niedziela, 3 lipca 2011

Szczupak na łowach


 W zeszłym tygodniu zarządziliśmy z mężem niedzielę komediową (i prasowanie całej kupy upranej w ciągu tygodnia)  relacja z tego, co obejrzeliśmy na Notatkach Coolturalnych TU. W tę niedzielę chyba zapodam coś poważniejszego, chociaż ...?

Dobra komedia bardzo mi teraz potrzebna, bo jestem na diecie, o czym wiecie (a ja nie czuję, jak rymuję). Każdy, kto był kiedykolwiek na diecie wie, że życie wtedy jest do pupy, nic nie cieszy, wszystko wkurza. Wchodzę dzisiaj do Aldiego i co widzę? Prawie wszystko na półkach jest niejadalne dla osoby odchudzającej się. W przeciętnym supermarkecie nad większością półek zapala mi się napis NIE i to mnie bardzo dołuje. Od samego wejścia - NIE dla dżemów, NIE dla białego pieczywa, NIE dla lukrowanych na różowo babeczek (nie żebym je kiedykolwiek jadła, ale kiedy nie mogę to NIE boli mnie tak samo, jakbym była ich zagorzałą fanką), NIE dla czekolad, NIE dla świeżych wypieków. Na warzywach trochę oddechu, TAK dla bakłażana, TAK dla ogórka, chociaż właściwie to NIE, bo wirus, TAK dla pomidora i grapefruita, pieczarek, tudzież papryki i sałaty nawet kilograma (czy ja wyglądam jak królik?), ale już przy ziemniakach NIE, NIE i NIE, wrrrr. Strzelam focha i idę dalej – bekony NIE, no dobra szyneczka, chuda to się nada, sery (w tym momencie japa mi się śmieje, bo uwielbiam) i zaraz nadciągają czarne chmury, sery? – NIE!!! Napoje poza wodą NIE, orzeszki, naczosy, paluszki, krakersy NIE, nie i jeszcze raz nie, puszki NIE, bo przetworzone i nie wiadomo, co tam jest, alkohol NIE, bo puste kalorie (ale za to jakie wesołe kalorie). Doszłam do kasy z chlebem żytnim gruboziarnistym (masło oczywiście NIE), chusteczkami higienicznymi, bo nic tylko do płaczu mi było i folią aluminiową, żeby sobie dietetycznego-kurna-jego-dorsza miała w czym upiec. I jak co dzień zadaję sobie pytanie – czy lepiej być smutnym szczuplakiem (komputer mi wciąż zmienia na szczupakiem, może to i słusznie, bo pewnie mam teraz smutny, wyciągnięty pysk), czy wesołym grubasem? Odpowiedź, jedyna słuszna, to oczywiście – zdrowym i uśmiechniętym (z troską o zbiory się uśmiechamy) szczupłym człowiekiem żyjącym świadomie na zbilansowanej diecie. Chcę w to wierzyć, chcieć to móc – jessssu, chyba muszę iść na jakąś terapię, bo zaczynam bredzić. 

Wczoraj za to miałam używanie jak goły w pokrzywach, bo Lidl obchodził coś tam, nawet nie miałam czasu się dowiedzieć, bo kurcgalopkiem pognałam  w regały skorzystać z oferty POŁOWA CENY NA WSZYSTKIE WARZYWA I OWOCE. U nas truskawki, borówki amerykańskie, maliny i czereśnie są w cenie diamentów afrykańskich. Garstka, dosłownie mieści się w jednej ręce ta ilość, tych owoców kosztuje od 2.50 do 2 euro. Wydatek na rodzinę duży, a nawet się człowiek nie naje, żeby zapamiętał na całe życie. Ech, gdzie te lata, kiedy jadła truskawki trzy razy dziennie za małe pieniądze, prosto z łubianki?
Obkupiłam się wczoraj, aż ludzie szeptali, że chyba jakieś B&B prowadzę, albo przyjęcie robię, bo i młode ziemniaki kupiłam (nasze jeszcze nie gotowe), wszelkie owoce, na które normalnie w takiej ilości sobie nie moge pozwolić, warzyw też fura, będziemy jeść sałatki na obiady, bo się ciepło robi i takie jedzonko najlepsze. Walka z kilogramami trwa :-)