuszać, ale bok przestal boleć, czyli antybiotyk działa.
U nas strasznie zimno ostatnio, a w powietrzu czuć już nadchodzącą zimę i śnieg. O Matko Boska, znowu nie będzie wody, bo u nas od razu rury wszędzie zamarzają.
Do szpitala jadę w piątek. Już nie panikuję. Pomogło wasze wsparcie, ja się po prostu musiałam trochę popieścić, tak to jest, jak człowiek jest dorosły od 14 roku życia, czasem chce się być pogłaskanym po głowie.
Dostałam zaproszenie na rozmowę kwalifikacyjną, czy jak to się nazywa po polsku, u nas interview. Do świetnej pracy,, w świetnym miejscu, świetna firma, z przyszłością, bo zaczęli inwestować w Irlandii. Ale się cieszę, nie mogę sobie miejsca z podniecenia znaleźć. Gdybym tam dostała pracę to chyba na pielgrzymkę pójdę normalnie, bo to moje marzenie. I dział też świetny.
Ale o tym sza. Jak już będę coś wiedziała, dam znać.
A Wy proszę afirmujcie, żeby się ziściło. Cały tydzień mam, żeby się przygotować.
Jezusie, Aniele stróżu, Matko Boska, babuniu jedna i babuniu druga, tato i kto tam jeszcze w niebie z Wami śniada - pomóżcie!

poniedziałek, 17 października 2011

Boi dudek

Byłam rano u lekarza, po raz trzeci w ciągu ostatniego tygodnia i ten postanowił napisać list do chirurga i wysłać mnie do szpitala. Kto mieszka w Irlandii wie, że to oznacza przejście przez ostry dyżur, który jest jednocześnie swoistą izbą przyjęć, taka hybryda. Do chirurga normalnie na wizytę czeka się rok, chyba, ze coś poważnego, a u mnie głupia cysta, która mi sie odnawia.
Dygresja - co my z tymi cystami, najpierw Wojtek miał na jablku adama (a podejrzewali raka), dwie operacje żeby sie tego cholerstwa pozbyć. Potem Misia, niedawno, pisałam o tym. A na końcu matka, od której to wszystko pewnie mają, czyli genetyczne. A ja od kogo?
No w każdym razie mam ją na boku pod żebrami, boli jak cholera, dwa antybiotyki i nic. Trzeba do szpitala. Czeka mnie dobrych kilka godzin czekania. Ale nic to, biorę ze sobą trzeci tom Cukierni pod Amorem, czekanie mi nie straszne, bo to swietna książka. A jak mi nie będzie szlo czytanie, bo za głośno, bo oczy, to sobie audiobooka zapodam. Grunt to się nie bać. A ja się trochę boję, bo może będą to dzisiaj chcieli operować, a może co innego jeszcze, wiecie jak to jest z tymi chirurgami, jak się już dorwą, to nic tylko by cięli.
A w ogóle taka słaba jestem i jakoś mi te antybiotyki nie służą. Kończę, bo muszę szybko wyjechać.
Trzymajcie kciuki.

sobota, 15 października 2011

Lepiej być rekinem niż planktonem - czyli jak szukać pracy? (czyż nie idealny tytuł na poradnik?)


