środa, 30 marca 2011

Dlaczego PMS najbardziej uderza w kobiete? Pytanie retoryczne, jakby ktos mial watpliwosci :-)

Nie mam znakow polskich na tym komputerze, wiec prosze nie strzelac do mnie, za brak ogonkow i kropeczek.
Mysle, ze moj cykl zatacza wlasnie 28 dniowe kolko i zbliza sie wielkimi krokami to, czego wlasciwie od trzech lat nie mam, bo jestem szczesliwa posiadaczka spirali Mireny. Szczesliwa, bo nie tylko jest srodkiem antykoncepcyjnym, ale tez zatrzymuje lub znacznie ogranicza krwawienie miesiaczkowe. W moim wypadku calkowicie zlikwidowalo. Jaka ulga i jaki komfort. Ale zblizajacy sie koniec cyklu czuje jak kazda kobieta, niestety PMS i lekkie bole brzucha pozostaly. Ale lekkie, a to juz cos, bo ja z tych, ktore umieraly przez pierwsze dwa dni.
No i wlasnie tu rodzi sie pytanie, dlaczego PMS uderza najbardziej w nas. Ja rozumiem, wyzyc sie na facetach, chociazby dlatego, ze oni tego nie musza przechodzic (zart :-), ale zeby nami targalo, rzucalo w strone lodowki, wpedzalo w rozne nastroje wlacznie z placzem i atakami cholery :-)) to juz przesada. Od dwoch dni chodze po domu z rozwianym wlosem i rzucam sie wszystkim do gardla lub placze. A jak zadne z powyzszych, to wpieprzam jak gornik dolowy. Lodowka powinna miec na te dni zamki ognioodporne. Wrrrr.
Moj maz mi wczoraj wykrzyczal (czyli powiedzial bardziej stanowczo i moze o ton glosniej, bo ona w sumie nie krzyczy), ze dosyc ma mojego wiecznego gonienia za czyms, wymyslania nowych wyzwan, nigdy nie wie, gdzie jestem i dokad zmierzam. Zly byl, bo filozofowalam, ze sprzatanie mnie w sumie wkurza, bo 70 procent czasu poza spaniem i jedzeniem spedza sie na praniu i porzadkowaniu otoczenia, stwarzaniu atmosfery itp, a to jest dzialanie nietrwale, bo nie to samo, co posadzic drzewo i ono rosnie. Jak brudy zostaja wymiecione, uprawne i uprasowane, to nastepnego dnia mozna by zaczac od nowa, a po dwoch, trzech trzeba znowu zaczac prac. Wrrrr.
On na to, ze powinnam zejsc na ziemie. I przestac tak latac i lapac sto srok za ogon, to nie bede taka sfrustrowana. Hmmm, chyba ma racje.

sobota, 26 marca 2011

Bułki z serem jak syreny, lodówki się czasami zatrzaskują, a Śniadanie musiało poczekać

