środa, 29 sierpnia 2012

Doniesienia z boleściwej kanapy rekonwalescencyjnej (trudne słowo)

Jak za dziecięcych czasów, podczas choroby, przeniosłam sztab do pokoju dziennego. Leżę na kanapie pod kocem, w nogach Franek ubrany w lampę, nie mogę mu jej jeszcze ściągnąć, bo jednak podgryza swój ogon. W lampie też podgryza, ale mniej, a ja mu tego ułatwiać nie będę, tak przynajmniej musi sobie jogę z poprzedniego życia przypomnieć, powyginać, pokombinować, czasem mu się po drodze znudzi, czasem zapomina po co się tak wyginał i zastyga w dziwnej pozycji zdziwiony.
Obok kanapy mam stoliczek przenośny, na nim długopis, program TV, komórkę, okulary, dwie książki, gazetę chusteczki pod stolikiem, bo mam zamiar sobie popłakać, hehe.
Niestety nie mogę liczyć na to, że będę w centrum uwagi. Miałam taką nadzieję, ale moje rwanie zęba zbiegło się w czasie z dostawą ogórków do kiszenia i ja tu cierpię na kanapie, a chłopaki w kuchni kiszą. A jak już ukiszą, będą kroić sałatkę szwedzką i ją gotować. Zapachy dochodzą, ale jeść mi się nie chce, bo mam pół twarzy zmasakrowane. Przynajmniej mam takie wrażenie. Jakbym się z TIRem na rowerze twarzą zderzyła.
Hard core był. Moja prześwietna dentystka bardzo się starała, ale nie dało się uniknąć i bólu, i połowicznego sukcesu, żeby nie napisać połowicznej przegranej. To był ząb z tyłu, z dwoma korzeniami, które do tego mam zakończone nie ostro, a jakby to powiedzieć, bulwiasto. A to utrudnia wyrwanie. Do tego okazało się, że jeden z nich się zrósł z kością, więc mi wyjęła koronę i jeden korzeń, a drugi mimo wielu zabiegów i ilości narzędzi potrzebnych do usunięcia wszystkich narządów ciała, pomimo pomocy drugiej dentystki, która przybyła, bo to już czas lunchu był i wyległa ze swojego gabinetu, pozostał skubany ze mną i czeka mnie interwencja chirurga.
Dwie godziny to trwało. Odejmując znieczulenie i czas dany, żeby zadziałało, półtorej godziny siedziałam z gębą otwartą i obłędem w oczach (dobrze, że dają gogle i nie widać), a biedne dentystki się pociły. Ich chociaż nie bolało tak bardzo. Mnie na początku tylko trochę, ale potem już przestało działać, dodano mi znieczulenia (razem trzy razy), ale i tak wszystko było juz tak umęczone tam, że chyba średnio działało.
Teraz siedzę na łożu boleści. Próbowałam spać, ale kiedy się relaksuję, zaczyna bardziej boleć. Wiec postanowiłam coś napisać, bo inaczej chyba bym tu wyła. Był moment, że mi trochę ból odpuścił, ale teraz, mimo szatańsko mocnych leków przeciwbólowych, rwie okropnie. Doprawdy nie wiem, kiedy przestanie, ale czarno widzę noc przede mną.
Idę sobie, chyba popłaczę to mi ulży może?

Z miłych rzeczy dostałam Kolejkę, grę planszową. Jeszcze nie zasiedliśmy do niej, ale po przejrzeniu kart, planszy i instrukcji, wydaje mi się, ze będzie super.


poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Weekend na ogonie postawiony, ale za to gęsto było od drzew, a iskry leciały i łzy się lały, jak nie przymierzając przy PMS

