wtorek, 18 grudnia 2012

Nie mogę wymyślić tytułu, bo słucham świątecznego jazzu i jakoś mi się mózg rozleniwił

Siedzę wcinam kulki Baileys, na które pozwalam sobie raz w roku z okazji przedświątecznych posiedzeń organizacyjnych i się cieszę, że się jednak zmobilizowałam i zrobiłam te zakupy, a to, co mnie tutaj czeka, to same owoce, warzywa i jakieś drobiazgi. Z gminy wróciłam wczoraj bardzo późno. Syna nie było, pojechał na jakieś występy w konkursie i wygrał, co mi zakomunikował przez telefon, siedząc w KFC z koleżkami. Godzinę jazdy od domu, czyli też w trasie. Mąż w pracy, bo nie poszedł na Christmas Party, ja odmówiłam kategorycznie, bo kasy brak, nie będę płacić za jakieś indyki i suche puddingi na deser, a samemu mu się nie chciało. No to musiał wziąć późną zmianę w sobotę i wyjątkowo pracować też w niedzielę. Zrobiło mi się szkoda psa, ze tak sam cały dzień, więc jak tylko postawiłam siaty, coś na stojąco przekąsiłam, przebrałam się i psa na smycz, żeby się wybiegał.
Lubię chodzić z nim po ciemku, słucham sobie audibooka, on truchta obok, fajnie jest. Byle nie padało.
Zatrzymałam się na chwilę, bo córka zatelefonowała. Kiedy ruszyłam, poczułam ostry ból w lewej łydce. Nie mogłam kroku zrobić. Myślałam, że może skurcz. Zaczęłam nogą kręcić, naciągać mięśnie, jak się później okazało, sprawę jeszcze pogorszyłam. Trudno mi było iść, a byłam w połowie drogi, więc czy do przodu, czy wracać, jeden pies (sorry Franiu). W jedną i drugą stronę pod górę. Tyż do kitu.
Jakoś dokulałam do domu. Myślałam, ze przestanie boleć, ale nie, całą noc i od rana dziś chodzić prawie nie mogłam. Siedzieć też nie, bo miałam wrażenie, ze nacisk od spodu pogarsza sprawę. Ubzdurałam sobie, że mam zator albo oderwie mi się zakrzep, bo to od spodu, tam gdzie się żylaki robią, i umrę.
O trzeciej pojechałam do lekarza i okazało się, że musiałam uszkodzić mięsień, bo wykonałam nagły ruch, a nie byłam rozgrzana i tak to się skończyło.
Czyli dobrze, że sobie wszystko kupiłam, bo już bym teraz tak łatwo do gminy nie pojechała.

Spotkała mnie niezwykła niespodzianka. Rodzice w szkole, gdzie prowadzę bibliotekę, zebrali się na prezent dla mnie. Bardzo się wzruszyłam. Nawet nie potrafię o tym napisać, bo wszystko co bym powiedział, byłoby truizmem.

Odliczam dni do przyjazdu córki. Syn jutro ostatni dzień w szkole. Będziemy świętować, oglądać razem House'a, może i Frasiera, a już na pewno jego świąteczne epizody. W niedzielę akcja gotowanie, mam nadzieję, że do tego czasu noga wydobrzeje. Jestem trochę czasowo do tyłu, w środę dopiero ulepię uszka i pierogi z kapustą. Mąż już ruskie zmontował. Kochany jest.

Tak sie skarżyłam, że w zeszłym roku dostałam tylko dwie kartki, w tym roku za to mam ich dużo. Wystawiłam na kominku i się cieszę. Niektóre ręcznie robione, a jedna namalowana przez córkę blogowej koleżanki. Kate wysłała nawet dwie i do tego opłatek poświęcony w Knock. Jeszcze inna jeden opłateczek do podziału w Wigilijny wieczór. Tak się wzruszam nad nimi, za każdym razem, kiedy je oglądam. Hania wysłała piękny stroik malunieńki, wisi nad komputerem i jak tylko pomyślę o zamartwianiu się, to mi nie wychodzi, bo od razu się uśmiecham do niego.


Tyle wokół dobra, że aż mnie to dziwi, cały czas myślę, że mi się nie należy, że nie zasłużyłam.
Tym bardziej trzeba w nowym roku myśleć o tym, jak być lepszym dla innych i dla siebie.
Muszę się jakoś zmusić do systematycznego ruchu, zaczęłam motywację od słuchania książki Łukasza Grassa. Jak tylko polazłam się ruszać, to mi nogę odjęło, haha. Sport to zdrowie (?)
Nic to, najwazniejsze, że w szpitalu nie wylądowałam.