Jak szukać pracy? Pytanie to powtarzam sobie za każdym razem, kiedy jestem znowu ‘on the market’. To jest cholernie trudna sztuka. Właściwie najszybciej dostaje się pracę wtedy, kiedy człowiekowi najmniej zależy, kiedy się nie napina na coś, nie widać w oczach desperacji, ani w mowie ciała nie ma znamion krzyczącego hasła – weźcie mnie, poznajcie się na mnie!
Najtrudniej jest skomponować CV. Napisać o sobie wszystko? Paradoksalnie im bardziej interesujące informacje o sobie zamieścicie, tym bardziej możecie się pogrążyć. Albo i nie, ale zdarza się niestety. Bo są takie stanowiska, gdzie nie potrzeba kogoś kolorowego jak szkiełka w kalejdoskopie, co był i tu i tam, co robił to i tamto, co się interesuje wieloma rzeczami od wędkowania do witraży, po prostu potrzeba im kogoś do wykonania wyznaczonych zadań i żeby za dużo nie modził, a taki wielce interesujący to i za dużo duma, zaraz coś wymyśli, może mieć żądania. Dobrze jest też nie umieszczać swojego wieku w życiorysie. Nie ma takiego obowiązku, jeśli nas będą chcieli, to zaproszą na rozmowę, a jak nie, to ani młodość, ani starość nie pomoże.
No dobra, CV ważne, listy motywacyjne też, ale najważniejsze jest zdecydować – gdzie ja chcę pracować, jaki mam pomysł na siebie w tym kraju, jak daleko mogę zejść z obranej drogi zawodowej, żebym się nie czuł/czuła jak przegraniec? Pieniądze ważne, bez dwóch zdań, ale pracować gdzieś tam na zmywaku, kiedy się ma wyższe wykształcenie i ambicje, da się tylko na krótką metę, żeby ‘kupić’ sobie czas na szukanie czegoś lepszego. Bywa, że z różnych względów o swoim zawodzie można zapomnieć tutaj w obcym kraju, wtedy trzeba znaleźć w sobie pomysł, a właściwie pożądanie na coś innego. Na przykład w Gaeltacht czyli terenie, gdzie się używa bardziej języka irlandzkiego, nie ma takiej możliwości, żeby dostać pracę w bibliotece, jest to nie do przeskoczenia, nie mówiąc o tym, że w tym kryzysie stanowiska budżetowe są całkowicie zablokowane, nawet lekarz, jeśli nie przyjeżdża na kontrakt jako specjalista, nic nie znajdzie (wiem, bo znam chłopaka z Iraku, któremu tutaj nostryfikowali dyplom, a i tak nie ma pracy). No, więc jeśli jesteś bibliotekarką, przynajmniej dopóki nie nauczysz się irlandzkiego, nie ma szans na taką pracę i co wtedy? Jak się odnaleźć na rynku? Paradoksalnie to może być zbawienne, bo podejmowane zaraz po studiach decyzje nie zawsze są trafione, potem się idzie w obranym kierunku i do głowy człowiekowi nie przyjdzie zmieniać, aż tu przychodzi taki czas, że można przemyśleć, co by się chciało robić i może się to okazać strzałem w dziesiątkę lub palcem Bożym, w zależności, kto w co wierzy, w ślepy los (to jak on w tę dychę trafia?) czy wyroki boskie.
Całkiem inną rzeczą jest znalezienie w sobie wiary, graniczącej z bezczelnością tak, żeby całym sobą mówić – jestem naprawdę świetny, jestem dobrym nabytkiem, nie pożałujecie. Tacy ludzie narzucają otoczeniu swój obraz samego siebie, innym nawet do głowy nie przyjdzie, że jest inaczej. Oczywiście może to niektórych denerwować, że ktoś się tak wynosi, ale w ostatecznym rozrachunku to taka właśnie osoba jest wygrana.  Niby skromność i pokora są cechami wielce szanowanymi, ale to przebojowe jednostki zdobywają świat, więc trzeba to rozważyć. Pomyślcie sami, logicznie rzecz biorąc, jak będziecie sami o sobie cały czas mówić, że może są lepsi, może faktycznie nie znacie angielskiego perfect, inni są szybsi, inni piękniejsi, to po jakimś czasie otoczenie też tak będzie myślało o was. Ja staram się brać przykład z mojego syna, który od małego był strasznie z siebie zadowolony, nawet kiedy namalował owcę, która wyglądała jak skrzyżowanie konia z niedźwiedziem, i tak cieszył się i mówił – dobry w tym jestem. Najpierw myślałam, żeby zaprzeczać i mu zaraz wykazać, co jest źle i dlaczego, ale potem pomyślałam sobie, że jednak lepiej jest o sobie myśleć za dużo niż za mało lub w sam raz. Jak to mawiają krawcowe – tu trzeba naddać.
No i tak się miotam, między tymi prawdami objawionymi a realnym światem. Prężę pierś i pokazuję się z jak najlepszej strony, albo nawet ze strony, której nie mam. Bo z tą wiedzą jest tak jak ze znajomością diet i zasad odchudzania - wszyscy mają na ten temat wiele do powiedzenia, co drugi to specjalista, tyle, że nadal gruby. Jedno jest pewne, poza wszystkimi innymi rzeczami trzeba mieć w sobie odrobinę bezczelności i pomysłu na działania niestandardowe. A już na koniec powiem, że wierzę w chemię między pracodawcą i pracownikiem, jak się trafi na swojego, to interview jest formalnością, decyzje odbywają się na poziomie pozawerbalnym i poza rozumowym, gdzieś w podświadomości obie strony wiedzą niemal od razu – to mój człowiek/to moje miejsce. A jeśli się jest nieszczęśliwym, trzeba drążyć temat, szukać nowego miejsca, krążyć jak rekin, który nie ma pęcherza pławnego i jak tylko przestaje pływać – idzie na dno, dlatego podobno zasypia tylko jedną połową mózgu, a drugą wykorzystuje na unoszenie się w toni morskiej i obserwację otoczenia. Czyż to nie idealny obraz poszukiwacza pracy? Bądźmy rekinami!