A właściwie dlaczego nie przymierzając, właśnie, ze to jest PMS. Chyba, bo jak wiecie mając Mirenę, nie bardzo wiem. Ale musiał on ci to być, bo jestem na zmianę albo wkurzona, albo płaczliwa. Co ja się napłakałam w ostatnie trzy dni. Pokazali wyniesienie trumien z Powązek, tych ekshumowanych z grobów zbiorowych, ja w bek, jak rozmawiali z kobietą więzioną lata całe w powojennej Polsce, znowu łzy polałam, pokazali dzisiaj w 'Domu' jak matka opuszczała gospodarstwo w Sierpuchowie, bo mąż zmarł, tak szlochałam, ze myślałam, ze mi serce stanie. To nienormalne, przecież ja widziałam ten film milion razy. Mąż to widzi i tylko do Wojtka hasło rzuca - babcia Sabinka. Jego mama, Sabina właśnie, też tak popłakuje, jak przyjedziemy, jak wyjeżdżamy, jak coś się w rodzinie dzieje, babcia płacze. I ja chyba też to mam.
Iskry lecą, bo jak nie płaczę, to się wściekam, az mnie to samą męczy. Do tego czuję się niezrozumiana, niekochana, nic nie warta i ogólnie odpad. No, czy nie typowy PMS?

Weekend na ogonie stał, bo okazało się, że Franciszek ma tam ranę, poznałam tylko po tym, że jest wyjątkowo zainteresowanym jednym miejscem, pod włosami nie było widać, a do tego nie daje sobie tego obejrzeć, ani mnie, ani mężowi, od razu zęby na wierzch, zapakowałam go do samochodu i do weterynarza. Trzymał go syn, trzymałam ja, pysk miał zawiązany a i tak ledwo dawaliśmy sobie z nim radę. Pierwszy raz taka akcja. Po ogoleniu ogona okazało się, że rana jest, rozjątrzona, do tego ropa, więc zastrzyki, antybiotyki w tabletkach, maści - psu na budę, ale nie na fankowy ogon, bo nie daje sobie posmarować, a jak już, to zlizuje, chociaż ma tę obrożę niby, lampę taką, ale jakoś się tak wygina jak jogin i zawsze sobie ten ogon, długi do tego, pod nos wetknie. Co my z nim tu mamy. Wściekamy się na niego, bo taki agresywny z tym ogonem, a zaraz potem płaczemy, czy gorzej nie będzie. Trzy godziny go dzisiaj drapałam i głaskałam, żeby uwagę od ogona odwrócić.

Na spacer go zabraliśmy, tym razem pojechaliśmy w miejsce nam nieznane do Ards Forest Park. Blisko nas, ale nigdy tam nie byliśmy, nikt nam nie powiedział, dopiero Ewa z Tomkiem, kiedy nas wizytowali wspomnieli o tym, a mężowi zaraz się przypomniało, że faktycznie jakiś las niedaleko jest. A trzeba Wam wiedzieć, że  w naszej części Donegalu lasów jak na lekarstwo, drzewo swego czasu było potrzebne, to powycinali w pień i teraz kamień na kamieniu. No, ale tam las aż miło, mąż jak w domu się poczuł, bo przecież u nich lasy piękne, gęste i zasobne.
Dla nas taki widok to rzadkość 


A to Franiu, wyjątkowo bez 'lampy', widać ogolony ogon, a taki miał pióropusz śliczny na końcu


W życiu nie sądziłam, ze mi kiedykolwiek lasu będzie brakować


Dostałam wyróżnienie blogowe, mam napisać siedem rzeczy, których o mnie nie wiecie. Hm, po tylu latach blogowania nie wiem, czy siedem znajdę. Ale coś tam napiszę, no i obrazek wkleję, bo to jakby medal. Nie zapomniałam, jedynie myślę i za ogonem latam, stąd to opóźnienie

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Egzekucja odłożona, ale nie odwołana, za to ryb ci u nas dostatek

Wstałam raniutko, umyłam łeb, najadłam się gotowa na głodowanie kilku dniowe, no dobra, jednodniowe, ale jednak. Pojechałam z duszą na ramieniu i lekko rozluźnionymi ze strachu kiszkami na wizytę do dentysty i co? Nico. Mało nie zeszłam byłam na fotelu oczekując ekstrakcji, znieczulenie dostałam, ale nie zadziałało. Mam zapalenie i ono jeszcze nie zeszło na tyle, żeby się znieczulić wystarczająco do wyrywania zęba. Moja pani dentystka powiedziała, że nie będzie rwać, ustaliła wizytę w przyszlym tygodniu i tyle mnie widzieli.
Pół dnia z drętwą gębą chodziłam, wszystko straciło czucie, tylko nie dziąsło naokoło zęba. No ja zwariuję, znowu czekanie, nerwy, aż mnie to już śmieszy, bo w końcu stara baba jestem i nie powinnam już tak panikować.