Tak się wczoraj fizycznie spracowałam przy sprzątaniu, że wieczorem już całkiem zaniemogłam. Kręgosłup daje mi się we znaki.  Przy życiu trzymało mnie to, że czekała mnie sobota, Drugie Sniadanie Mistrzów rano, potem przygotowania do obiadu, czytanie, Szpital na peryferiach i pod wieczór kolejny odcinek serialu na rosyjskiej Jedynce - Obściaja Terapija (coś jak połączenie Na dobre i na złe z Dr. Housem). Ogólnie laba. Niestety rano okazało się, że muszę jechać po zakupy, bo jakoś nie zauważyłam, że lodówka opustoszała. To znaczy, dla mnie tam bylo pełno jedzenia, ale panowie się ze mną nie zgodzili. Chciał nie chciał, włączyłam nagrywanie Drugiego Śniadania Mistrzów, za nic nie chciałam przegapić tego odcinka, gościem był premier Tusk, chwyciłam siaty w kraty i poszłam dopełnić obowiązku żony i matki.
W Lidlu zaczęli sprzedawać pieczywo pieczone na miejscu. Na samym wejściu wali zapachem chleba z pieca, wszyscy spokojnie wchodzą z wózkami, a jak tylko to poczują, zaczynają na przykucu zapieprzać w tamtym kierunku, waląc wózkami po nogach innych oczadziałych zdążających w tym kierunku.  A zaraz potem, jak tylko naładują pieczywo do torebek (zawsze za dużo, bo wszystko wydaje się pyszne), kurcgalopkiem lecą do lodówek z szynką, pomidorami, serem i masłem. No, chyba, że nakupowali słodkich wypieków, to w stronę kawy, mleka lub herbaty. To jest silniejsze od ludzi. Zachowują się jak Odys wzywany przez syreny na pewną zgubę.  Ja zdaję sobie sprawę z tego i specjalnie idę wolniej, co nie znaczy, że nie daję wieść się na pewną 'śmierć diety', nakupowaliśmy z Wojtkiem różności, a to bułeczek z serem na wierzchu ( nie słodkie, takie do wędliny), a to chleb żytni z ziarnami dyni na wierzchu, a na deser trójkąty z jabłkami i  croissanty z nutellą dla syna, który jak tylko poczuje ten czekoladowo-orzechowy zapach, robi minę malutkiego Wojcieszka i trzeba mu to kupić.
W międzyczasie dostałam telefon od małżona, że się zatrzasnął w lodówce podczas remanentu i nie może się dodzwonić do jego managera, a ja miałam gdzieś numer głównego bossa - HELP, bo zamarznę - krzyczy małżon.. Cóż było robić, przeprowadziłam akcję ratunkową i małżon wrócił na rodziny łono, lekko zesztywniały, ale to akurat w pewnych przypadkach wskazane, haha.
W Lidlu kupiliśmy małżonowi na urodziny, co je ma dzisiaj, drzewo magnolii i inne jakieś zielone, ale polskiej nazwy nie znam. Ta magnolia rośnie na 4 metry, a kwiaty ma jak marzenie, ciekawe, czy się przyjmie?
Po zakupach to już sama przyjemność, prasówka, kawka, filmowanie się, książkowanie, surfowanie po necie, czyż życie nie bywa piękne?

czwartek, 24 marca 2011

Sprzedałam kozę

Pierwszy dzień laby. Nic nie muszę, oprócz napisania felietonu, bo dzisiaj deadline, ale to sama przyjemność. Zrobiłam sobie kawkę w jednej z ulubionych filiżanek, surfuję po necie, podczytuję prasę, usiadłam z książką na chwilę. Och, jakże mi brakowało takich chwil. 
Jeszcze niedawno utyskiwałabym na to, ze się nic nie dzieje, ale dzisiaj czuję się jak ten Żyd, który za radą Rabina, kiedy narzekał na kłopoty i ścisk w domu, kupił kozę, a potem tańczył ze szczęścia, kiedy za kolejną radą Rabina, sprzedał kozę.
Zaległości mam tyle, że nie wiem, od czego zacząć. Fura nieobejrzanych filmów, stos książek przy łóżku, magazyny też się piętrzą na biurku, chałupę muszę odsprzątać, bo wcześniej robiłam wszystko chybcikiem i tylko to, co konieczne. Ech, byle nie panikować.

Dzisiaj widziałam nową (dla mnie) reklamę z Sercem i Rozumem - chwyć myszkę i pilota, jak Rozum przebrany za pilota czeka na Serce, a ono się szykuje przed lustrem i zakłada furto, ogląda się, czy się nie marszczy itp, a potem ląduje przed telewizorem, obok Rozumu, przebrany za myszkę. Ale się uśmiałam. W ogóle podobają mi się te reklamy w takim stylu, gdzie gra się na skojarzeniach słownych, kultowych tekstach, różnych porównaniach na przykład do filmów dobrze znanych. A 'w hołdzie Polakowi' i ta ostatnia o dwóch siedzących na słupie telefonicznym, bo im ptaki druty przenoszą to już w ogóle majstersztyk.
Tak oglądam te udane i się zastanawiam, dlaczego reklamy szamponów i proszków do prania są tak durne - te kobiety miotające się po kanapach i trzepiące łbem puszystym, albo kury domowe wiążące supły na koszulach, czy oni mają nas za takie durne? No i pasty do zębów, też zgroza.
Na szczęście Rozum i Serce ratują sytuację.

niedziela, 20 marca 2011

Przeżyłam pierdzenie, wizyta córki niestety zakończona, a dotarcie na egzaminy stało pod znakiem zapytania

