poniedziałek, 29 października 2012

Trzeba zabić tę miłość

Monika Richardson pisze na swoim blogu, że nikt nie jest takim wrogiem dla kobiety, jak druga kobieta. Nawet w telewizji wystąpiła w tej sprawie i całkiem poważnie o tym dyskutowała. Bloga nie znam, ale mi oczywiście w różnych serwisach ‘na siłę’ tę wiedzę objawili. Pani Monika się żali wszędzie, gdzie chcą jej słuchać, a mnie to bardziej drażni i zniesmacza niż pobudza do myślenia o mizerii kondycji kobiecych relacji, bo to jest po prostu żałosne. Narobiła siary, do tego publicznie, a teraz  jęczy, że komuś się to nie podoba. To samo dotyczy Nowickiego juniora i Halinki od korali, najpierw musieliśmy znosić ich zwierzenia o dozgonnej miłości, lodówkę otwierałam, a tam wyszczerzony Łukasz siedział, a potem rozwód i dramatyczne apele w prasie – dajcie nam się rozejść w spokoju. A takiego … chciałoby się powiedzieć, teraz to ja chcę znać WSZYSTKIE szczegóły.
Są tacy artyści, którzy nie potrzebują kamer do każdego porodu, do kolejnych rozwodów i nowych miłości. Czy Wy wiecie, ile dzieci ma młody Opania? Czy Frycz nadal jest ze swoją żoną? A Dymna ma jakiegoś faceta?  No właśnie, nie wiecie, ja też nie wiem.  Jedynym celem upubliczniania swoich prywatnych spraw, może być pomoc innym, tak jak to zrobił Jerzy Stuhr, dzięki któremu dziesiątki chorych na raka ma nadzieję, że pozytywne myślenie i medycyna działają cuda. A co chciała nam powiedzieć Monika Richardson swoimi rewelacjami o rozstaniu z mężem i nowym związku z Zamachowskim, ojcu kilkorga dzieci, bodajże czwórki? Jak znam życie, to tyle, że każda kobieta zasługuje na szczęście, kiedy tylko poczuje taki zew, brać co jej się żywnie podoba, nawet jeśli to jest mąż innej babki. Bo pani Monika jest już w takim wieku, że wolnych panów po prostu nie ma, a ci, co są, to albo z odzysku, albo się do związków nie nadają. Prawda jest taka, że jest większe prawdopodobieństwo, że trafiłby ją samochód na pasach, niż, że trafiłby jej się wolny sensowny facet. To sobie wzięła zajętego, uwolniła i on ci jej. Oczywiście znajdą się natychmiast tacy, którzy zakrzykną, że życie jest jedno, że szczęście jest wartością nadrzędną, że jakby jego małżeństwo było udane, to by nic nie wskórała i tak dalej w ten deseń. Wszystko to prawda, ale jest też inna prawda, na przykład to, co mówi w lipcowym Twoim Stylu, w męskiej rozmowie z Jackiem Szmidtem Artur Żmijewski, który jest w podobnym wieku i też w długoletnim (28 lat) związku z jedną kobietą:
„Kiedy przez lata stwarzasz świat, w którym najpierw dwoje ludzi, a potem ich dzieci mają poczucie bezpieczeństwa, kiedy widzisz, jak rozpina się taki parasol, pod który każde z nich może się schowa, to pojawia się odpowiedzialność za to wszystko. Mimo, że po 15, 20 latach relacja między kobietą i mężczyzną jest już inna. Jeśli mówimy o męskości, to facet musi sobie ustalić priorytety. Jeśli decydujesz się być z kimś i obiecujesz mu, że na dobre i na złe, warto sobie o tym przypomnieć co jakiś czas. I w chwili kryzysu zastanowić się, co dalej. Czy otworzy się jakiś totalny kosmos? No i co będzie za rok, dwa… Powiesz ‘do widzenia’? Zostawisz bliską osobę z problemami, zawalisz jej świat?”. Na to Jacek Szmidt pyta, słusznie drążąc temat, bo każdy może tak powiedzieć, kiedy nie ma niczego konkretnego na myśli – Musiałeś kiedyś zabić w sobie nielegalną miłość? I tu mnie Żmijewski zaskoczył szczerą, mądrą odpowiedzią – „W tak długim okresie byłoby niemożliwe nie zabijać takich uczuć. Czasem spotykasz kogoś, z kim się świetnie gada, potem uświadamiasz sobie, że jesteś tą osobą zafascynowany. Ale co dalej? Po jakimś czasie zafascynuje cię następny obiekt i następny…”
I zaraz mi się przypomniał stary wywiad z Krystyną Jandą, która na pytanie, co by zrobiła, gdyby się zakochała, a była wtedy w związku z operatorem Edwardem Kłosińskim, odpowiedziała – zabiłabym tę miłość. Pamiętam te słowa dokładnie, bo mnie zszokowały. Jak to, pomyślałam, a gdzie prawo każdego człowieka do szczęścia, do wielkiej miłości? Nosiłam te słowa w sobie wiele lat, często o nich myślałam, może teraz trochę więcej, bo właśnie minęło 25 lat mojego zamążpójścia i przyznałam jej rację. Tak jak ona wtedy, i ja teraz mogę powiedzieć – za dużo ludzi na nas liczy, za dużo jest w ten związek zaplątanych, zależnych, emocjonalnie związanych, żeby sobie ot tak, dla jakiegoś widzi mi się, wpaść w nowy związek, który niby co, nagle będzie lepszy i jedyny? Przecież ten właśnie się rozpadający też miał być wyjątkowy i na całe życie. Też zabiłabym inną miłość, bezwzględnie.
Postawa Richardson mnie mierzi głównie dlatego, że najpierw lata całe musiałam, chciałam czy nie, wysłuchiwać tego, jak ona jest zakochana w swoim lotniku, jak ceni życie między Polską a Anglią, jaka jest szczęśliwa, a teraz potrzebny jej rozgłos, próbuje zmienić kolor swojej aury w mediach, bo wydaje książkę o tym, dlaczego już jej się Anglia nie podoba, co ją tam drażni i ona się musi sprzedać. Ona i On układają sobie życie od nowa, a kilka osób wokół z tego powodu musi się borykać z poczuciem klęski, wielkiej straty i odrzucenia. Do tego nawet nie mają warunków, żeby się z tym w spokoju uporać. Może gadam jak stara ciota, ale na takich fundamentach to się dobrego życia nie da zbudować. 