Wczoraj syn i mąż byli na rybach i przywieźli prawie trzydzieści, a podobno drugie tyle oddali komuś tam. Ale mieli połów.  Moje ukochane makrele prosto z morza. Mniam




Na koniec dnia wiadomość świetlista, córka ma szanse, na razie takie malutkie, ale jednak, na zatrudnienie. Nie będę Was szczegółami zanudzać, ale już tak całkiem za nic pracować nie będzie, a może z czasem i dostanie etat. Jakbym wiedziala, ze to pomoze, to bym sobie dała tego zęba na żywca wyrwać.

Panika odłożona, ale jeszcze o tym usłyszycie, nie upiecze Wam się, hehe.

niedziela, 19 sierpnia 2012

Przyszła kryska na Matyska, piłka była wielce pożądana, a łodzie też odchodzą na emeryturę

W tym wypadku Matyskiem jest mój ząb o imieniu szóstka dolna lewa
Ale mam jazdę. Najpierw lekko bolał mnie ząb. W ogóle nie jestem do tego przyzwyczajona, bo w miarę na bieżąco mam sprawdzaną paszczękę i nigdy nie doprowadzam do tego, żeby ból. Najpierw myślałam, że go czymś uraziłam, może mi coś wlazło, więc się pastwiłam niciami  i innymi sprzęciorkami, żeby ewentualnie usunąć problem. Po dwóch dniach jednak musiałam pogodzić się z faktem, że dentysta mile widziany i jakoś się dostałam, chociaż u nas bez umawiania się jest ciężko.
No i co, ząb Matysek idzie precz jutro. Z rana mam się stawić na egzekucję. On był kiedyś tam dawno leczony kanałowo, na zasadzie kupienia mu kilku lat, wytrzymał coś ze 12 albo trochę więcej.
O mamusiu, jak ja się boję.
Z bólem zawalczyłam przeciwbólowymi jak dla konia, z zapaleniem antybiotykiem, chodzę skołowana, bo te leki są mocne i czuję się trochę jak na haju, ale najbardziej boję się jutro tego rwania, bo to ząb z tyłu, korzenie poza tym na zdjęciu objawiły się pozawijane czy coś tam, będzie m-a-s-a-k-r-a, do tego ja się nie najlepiej znieczulam.
O Bożeńciu litościwy, ratunku.
Panika
A tak w ogóle to nic wielkiego się nie dzieje, bo jak boli to wszystko wisi. Rozumiecie co mam na myśli.
Ale poczułam się w obowiązku i upiekłam ciasto na piknik sobotni, gdzie sprzedawaliśmy wypieki i dochody poszły na naszą polska szkołę. Najpierw myślałam, że nie dam rady, ale antybiotyk i 'haj-tabletki' zdziałały cuda i wprawdzie przepis widziałam podwójnie, ale jakos do pieca blachą trafiłam.
Dzisiaj spacer, bo wiadomo, ta ostaaaatnia niedziela z zębem szóstką, trzeba się pocieszyć.
Mąż znalazł boję gumowa i bawili się z Franciszkiem traktując ją jak piłkę. Franek się zakochał, nie odstępuje jej na krok
Najpierw chwilę grali, ale mąż zdecydował iść do domu i piłkę-boję położył na stole, Franek postanowił jej popilnować, jednocześnie spoglądając w stronę domu w oczekiwaniu na powrót pana



No i się doczekał, rzucanie, szczekanie, radość wielka, gra w piłkę nigdy się Frankowi nie nudzi


Tyle, ze u niego powinno to się nazywać gra w piłkę zębową, a nie nożną, bo stara się chwycić zębami i ją raczej nosić niż popychać nosem

 Pan do domu, piłka-boja na stół, tym razem Franciszek postanowił nie siedzieć pod stołem, podskoczył i znalazł się na, a co

 No to pan powiesił na karmiku, bo się bał, że Franek wreszcie zdoła przebić ją zębami, oj nie spodobało mu się to i szczekał głośno - piłko natychmiast schodz tu na dół