Wyjazd po syna, w dużym stresie i strachu, zakończył się szczęśliwie. Z hukiem zajechałam pod dom i miałam ochotę się upić. Hałas w samochodzie był straszny, a do tego odebrany z dyskoteki wraz z synem jeden z kolegów, gadał non stop, w ogóle mu się buzia nie zamykała. Żałowałam, że nie mam słuchawek na uszach, takich bez niczego, głuchych, jak ci, którzy pracują w szkodliwych warunkach i nasileniu hałasu. Bałam się jednak zatkanych uszu, bo nasłuchiwałam, czy mi coś jeszcze nie odpada, czy ten dźwięk się nie zmienia na bardziej niepokojący.
W drodze zrobiłam z siebie idiotkę, dobrze, że nikt nie widział. Była pełnia księżyca, dawał światłem przez okna na przestrzał i odbijał się w krzaczorach po lewej stronie samochodu. A ja myślałam, ze samochód mi się zapalił. Zaczęłam się oglądać, zatrzymałam, biegałam wokoło, szukałam gdzie ogień. Dopiero się po chwili zorientowałam, że to 'łysy' takie złudzenie daje.
Ulżyło mi, ale niepokój pozostał.
No, ale dojechałam, samochód czeka teraz na części i naprawę. A ja mam egzaminy w poniedziałek i muszę się jakoś dostać do Letterkenny. Znalazłam podwózkę, mam nadzieję, że się kobieta nie spóźni i że ja będę na czas na miejscu. Ona jedzie do siebie do pracy, więc nie ma ciśnienia, a ja muszę być na 9 z minutami.
Ale to wszystko to nic. Córka była na weekend. Nie widziałyśmy się miesiąc. Wyjechała, a ja jak zwykle się spłakałam w ukryciu. Nie lubię, kiedy odjeżdża z powrotem do Dublina, chociaz powinnam była się już przyzwyczaić, przecież to koniec 3 roku studiów. Ale nie bardzo, normalnie mnie serce boli, kiedy ją żegnam. Co to bedzie jak syn wyjedzie na studia? Nie chcę o tym nawet myśleć. Strasznie kocham moje dzieci, ale jednocześnie wiem, że muszę im pozwolić wyfrunąć z gniazda. Wszystkie mamy i ojcowie, posłuchajcie mojej rady - ceńcie każdą chwilę spędzoną z dziećmi, bo one będą z Wami tylko kilkanaście lat, może ze 20. Potem to już tylko goście w domu. Ech, życie

piątek, 18 marca 2011

Będę pierdzieć po całym Donegalu

No i stało się. Woziłam się z obluzowującą się rurą, woziłam, aż wreszcie coś dzisiaj strzeliło i teraz jeżdżę bolidem formuły jeden. Pierdzi ten samochód niemiłosiernie. A muszę zaraz pojechać po syna, który jest na dyskotece z okazji Dnia Sw. Patryka. I to nie 'za róg' tylko 40 minut w jedną stronę. Mieszkańcy Donegalu, przynajmniej części w kierunku Glenties, nie pośpią dzisiaj - pierdząca Kaśka niebawem rusza w drogę.
Ale to nic, w poniedziałek mam ostatni egzamin, a z tego, co się dowiedziałam, jutro nie znajdę nikogo, kto by mi to naprawił. Małżon sprawdził, jeżdzić można, tyle, że hałas jest niemożebny. Ale obciach.
Poza tym nic nowego, przygotowuję się do ostatniego egzaminu, trochę czytam, słówka powtarzam, ale przyznam się, że po ostatnim wtorkowym trochę się rozleniwiłam. Nadal nie mam czasu, ale już tak nie siedzę nosem w papierach. To znowu powoduje poczucie winy, więc wyluzowana i zrelaksowana, mimo tego rozleniwienia, jednak się nie czuję. Czyli nic z tego nie mam.
Niedługo przyjeżdża córka, około północy naszego czasu powinna być. Zostaje do niedzieli. Miesiąc czasu się nie widziałyśmy, przez ten kurs zleciało nie wiem, kiedy.