*w tytule posta wykorzystałam tytuł znanego polskiego filmu

sobota, 27 października 2012

Fimowanie niekotrolowane czyli jak mnie załatwił boski Leo

Wczoraj wieczorem obejrzałam na TVN 'Wyspę Tajemnic' i całą noc śniłam o tym, że nic nie jest takie, jak się wydaje. Nie widziałam wcześniej tego filmu, bo nie lubię boskiego Leonardo, ale bardzo mnie wszyscy namawiali na ten film, skoro go TV zapodała bez mojego starania się, to pomyślałam, czemu nie?
Nie wiem, czy go wiedzieliście, nie chciałabym zdradzić treści, bo jest zaskakująca i trzyma w napięciu, pod warunkiem, że się to ogląda pierwszy raz, ja w każdym razie mało zawału nie dostałam, bo ja straszny strachajło jestem, a do tego dzieje się to w domu dla obłąkanych, a właściwie wyspie dla chorych psychicznie, jakby tego było mało, niebezpiecznych dla otoczenia, każdy z nich zrobił coś strasznego. Boski Leo w postaci agenta federalnego przybywa na wyspę i zaczyna się dziać.
Film mi się strasznie podobał, przy czym strasznie jest tu słowem kluczowym, haha. Nie oglądam horrorów, dla mnie to było wszystko, co ja mogę znieść, jeśli chodzi o straszenie. Dawno nie byłam tak nabuzowana podczas oglądania filmu. Nawet mi ten Leonardo nie przeszkadzał, chociaż go dalej nie lubię, tylko jakby już mniej.


Po filmie udałam się na spoczynek, który był całkiem zrujnowany snami - kalkami treści, a raczej szkieletu, czyli tej całej 'czy myślisz, że to co widzisz jest naprawdę tym, co widzisz?", przeniesionymi na moje własne strachy i demony. Obudziłam się rano i już nie wiedziałam, gdzie jestem? Dziwne uczucie, nie lubię takich snów, bo się cały dzień potem z nimi noszę.

Dzisiaj mam w planie prasowanie, fascynujące zajęcie biorąc pod uwagę, że tam moi blogowi koleżanki i koledzy szusują między regałami w poszukiwaniu okazji, spotkań z pisarzami i planują wspólne wyjścia. Szlag mnie trafi jaśnisty jak nic.
O krakowskich targach książki oczywiscie ta mowa.
Sprawę ratuje fakt, ze mam do obejrzenia 4 odcinki Downton Abbey, dwa Czasu Honoru oraz 4 Mad Mana. Tyle prasowania to ja nie mam, ale kilka pewnie dzisiaj zaliczę.