 A może uda mi się doskoczyć, jak na stół? O kurczę, chyba jednak nie


Spacerowałam po plaży, a raczej piasku, który podczas przypływu jest dnem oceanu przy brzegu i wdychałam intensywnie powietrze. Nie wiem dlaczego zapach wody przywodził na myśl deszczowe dni w Koszalinie za moich młodzieńczych lat. Skąd to porównanie, powiedzieć nie umiem. Właściwie to ja lubię deszcz, byle by nie zacinał złośliwie za kołnierz, nie budził dreszczy, czyli taki letni, albo jak człowiek przygotowany i ma parasol i odpowiednie odzienie. W tym miejscu stoją wraki łodzi rybackich, akurat dobry klimat przed wieczornym seansem filmu Miasto z morza, na podstawie powieści Fleszarowej-Muskat 'Tak trzymać'. Oglądałam sobie te łodzie z bliska, myślałam o tym, jak to ludzie kiedyś na nich zarabiali na życie, jak trudzili się przy połowach, opierali złej pogodzie i zdradliwemu wichrowi, tęsknili za dziewczyną, która czekała w porcie. A teraz stoją takie bezużyteczne i bez duszy, smutne, ale dumne.


poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Trzymam wampiry na dystans, a poczt-men był na szczęście wolniejszy ode mnie

Nie mogę uwierzyć, że nic nie napisałam od tygodnia. Wydawało mi się, że to kilka dni tylko. Wojtek wyjechał, miałam błędne wrażenie, że skoro chata wolna, to się będę byczyć i tak dalej. No co ja, głupia jakaś, przecież dzieczko moje młodsze już od dawna nie jest 'inwazyjne', żyje swoim nastoletnim życiem obok rodziców, co najwyżej sobie fajnie pogadamy, coś razem skonsumujemy, ale biegać za nim nie muszę, to niby co mi to miało w życiu odmienić, że on na tydzień do córki do Dublina wybył?

Fakt, że zajętość była dosyć duża, bo normalne i ponadnormatywne zajęcia były, do tego gość w środę i goście w sobotę/niedzielę, na ich przyjazd trzeba się było przygotować, czas z nimi spędzić, bo od tego są goście, żeby z nimi spędzać, haha.

Poza tym pogoda niesamowita, nie korzystaliśmy za wiele w dni pracowite, ale jednak coś tam wieczorami załapaliśmy, w niedzielę ostatnie podrygi też.
Nie jestem ogrodowa, ale zbiory czosnku są nam bardzo drogie, nie mogliśmy przegapić suszącej pogody, z braku laku, czyli męża gdyż w pracy, ja musiałam stanąć na wysokości zadania i ułożyć czosnki do wyschnięcia -pierwsza partia tutaj, a druga niżej. Duuuużo czosnku



A wieczorkiem psiaka do samochodu i heja na spacer




W niedzielę wybraliśmy się wreszcie na piękną plażę, nie wiem, czy nie najdłuższą w Donegalu, do tego przystań promowa na wyspę Tory. Pięknie tam jest (za zakrętem, na samy końcu tego zielonego pasa, dalej jest plaża)


A w drodze powrotnej Bloody Forland



Jutro, a w zasadzie między dzisiaj a jutro, bo o 4.05 jest dwudziesta druga rocznica urodzin mojego starszego dzieczka, czyli Misi - naszej księżniczkowej córki. Kiedy była mała, lubiła się przebierać za księżniczkę, wszystko musiało być księżniczkowe - książki, magnetofon (najlepiej niebieski), dentystka była księżniczkowa, fryzjerka oczywiście też, a jakże, a do tego zastrzyki wszelkie były specjalne dla księżniczki - papierkiem. Wzięło się to stąd, że kiedy obserwowała pielęgniarkę przed zrobieniem jej zastrzyku w chorobie - mama mojej przyjaciółki to była i nie chciała jej denerwować i nie pokazała jej igły, trzymała na niej cały czas papier i my ją zwiedliśmy, że ten zastrzyk będzie robiony papierkiem, żeby było mniej bolesne.
Dzisiaj wypisałam kartkę dla niej, bo nie dala rady przyjechać na obchody urodzin do domu, musiałam poczekać na męża, żeby samochodem dostać się na pocztę, kiedy tam dotarłam, okazało się, że juz odebrano przesyłki i człowiek w białym vanie jest w drodze do odbioru poczty ze skrzynek w mieście. I goniłam go na stację benzynową, bo tam mamy najbliższą. Udało się. Ufff.