 Oglądałam dzisiaj Zaklinacza psów na National Geographic. Skubaniec ma podejście do piesiołków. Pilnie słucham tego, co mówi, bo zdecydowanie muszę popracować nad moim Frankiem niesfornym. Jak się już wyuczę to poćwiczę na nim różne sposoby i Franek stanie się sforny. Póki co może sobie kupię książkę Oczami psa, właśnie została wznowiona w Polsce. Kiedys był to prawdziwy bestseller, nie można było jej nigdzie kupić.
No nic, trzeba stawić czoła nocy pierdzącym wozem. Trzymajcie kciuki

sobota, 12 marca 2011

O tym jak brukselka wpływa na postrzeganie swiata i o tym, że tęsknię

Tęsknię za spokojnym życiem. Ostatnio tęsknię też za czynnością czytania - ułożeniem się wysoko na poduszkach, pod kocem z psem w nogach, otworzeniem książki, zapachem papieru, przesuwaniem oczami po druku, a przede wszystkim za przeżywaniem wraz z bohaterami powieści wciąż to nowych przygód. A to w siedemnastym wieku, a to we współczesnej Turcji, zaraz potem w Polsce okresu międzywojennego, żeby gładko przesiąść się na pociąg w Tokio. Och, jakże chciałabym mieć czas, żeby zatopić się w lekturze.
Na razie nie jest mi to dane, wiadomo, nie będę się powtarzać, egzaminy, nauka, zaliczenia online przed egzaminami (taki system), stres z tym związany, krótko mówiąc wszystko inne odpada, musi poczekać. Sprzątam z doskoku, gotuję czasami (trzeba stwarzać pozory normalności), ale częściej mąż mnie w tym względzie wyręcza, a ja z nosem w słownikach i papierach prawniczych.
Jedyne, na co sobie pozwalam, bo łatwo podzielić na krótkie fragmenty, czyli w tym wypadku artykuły, to prasa. Mam kilka ostatnich tytułów i dopadam czasami, żeby zawiesić oko na czymś innym niż choroby układu pokarmowego i zajmujące, wręcz fascynujące, określenia zaparcia, biegunki i nadwrażliwości jelit lub równie interesujące zwolnienie za kaucją, pouczenie zamiast skierowania sprawy do kolegium itp. I właśnie w Twoim stylu przeczytałam, że jedynie osoby wrażliwe mogą wyczuć w brukselce gorycz, inni tego nie czują. A ja czuję wyraźnie, ale mi to nie przeszkadza, przeciwnie - uwielbiam brukselkę, tę karłowatą kapustkę. Ten wywiad z restauratorką Agnieszką Kręglicką dał mi do myślenia w temacie smaków i sposobów ich opisywania. Ja często mam problem z tym, ze mnie ludzie nie rozumieją, kiedy mówię o smakach, a już zupełnie nie wiedzą jak to możliwe, że ja czuję smaki też poprzez zapachy. Mam na myśli to, że to jest dla mnie komplet, taka idealna para - smak i zapach. A czasem bywa, ze wącham zupę w garnku i mówię do męża - trzeba dosolić. Patrzy wtedy na mnie, jak na jakieś dziwadło, a ja naprawdę czuję w zapachu brak soli, czy brak innych ważnych dla danego dania przypraw. Przecież, gdy dodać majeranku, soli, pieprzu, papryki, czy czego tam jeszcze, od razu to czuć w zapachu. Nie muszę wtryniać łyżki i próbować potrawy co i rusz, właściwie wcale tego nie robię, wącham tylko, a próbuję już na finiszu, zaraz przed wygaszeniem palników. I zawsze jest wszystko dobrze doprawione. Chyba, ze w kuchni jest kucharek sześć, czyli ja, mąż i córka. Wtedy zdarza się, ze któreś mówi - dosolić, nikt tego nie robi, bo każdy myśli, ze to drugie wykonało polecenie.
Z drugiej strony nie ma dla mnie oczywistości jeśli idzie o smaki, jasne, ze jest ich kilka - słony, słodki, kwaśny, gorzki i jeszcze piąty nazwy nie pamiętam, japońska. Ale dla mnie jeszcze jest wiele innyc określeń, które składają się na opisywanie smaku. Nie raz wychodzę na dziwoląga, kiedy w restauracji tłumaczę, żeby coś było aksamitne i takie miękkie na języku (smakowo miękkie), albo pikantnawe, ale nie dochodzące do granicy z napisem ostre. Albo kwaśne, ale w trzecim pokoleniu. Albo, że uwielbiam kiedy słone tańczy walca ze słodkie, albo wytrawne w ognistym tango ze słodkim. Ciężkie życie semantyczne mają ze mną ludzie.
A jak już mowa o semantyce, do widzenia się z państwem - idę dalej zakuwać do egzaminów.