Ręka mnie tak boli, że aż zęby zaciskam, nie wiem, co się stało, lewa tylko, czyli mniej używana i tak na końcu palców, dziwnie. Od razu mi się przypomina, jak moja mama mówiła, że mam coś zrobić, bo ją ręce bolą. Wściekałam się, bo ją wiecznie ręce bolały, ale się na nic nie leczyła. Teraz ja to mam, ale się nie przyznam. Biorę leki przeciwbólowe i robię swoje. Nie będę dzieci szczuła rękami. Posprzątałam sobie wczoraj i dziś przyjemne filmowanie z żelazkiem w ręku. Nawet to lubię. Dziwne, ale tak.

czwartek, 25 października 2012

Coś się kończy, coś zaczyna, raz jest duże, a raz małe

Najbardziej widzę, że córkę mam już dorosłą, kiedy przychodzą takie dni jak teraz, czyli długi weekend, u nas tzw. bank holiday, potem Halloween, a ona nie może przyjechać, bo pracuje. Skończyły się przerwy szkolne, zaczęło prawdziwe, dorosłe życie.
Sobota, trzynastego, ale kto by się tym przejmował, była wyjątkowo ładna, bezdeszczowa i słoneczna, nawet ciepła, jak na środek października. Jak na zamówienie na jej graduation, czyli uroczyste wręczenie dyplomów, które odbyło się w imponującej Katedrze św. Patryka w Dublinie. Każdy z absolwentów nosił togę i biret, odpowiednie kolorystycznie, dla każdego kierunku inne.



Katedra ma bardzo podniosły klimat, do tego wszyscy ubrani w togi, do tego wykładowcy w paradzie przy akompaniamencie odpowiedniej na tę chwilę pieśni, ubrani też odpowiednio  do sprawowanej funkcji, to wszystko nas tak wzruszyło, że nie tylko ja tym razem, ale i mąż, mieliśmy łzy w oczach.

(to tylko głowna nawa, są jeszcze dwie po lewej i po prawej, piękna ta Katedra)



Udało się załatwić bilet dla Marka, partnera córki, strasznie się ucieszyłam, bo niby miały być tylko dwa zaproszenia na absolwenta, ale może ktoś nie odebrał i dali? Mark bardzo jej pomógł w tym ostatnim roku, w pisaniu pracy (nie w sensie treści, ale sprawdzenie gramatyki, pisowni, czy myśli są czytelne), ale też i samą obecnością, że było z kim przedyskutować temat, wiadomo, jak się go porządnie obgada na głos, to wiele rzeczy się w głowie odpowiednio układa.  Szkoda by było, gdyby nie mógł być z nami w ten dzień, tym bardziej, że całe studia Michaliny mieszkali razem i on jest tak samo dla niej ważny, jak my.

Bardzo byłam z niej dumna, z jej dyplomów, na które zapracowała przecież sama, a i utrzymywała się na studiach też z bardzo niewielką pomocą naszą, raczej sama i stypendium.

Potem był poczęstunek w Collegu, piękna pogoda wygnała nas na zewnątrz, tam odpiliśmy kawę i wciągnęliśmy kanapeczki, tak tylko, żeby przetrwać do obiadu do szóstej (a my w drodze od szóstej rano, bo dojechać do Dublina musieliśmy). Potem wizyta we włoskiej kafejce/bistro Taste  Food Company
A tam pyszna kawa kokosowa, do tego tiramisu i bezowo-truskawkowy deser, jedzone wspólnie z jednego pucharka. Pychoty i miła atmosfera, a do tego spotkaliśmy Anię, córki koleżankę. Fajnych ma ona przyjaciół, lubię się z nimi spotykać.

Wieczór to wizyta w restauracji na uroczystym obiedzie. Michalina ją wybrała, niedaleko Grafton Street, uwielbiam tę część miasta, bo jest taka pełna życia, wokół sklepy, kafejki, ludzie w ogródkach, bo ciepło, śmieją się, nawołują, tu nie widać recesji, nic a nic.
Może w stolicy jej nie ma?