wtorek, 7 sierpnia 2012

Ach co to był za śluuuub... oraz cały weekend cuzamen do kupy

Przeważnie tak jest, że jak nie mam ochotę na jakieś wyjście, to się wyjątkowo udaje, a jak szykuję się i czekam z niecierpliwością wiele dni, to potem okazuje się ono rozczarowujące. Tym razem wybitnie nie chciało mi się na to wesele  iść, ociągałam się tak, że mało się nie spóźniłam na wyjazd, koleżanka mnie samochodem odbierała i gdyby nie jej obsuwa kilkunastominutowa, czekałaby na mnie. Wprawdzie do kościoła przyjechałyśmy za późno, ale panna młoda jeszcze później, więc walec wyrównał, hehe.

Oczywiście podczas ślubu wbijałam sobie paznokcie w dłonie, tak mi się płakać chciało, szczególnie, kiedy ojciec prowadził córkę do ołtarza, a tam już czekał na nią mąż 'to be'.
Na szczęście nie zrobiłam z siebie idiotki urządzając histerię a'la płaczka grecka, bo siedząca obok Anne Marie cały czas mnie trącała łokciem i robiła miny, co mnie bawiło, więc balans był zachowany, łzy nie trysnęły.

Potem przypomniało mi się, że przecież to wesele odbywa się w hotelu, który był wybudowany przez Lorda Georga Hilla, męża siostrzenicy Jane Austen, w połowie dziewiętnastego wieku, mam misję do wykonania, czyli kilka zdjęć do wpisu na ten temat (będzie za jakiś czas na Notatkach Coolturlanych), więc od razu mnie entuzjazm ogarnął i już mi się bardziej chciało niż nie chciało.
Pogoda była piękna, to pomaga.
Tak wygląda główny budynek hotelu, ten najpierwszy, dzisiaj. 


A tu tylne wejście i moje kuleżanki weselne :-)


Nie lubię wesel irlandzkich z tego względu, że ślub przeważnie odbywa się o 13tej, a potem ludzie mogą robić co chcą do obiadu,który nie wiadomo nigdy, o której będzie podany, zwyczajowo o 17tej, ale to różnie bywa, więc wszyscy i tak jadą do hotelu, bo tam się przeważnie odbywają takie imprezy i siedzą tam ludzie o suchym pysku prawie do nocy. Dostają wprawdzie herbatę/kawę/szampana i jakiegoś scona, czyli bułeczkę słodką, ale to wszystko. Śniadanie jadłam o ósmej, potem biegałam jak kot z pęcherzem, żeby po 12tej wyjechać, a o siódmej dostaliśmy dopiero przystawki. O 22giej skończył się obiad, a o 24tej podano finger food czyli przekąski. Dlaczego nie podali tego w ciągu dnia? Upiłam się błyskawicznie, bo najpierw zaliczyłam kieliszek szampana, potem drugi, bo Dolly z pustym żołądkiem nie chciała, a potem Maria stwierdziła, że przecież prowadzi i też pić nie będzie. Oczywiście mi przeszło po jakimś czasie, ale tak z pół godziny siedziałam z zezem zbieżnym, bo mnie poziom alkoholu w głodnej krwi zaatakował.

Obiad był pyszny, to nas uratowało i dodało animuszu. Nie piłyśmy wiele, po dwa wina jeszcze, do obiadu, ale za to tańczyć nam się zachciało. I to nie przy najnowszych przebojach, ale przy tradycyjnych irlandzkich piosenkach, a taniec nazywa się ceili dancing. Nie umiem znaleźć tego na YT, ale polega to na tym, że weselnicy ustawiają się w dwóch kolumnach po cztery rzędy po cztery osoby w rzędach i robi się różne dziwne rzeczy, jak łączenia w pary lub w czwórki, karuzele, tańce w parach, przejścia trochę jak w naszym polonezie, a zabawy przy tym co nie miara, bo zawsze sie znajdzie ktoś, czytaj ja, kto nie ma zielonego pojęcia, co robić i mu się mylą figury. Myślicie, że się przejmowałam błędami? A gdzież tam, brykałam jak kłapouchy z Kubusia Puchatka.
Najlepsze są takie fokowe irlandzkie piosenki na weselach, a ponieważ następnego dnia drużyna Gaelic football z Donegalu grała ćwierć finał w Dublinie, to ta piosenka była właśnie najpopularniejsza