wtorek, 11 października 2011

Posrebrzane gody

Posrebrzane, bo jeszcze nie srebrne, dopiero 24.
Szmat czasu dla tych, którzy się dowiadują o naszym stażu, ale dla mnie i małżona zleciało nie wiadomo kiedy? Dopiero jak sobie powspominamy, zdjęcia pooglądamy, jacy młodzi, jacy kudłaci, watowane ramiona, małe dzieci - wtedy dochodzi do nas ile to już lat!
Nie zawsze było słodko, nie zawsze było dostatnio, ale mieliśmy szczęście, że umieliśmy się dogadać, mimo wczesnych lat młodych, durnych i chmurnych, walk kogutów - jednak żyć bez siebie nie umieliśmy i wszystkie te trudności, jakieś różnice podczas docierania się i ścierania tytanów :-) były niczym w porównaniu z tym, że nie wyobrażaliśmy sobie życia bez siebie. Właściwie teraz jest najlepiej, już nie tylko znamy się jak łyse konie, ale nauczyliśmy się sobie ustępować, a wraz z mądrością życiową przyszła też inna optyka i podejście do wielu spraw.  Cieszę się, że starzejemy się razem i mam nadzieję, że z tej powłoki srebrnej dojdziemy nie tylko do czystego srebra, ale i złota i diamentu i brylantu i czego tam jeszcze nie ma, za sto lat.

Trochę ta nasza rocznica wczorajsza nie za bardzo była wystrzałowa, bo jakąś infekcję mam i mi szumi w uszach i martwię się oczami i w ogóle jestem obraz nędzy i rozpaczy. Na dobrą restaurację nie było chęci, bo daleko jechać, a do byle jakiej, to już woleliśmy w domu. Upiekłam ciasto, które mąż lubi, od córki dostaliśmy dobrego szampana i tak sobie spokojniutko, jak staruszki jakieś, spędziliśmy wieczór. Ale za rok, na 25 rocznicę zaszalejemy.


P.S. Czyż nie piękny ten obraz autorstwa Tadeusza Makowskiego?

piątek, 7 października 2011

Cichodajka na szlaku

Wchodzę cicho do różnych miejsc i daję.
CV roz-daję. A co myśleliście?
Rozpoczęłam akcję - jedno CV Kasi dla każdego pracodawcy w pobliżu i nie tylko.
A to jest strasznie trudna robota, bo w zależności od miejsca, przygotowuję różne CV i różne listy motywacyjne. Moja inwencja twórcza i słowotwórstwo nie zna granic. Czasem zapominam, że sama coś napisałam i strasznie się wzruszam, kiedy potem to czytam :-)