niedziela, 6 marca 2011

Moje 10 minut, a jakby cała wieczność


     Jak już wcześniej wspominalam, miałam okazję uczestniczyć w Konferencji Mediów poświęconej wizerunkowi obcokrajowców i członków Travellers Community. Ci drudzy zawsze mieli złą prasę, a od jakiegoś czasu do tego grona dołączyliśmy i my, Polacy, a właściwie niby wszyscy non-nationals, ale ponieważ nas jest najwięcej, siłą rzeczy o nas mówi się proporcjonalnie dużo. 
     Uczestniczę w projekcie zwanym Platformą Interkulturową, tam właśnie podczas jednego ze spotkań padło pytanie, czy ktoś nie zechciałby zabrać głosu na tej konferencji, bo ukazały się niedawno bardzo niepochlebne artykuły Polakach, że dzieje się źle w tym względzie i trzeba przeciwdziałać.  Zebrani na te słowa zaczęli zachowywać się jak mój pies Franek, kiedy pytam, czy to on znowu puścił bąka, czyli unikali wzroku pytającej. Podczas wcześniejszej dyskusji o wspomnianych artykułach zabrałam głos, bo oburzenie nie dało mi milczeć, dlatego potem padło na mnie.  A ja się głupia dałam nabrać na plewy i zgodziłam się na ‘spicz’, już taka jestem, niczego się nie boję.  Powiedzmy.  Kilka rzeczy by się znalazło, ale akurat wystąpienia publiczne nie należą do żadnej z nich. Poprosiłam jedynie o pomoc w kwestii językowej, żeby się nie okazało, że jakiegoś babola niechcący strzelę.  Zgłosiła się Amerykanka mieszkająca od 25 lat w Irlandii. Wielka, czarnoskóra, w stylu Woopie Goldberg, fantastyczny umysł, bogate słownictwo, amerykański luz i inteligencja zdecydowanie powyżej średniej, ta społeczna też.  Ucieszyłam się, bo już od dawna chciałam ją lepiej poznać, nadarzyła się okazja.  
     Tym bardziej z pieśnią na ustach pognałam do biura Platformy pisać tekst do wygłoszenia.  Okazało się, że do pary zgłosił się przedstawiciel mniejszości z RPA. Szybko ustaliliśmy, że on zacznie, zagai i poleci ogólnikami, a ja po nim dobiję przeciwnika przykładami w postaci artykułów, które były tak skandalicznie zredagowane, jeśli chodzi o insynuacje, że stanowiły swoistego samograja dla prelegenta. Pewnie jesteście ciekawi, co tam było?  Pokrótce powiem tylko, że delikwent trzy razy w ciągu jednego dnia został zatrzymany za zakłócanie spokoju w rodzinie (czyli krótko mówiąc okładał swoją połowicę). Sędzia zwrócił uwagę, że gdyby ktoś jego pokroju w Polsce, łamał prawo,  wykorzystywał pomoc społeczną i nie dawał nic od siebie krajowi, to pewnie też nie byłby przyjmowany z otwartymi rękami.  A nagłówek stanowił, że sędzia skrytykował obcokrajowców za to, że ‘contribute nothing’, czyli nic temu krajowi nie dają.  Można się zagotować, czyż nie?