 I tak dokicałyśmy do północy, o tej porze orkiestra skończyła i zaczęli dyskotekę, a my po angielsku, to znaczy irlandzku, do domu.
Wiedziałam, że w niedzielę mamy gości córki i nie chciałam przegiąć.
Rano wszyscy zaspaliśmy, więc kiedy Michalina dostała telefon, ze zaraz u nas będą, dantejskie sceny się działy, głowami się zderzaliśmy w drodze do łazienki. Udało się doprowadzić do ładu zanim zjechali. Zasiedliśmy do stołu, bo my bez śniadania, a oni tylko na kawę, a potem wyruszyliśmy na plażę, z Franiem oczywiście. Okazało się w międzyczasie, że jeszcze jedna para przyjaciół dojedzie, ale zrobiło się wesoło, do tego dopisała pogoda, a rano wcale nie było to takie oczywiste.





 Jakże miło było gościć przyjaciół córki, tyle o nich opowiadała, wreszcie mogłam imiona do twarzy dołączyć, jak mówią Irlandczycy. Ferajna świetna, i pogadać, i pośmiać się można, tyle entuzjazmu, fajnych ma córka znajomych. Na drugi dzień popłynęli łódką, ale ja już nie dałam rady, a późno się dowiedziałyśmy, tylko syn i mąż dali radę dołączyć do nich




Mimo, że dużo było biegania w ten weekend, odpoczęłam bardzo psychicznie, nabrałam sił. A może trochę 'wampirzyłam' i energii z młodych zabrałam? Dobrze, że poniedziałek był u nas też świętem, oni pojechali na klify, a my trochę odsapnęliśmy, chociaż ja jak zwykle buczałam, kiedy dzieci pojechały, bo i Wojtek z Misią odjechał, spędzi tydzień w Dublinie.

sobota, 4 sierpnia 2012

Odpoczynek wojownika, weselić się czas

Ja to mam albo nic, albo za dużo, nigdy w sam raz. Cały tydzień syna nie widziałam, bo na festiwalu się udzielał, a to grał koncerty, a to próby, gość w dom.
Córki nie widziałam miesiąc, zawsze planujemy telefonicznie, co to my, kiedy ona wreszcie przyjedzie.
Jak zjechała do domu na trzy dni zaledwie, to ja na wesele idę. Pierwszy raz od lat taka impreza mi się przytrafiła. A do tego dzisiaj festiwal piosenki rosyjskiej w TV, a przecież wiecie, że ja to lubię takie klimaty.
Od czego technika, serial się nagra, Daleko od szosy też teraz na dysk twardy się zapisuje, bo ja przed lustrem, z przerwą maleńką na komputer. No, ale córki żadną techniką nie nagram, szkoda, że te pół dnia i wieczór nam odpada.
Z nią już lepiej, okazało się, że to blizna się podrażniła i podpuchło, bo to gorąc, ona chodzi na zumbę, pewnie podczas ćwiczeń dresy obtarły, nie wiadomo. Lekarz dziwił się, że lekarz rodzinny nie widział (a) różnicy między podrażnieniem blizny a wznową torbieli. Wiem, zaraz podniosą się głosy, ze nie chirurg miał prawo, otóż nie, chirurg stwierdził,że to podstawowa wiedza w diagnostyce, że różnica jest gołym okiem i ręką w rękawiczce wyczuwalna i nie potrzebnie córka się wyczekała 9 godzin w poczekalni izby przyjęć w szpitalu. Za to jej badania krwi zrobili :-)
A lekarka może i rodzinna, ale nie naszej rodziny będzie.
Mama ze szpitala wyszła, bo poszła, ale zrobili badania i okazało się, że nie nerki, czego się obawialiśmy, a rwa kulszowa jej się odezwała.  Mamę zabrali do szpitala tego dnia, co córkę, więc ja wylądowałam na Xanaxie, bo już nie dawałam rady nerwowo.
No nic, było minęło, do następnego razu
Poza tym umarła moja ulubiona pisarka, bardzo to przeżyłam, a mnie samą to zdziwiło. Piszę więcej o niej na Notatkach Coolturalnych.

A ja na to wesele jak na ścięcie, wcale mi się nie chce.
Idę pazury malować, tudzież twarz tapetować i fryz postawić.