Wiem, jaka z tego robota będzie - z racji tego, że zostanę najbardziej doświadczoną w szukaniu pracy wieczną bezrobotną, zacznę prowadzić kursy pisania CV i listów oraz motywacji do chodzenia i szukania. Niekoniecznie zdobywania. Albo napiszę książkę - Przygody gałgankowej (bo tu wiatr mi szaty rozdziera) Kasi na donegalskich dróżkach w poszukiwaniu pracy. Wersję dla dzieci i dla dorosłych oraz skróconą dla półanalfabetów i bryki dla uczniów, bo to będzie lektura obowiązkowa w szkołach średnich, oczywizda.

Dziecko starsze mi takie treści na Facebooka wkleja z kwejka polskiego. I tego sie będę trzymać :-)

poniedziałek, 3 października 2011

Podłoga nie zając, a życie i owszem

Niedawno zmarła Phil, moja droga znajoma, tu w Irlandii.. Była chora od jakiegoś czasu, ale jakoś nie mieściło się nam w głowie, że ma przed sobą kilka dni. Słowa księdza Twardowskiego – spieszmy się kochać ludzi - mają wyjątkowe zastosowanie dla mnie w tym wypadku, bo odkładałam wizytę u niej na bardziej sprzyjający czas, uważałam, że jeszcze zdążę, jeszcze nie dziś, może jutro znajdę więcej czasu? Nie zdążyłam. Inna rzecz, że odwlekałam wizytę, bo nie bardzo wiedziałam, jak się zachować? Zobaczyłam ją na lotnisku żegnającą przyjaciół, była już bardzo spuchnięta i słaba, ale ja w jakimś odruchu zaprzeczenia wytłumaczyłam sobie, że to z powodu leków, ale przecież one ją wyleczą i znowu wszystko wróci do normy.
Trudno jest obcować z czyimś nieszczęściem. Nigdy nie wiem, czy swobodnie mówić o chorobie, czy raczej udawać, że nie istnieje? Czy można żartować, a może zachować powagę? Chorzy ludzie mówią -  nie unikajcie nas, mówmy o wszystkim - ale to nie jest takie łatwe. Na dodatek Phil była bardzo świadoma swojego stanu, a ponieważ była samotna, w sensie braku najbliższej rodziny, bo ludzi wokół niej było wiele, postanowiła przekazać swoje rzeczy do sklepu, z którego dochód idzie na cele charytatywne. I tak powoli donosiła tam książki i porcelanę oraz różne drobiazgi. Nie miała wiele, bo nie była typem posiadacza, dla niej ważniejsze było raczej być niż mieć. Żyła świadomie i ekologicznie. Ponad rok tak umierała na oczach całego miasta, rozdając ruchomości. I ja coś dostałam, tyle, że wcześniej. Zastanawiam się, czy ona już wtedy wiedziała o diagnozie? W każdym razie mam od niej piękny półmisek, który mi dech zaparł, kiedy ją wizytowałam. Dzięki temu mam po niej pamiątkę – nie wszystek umrze.
Kiedyś mnie odwiedziła z zaskoczki, akurat myłam podłogę w kuchni. Po kilku miesiącach znowu mnie znienacka wizytowała i przypadkiem, bo ja nie jestem znowu taka porządnicka, żeby codziennie, znowu myłam podłogę w kuchni. Spojrzała na mnie i powiedziała poważnie – Kasia, ja cię błagam, nie zmarnuj całego życia na mycie podłogi.
Na swoje życzenie została złożona w wiklinowej trumnie, ekologicznej oczywiście. Na ‘łejka’ czyli czuwanie przyszli przyjaciele, dom był oświetlony świeczkami i ubrany w kwiaty z jej ogrodu. Pomyślałam o jej cielesnej powłoce już dla niej nieprzydatnej, o tych ludziach skaczących z płonących wież dziesięć lat temu, bo zmarła dokładnie w rocznicę 11 września w NY i powtórzyłam za Phil – Kaśka, nie zmarnuj życia na mycie podłogi.