     Mowa napisana, skonsultowana z drugim przemawiającym, on wprawdzie swojej gotowej nie miał, ale już sami mieli się spotkać z Francine i dokończyć. Wzięłam swoją do domu, wydrukowałam, i czekałam spokojnie na dzień chwały. Spokój szlak trafił w wieczór poprzedzający konferencję.  Czytając na głos, zorientowałam się, że kiedy staram się być elokwentna, to mi się język plącze i najprostsze słowa po angielsku wymawiam jak osoba ucząca się mówić po wylewie. Ale najgorsze mnie dopadło, kiedy już tam przybyłam. Taka pewna siebie niby byłam, jednakże, kiedy zobaczyłam mównicę, tych wszystkich ważnych gości z prasy krajowej z Dublina, to mi serce przyspieszyło, adrenalina uderzyła gałkami ocznymi skutkując zaburzeniami wzroku, ręce się zaczęły trząść i natychmiast zaschło mi w ustach. Beton po prostu. Rzuciłam się do kelnera po kawę, błąd, huge mistake – kofeina spotęgowała symptomy zdenerwowania. Dobrze mi Iwona radziła, żeby się melisy napić.  Siedziałam tam, co chwila ktoś podchodził, ustalał kolejność, wymowę mojego imienia i nazwiska, a ja się modliłam, niech to się skończy, niech ja się już nie męczę, jak mam zrobić z siebie pośmiewisko, to już. Pocieszałam się, że gorzej to już nie będzie. Można było wybrać, czy mówimy z miejsca, czy z mównicy, ja wybrałam to drugie, bo na siedząco nie pozbierałabym myśli, tam przynajmniej można było położyć kartkę z tekstem przemówienia i zaprzeć się rękami, żeby a) nie zemdleć, b) nie było widać ich latania. Wszyscy inni wybrali opcję ‘mówię z miejsca’, co mimowolnie uczyniło ze mnie tę, która gwiazdorzy, co mnie rozstroiło.
     Nadejszła wiekopomna chwila.  Billy wziął mikrofon, zaczął mówić, słucham i co słyszę??? Skubaniec ukradł mi przemówienie, bez mrugnięcia okiem wali tekst mój tylko innymi słowami. Patrzę na Francine, a ona do mnie bezgłośnie szepcze – I know. Myśli galopują mi jak szalone, pełna mobilizacja szarych komórek, układam w głowie, co powiem, bo jasne jest, że ponad połowa mojego tekstu nadaje się do kosza. Słyszę, że na mnie kolej, podchodzę do mównicy i nagle zapanowała jasność, cud po prostu. Podziękowałam Billy’emu za to, że zamordował mi przemówienie, wiadomo, żart sytuacyjny jest w takich razach najlepszy. Nawiązałam do wcześniejszej mowy dziennikarki z Dublina, potem poleciałam przykładami, a następnie odłożyłam kartkę i już z głowy (czyli z niczego) zakończyłam puentą. W życiu nie dostałam tylu braw i gratulacji. Tak, więc melduję wykonanie zadania i cieszę się, że nie przyniosłam Wam wszystkim wstydu.
    

