środa, 13 listopada 2013

O nowej pracy słów kilka

Od kilku dni zastanawiam się, jak napisać o tej mojej nowej drodze zawodowej (mam nadzieję), żeby się nie wydać śmieszną czy egzaltowaną. Może opowiem od początku, postaram się krótko, i samo się okaże, jak wyszło.

U nas jest taki system, że niepracujący, ale Ci, którzy chcą i nie mogą znaleźć zajęcia, mogą się przyłączyć do programu pracy na rzecz lokalnej społeczności, w wymiarze połowy etatu, za takie pieniądze, jak zasiłek lub niewiele większe. Zapisałam się do nowego projektu i dostałam zaproszenie na rozmowę do dziennego centrum dla osób z niedostatkami umysłowymi. To nie był mój wybór, po interview uznali widocznie, że tam się będę nadawać i podali moje dane.
Przestraszyłam się, chyba tu pisałam, sama nie wiedziałam, czy ja dam radę, czy nie? Nigdy nie pracowałam w takim środowisku. Ale z jakiegoś dziwnego powodu Ci ludzie, którzy prowadzą projekt i zawiadują centrum, byli przekonani, że dam radę. Bardziej niż ja byli przekonani.

Do pracy poszłam z marszu, zaraz po powrocie z festiwalu, jeszcze przesiąknięta tamtą atmosferą kulturalną, teatrów, kin i spotkań towarzyskich. Na haju czyli.
Pierwszy dzień w każdym miejscu jest trudny, nie pamięta się imion, tutaj musiałam pamiętać nie tylko te współpracowników, ale też pensjonariuszy, nawet Ci drudzy ważniejsi. Mowa o ponad trzydziestu osobach, a w ciągu kilku dni jeszcze kilkunastu.
No i przyznam, trochę się bałam, cały czas miałam w tyle głowy, że się porywam na coś, co mnie przerasta.
I stało się tak, że polubiłam to miejsce i ludzi w mig. Wszystkich. Współpracownicy fantastyczni, nie chcę zapeszać, ale po prostu czad. A podopieczni, mimo, że starsi, że rozumu nie staje, weseli, szczerzy, niektórzy nie mówią, niektórzy nie widzą, ale z każdym można się jakoś skomunikować, jeśli się tylko chce.
Polubiłam ich tak bardzo, że już trzeciego dnia miałam łzy w oczach,  kiedy pomyślałam, że rok kontraktu minie, może nie będzie możliwości przedłużyć i będę musiała się rozstać. To po prostu straszne.
Idę rano do pracy i mi się gęba śmieje.
Czas mija nie wiem, kiedy.
Pracę zaczynam w kuchni, bo gotujemy dla nich obiad, wszystko przygotowuję, a potem biegnę na skrzydłach do pokoju dziennego, gdzie są podopieczni, a tam różne rzeczy robimy, a to kartki świąteczne, puzzle, malowanie, a to śpiewy i tańce, w zależności co tam jest na tapecie.
Każdemu staram się poświęcić czas, z każdym pogadać, pomilczeć lub pobuczeć, w zależności, jak się do nich próbuje dotrzeć.
Najwspanialsze jest to, że tam wszystko jest naprawdę, nikt z tych ludzi nie jest w stanie, nie umie, udawać. Jeśli nie lubi, to nie lubi. Siedzi, dłubie w nosie i mówi - Maggie jest do dupy kierowcą :-)
Ludzie, jak ja to kocham. Trochę jak dzieci, ale bardziej wymagający. Nie przeszkadza mi to wcale.
I jak się cieszą, kiedy się człowiek z nimi wita, uśmiecha do nich. Jeden poklepie, drugi musi objąć, inny po prostu podaje rękę, ale koniecznie, codziennie, bez tego nie ma właściwego początku dnia.
Każdego dnia odkrywam coś nowego. A to, że Anka nie lubi słabej herbaty, a to, że Dźina lubi, żeby jej trzy razy dolewać herbaty, więc muszę tyle nalać za pierwszym razem, żeby koniecznie zostało miejsce dla tych dolewek. Magda (specjalnie zmieniam imiona) zawsze pije dwa kubki. Dla nas moze to być nieistotne, bo raz jeden, raz dwa kubki, cóż to takiego. Dla nich to wspaniała, codzienna rutyna, wszystko co im zostało, to czekać na takie drobne przyjemności, hołdować dziwactwom.

Wszystko to, co się teraz dzieje ma na mnie ogromny wpływ. Nie wiem, jak to określić, jak to 'zdiagnozować', ale jakby mi się trzecie oko otworzyło. Więcej widzę i więcej rozumiem, a osoby wokół mnie, niepełnosprawne umysłowo, z którymi wydawało mi się nie mam płaszczyzny porozumienia, teraz jakby zyskali twarz, umiem do nich podejść.
To mnie strasznie cieszy, każdy dzień przynosi coś miłego, szkoda tylko, że nie jest to 'prawdziwa' praca i prawdziwe pieniądze. Gdyby to był mój zawód i pełen etat, mogłabym tak do końca świata i jeden dzień dłużej. Kto by pomyślał?

Ten okres przejściowy jest dla mnie trudny z tego względu, że wszystkie te działania wymagają ode mnie wiele uwagi, innego wydatku energii, skupienia, trochę to wszystko drenujące. Ale jest już coraz lepiej, zaczynam się odłapywać.

Jutro ulubiony czwartek, jedziemy jak co tydzień do centrum szkoleniowego (gdzie mają zajęcia, które ich przygotowują do życia na przykład, albo inne związane z usprawnianiem umysłowym), do miasteczka obok, a tam próby do sztuki świątecznej Lion King. Będziemy ćwiczyć, śpiewać, udawać żyrafy i zebry :-) Mówię Wam, ale frajda.