czwartek, 3 marca 2011

Rok Królika - oby szczęśliwego

Obudziły mnie promienie słońca.  Cóż za miły początek dnia.  Szczególnie, że noc miałam ciężką, nie dość, że położyłam się o drugiej, to jeszcze nie mogłam zasnąć, a jak już, to sny miałam okropne.  Trochę zawirowań w moim życiu, trochę ciężkich chwil, to nic dziwnego, człowiek się musi mierzyć z demonami od czasu do czasu.  To i tak nic w porównaniu do tego, co musieli znosić ludzie podczas wojny, czy w krajach gdzie niepokój społeczny i polityczny jest na porządku dziennym.  Spotykam tutaj często kobietę, która urodziła się i wychowała w Belfaście.  Do tej pory, jak mówi o latach tam spędzonych, oko jej chodzi w nerwowym tiku.  Kiedyś ją nawet zapytałam o ‘te sprawy’, o których lepiej nie mówić głośno, szczególnie jak się mieszka w Donegalu, gdzie nadal głośna jest sprawa zamordowania, a właściwie wykonania wyroku na mężczyźnie, który przyznał się, że od kilkudziesięciu lat był brytyjskim szpiegiem w szeregach IRA.  Nie zareagowała na pytanie wyczerpującą historią, a taką miałam nadzieję, natomiast od czasu do czasu podrzuca mi informacje, które kierują mnie na właściwą ścieżkę zrozumienia, w czym rzecz, skąd u niej ten tik? 
Nie chodzi mi o tło społeczne i religijne, bo tego chyba nigdy nie zrozumiem całkowicie, ale o zwykłego człowieka przypadki, o kobietę, taką jak ja, która idąc na zakupy nigdy nie mogła być pewna, że wróci do domu cała.  Niby nic, ale może zatruć życie, wpędzić w nerwicę, uczynić codzienność nieznośną.  Wyobraźcie sobie, że spotykacie się w kawiarni z koleżanką, znacie się od dziecka, chodziłyście razem do szkoły, wszystkie wspomnienia z tamtego okresu łączą się z jej osobą, w ramce na kominku stoi Wasze zdjęcie z Promu – no, więc siedzicie sobie, pijecie pyszne cappuccino, zastanawiacie nad tym, czy bardzo zaburzycie program waszej diety, jeśli dołączycie do niego croissanta z marmoladą, rozstajecie się ustalając spotkanie na grilla w weekend, a godzinę potem dostajecie informację, że zginęła ona w drodze do domu, samochód pułapka.
Albo idziecie do sklepu kupić mundurek dla dziecka, zeszyty, buty, książki, to wszystko, co tam potrzebne w nowym roku szkolnym, chodzicie po piętrach, wykreślacie z listy kolejne punkty, i nagle huk i ciemność. Po ocknięciu się, wydostaniu na zewnątrz, dowiadujecie się, że niestety syn nie miał tyle szczęścia i zginął w zamachu bombowym. Masakra.
Tak mi właśnie myśli płyną, kiedy się nad sobą użalam, kiedy mi się wydaje, że nie udźwignę tego, co mi niesie życie, wtedy przypominam sobie takie historie, nerwowo latające oko znajomej i stawiam się do pionu.  Z drugiej strony metoda na szczęśliwca, który ma dwie nogi, bo są tacy, co mają jedną, działa tylko na chwilę i wszystko wraca do punktu zero, czyli do użalania się nad sobą.  Wtedy najlepiej wziąć się za jakąś odmóżdżajacą pracę fizyczną, bo żadna umysłowa, nie mówiąc o intelektualnej (to wbrew pozorom nie to samo) nie wchodzi w grę.  Z całej listy zajęć fizycznych natomiast, najlepiej wybrać taką, którą odkłada się na ‘kiedyś, jak znajdę czas’.  To teraz jest ten czas, bo nie tylko pozwoli nam zapomnieć, że się nam na łeb za dużo wali, ale jednocześnie da niezwykłą satysfakcję z jej wykonania, świadomość, ze się wreszcie za to wzięliśmy i jest to piękny początek w kierunku porządkowania wszystkich spraw, włącznie z tymi prozaicznymi, które jednak potrafią urosnąć do rangi problemu, kiedy za długo ‘wiszą’ nad nami.
No, ale to teoria, która w praktyce wygląda dobrze, pod warunkiem, że się człowiek, w tym wypadku ja, ruszy i ją w życie wprowadzi.  A nie wprowadza, bo jest zajęty siedzeniem i roztrząsaniem, jaki biedny, jak już ma dosyć, jak to życie jest do d…pupy i w ogóle „ shit hit the fan” (tłum. gówno uderzyło w wiatrak).
A może coś wisi w powietrzu? - pomyślałam w nadziei, bo wchodząc w fazę pogodzenia, zauważyłam, że inni też się ostatnio skarżą na gorszą passę, na bezsensowne życie, kłopoty z rodzicami, finansowe zatory, wypalenie w pracy i inne takie, stałe części składowe wszelkiego biadolenia. A może to jest pozostałość po noworocznej melancholii i zaraz nie będzie po tym śladu? Przecież mamy Rok Królika, a ten powinien być sprzyjający, chociaż jedni mówią, że to tak zwany metalowy królik, więc będzie trochę konfliktów na świecie. Nihil novi.
A jeśli idzie w sferze osobistej, niezależnie, czy to Smok, czy Koza, dobrze pamiętać, że szczęście, jak śpiewa AM Jopek „…jest tuż obok nas. W zwyczajnym dniu, w zapachu domu, wśród chmur, w ciszy traw. Jest blisko nas, blisko tak”, a jednocześnie nie ma co od niego za wiele wymagać „Bo szczęście to przelotny gość, przebłysk słonecznej pogody. I dużo wie, kto pojął, że szczęście to garść pełna wody”.  Szczęśliwego Roku Królika Wam życzę.