Wydawałoby się, że już wystarczy atrakcji na jeden dzień, ale po obiado-kolacji wsiedliśmy w samochód i pojechaliśmy do przyjaciół na resztę wieczoru, spanie i cały kolejny dzień. Wiadomo jak to jest, nagadać się nie można. Wszystko byłoby super, gdyby ostatecznie nie dopadła mnie w nocy grypa jelitowa, co mnie zatrzymało w niewielkim pomieszczeniu na całą noc. Przemarsze wraz z miską w te i we wte, zdawały się nie mieć końca. Już dawno nie byłam tak chora. Okropne. A w poniedziałek miałam lot i dodatkowo martwiłam się, że nie wydobrzeję. W każdym razie jakoś przetrwałam, nawet obiad pod wieczór zjadłam. Straszne tak się pochorować, do tego u kogoś, wiadomo. Dobrze, że byłam z mężem, to on czynił honory gościa, a ja odespałam noc, aż do przyjazdu dzieci do drugiej.
Ale było wesoło, zjechały moje dzieci, były też córki przyjaciół, plus pies i koty domowe, plus koty wizytujące, czyli parka mojej córki (dzieci jednego z kotów gospodarzy) - uwielbiam takie zjazdy. Nie wiem, jak Iza, bo ona biedna sama w kuchni, nie dała sobie pomóc, ja to nie za bardzo, bo mnie patrzenie na jedzenie ruszało, ale mąż ani córka też się tam nie udzielali, bo by im Iza nie dała; zawsze mam w takich razach wyrzuty sumienia.
Wieczorem oglądaliśmy skok Baumgartnera, dla mnie szalenie wzruszające i szokujące. Ja bym nie skoczyła. Obserwowanie go, jak się wznosi, jak potem skacze, nie dość, że mi serce poruszyło, to i refleksyjnie nastroiło. Ziemia taka mała, nasze sprawy takie małe, kłopoty niewidoczne, wszystko zależy od perspektywy i punktu wzniesienia ponad. Dosłownie i w przenośni.


piątek, 19 października 2012

Rozleciałam się, zaraz wracam

Wróciłam, tydzień mnie nie było, a jakby wieczność całą. Nawet nie wiem, od czego zacząć. Cieszę się, że już jestem w domu, podróżowanie jest bardzo męczące. Szczególnie wtedy, kiedy nie są to wyjazdy dla przyjemności. Tym razem rzeczy miłe mieszały się z trudnymi, pełne spektrum emocji i wrażeń. Kiedyś uważałam, że najważniejsze, żeby się coś działo, a teraz myślę, że najlepiej, kiedy nic się nie dzieje, kiedy jest totalny spokój i cisza. Mogłabym być guru ruchu slow.

Powoli pewnie będę umieszczać tu reminiscencje z ostatniego tygodnia, ale dzisiaj tylko zgłaszam się do apelu, melduję, że nic mi nie jest i będę znowu pisać, niech no ja się tylko połapię w swoich myślach. Rozstroiłam się tak skutecznie, że zupełnie nie umiem się pozbierać. Wobec niektórych spraw prezentuję taki brak odporności, że aż mnie to przeraża. I dziwi jednoczesnie.

A w Polsce polska złota jesień. Zapomniałam już, jak bardzo lubię tę porę roku. Podoba mi się, że Irlandczycy nie desperują z powodu nadejścia pory 'ciemnej, włącznie z zimą. Uważają, że skoro mają tyle czasu dni długie i ciepło, dla odmiany fajnie mieć dni krótkie, ogień w kominku i dużo czasu na książki i grę w karty, bo to daje wytchnienie po zwariowanym letnim czasie. Częstokroć tutaj pracuje się dużo ciężej w lecie, więc ma to swoje uzasadnienie. Tak czy tak, nauczyłam się tu czerpać zadowolenie ze zmian pór roku, jedynie nie umiem cieszyć się z silnych wiatrów, zimowych sztormów, które nas co roku nawiedzają.

Strasznie się pochorowałam w tej Polsce. Jak zwykle na tle psychosomatycznym, najpierw odjęło mi nogi, potem babskie sprawy, chociaż nie powinno się to zdarzyć, a teraz mi toksyny wszystkimi porami wychodzą. Obraz nędzy i rozpaczy. Idę się zakopać pod kołdrą.

poniedziałek, 8 października 2012

Środa, która zdarzyła się w niedzielę

Rocznicę powinniśmy obchodzić w środę, ale tylko w niedzielę możliwe było zorganizowanie niespodzianki, którą sobie umyśliły moje dzieci, czyli córka i jeszcze-nie-zięć. Syn oczywiście też był częścią tego, ale z uwagi na wiek, ograniczył się do trzymania wszystkiego w tajemnicy.
Mieliśmy powiedziane, że mamy się ładnie ubrać i być gotowi na kwadrans przed pierwszą. Oczu nam wprawdzie nie zawiązali, ale wsadzili do samochodu i powieźli w siną dal. Jechaliśmy ponad godzinę, ciągle zachodząc w głowę, gdzie nas wiozą. Oczywiście były zmyły typu jedziemy tam i tam, różne nazwy od absurdalnych do całkiem prawdopodobnych.
Piękna pogoda była, tym większe było wrażenie, kiedy wjechaliśmy w nietypowo dla Donegalu zalesione tereny, do tego nad samym jeziorem. A na końcu drogi wyłonił się nam przed oczami pięciogwiazdkowy hotel. Pięknie położony, byłam tam na kursie kilkudniowym, opowiadałam potem, że chciałabym tam pojechać na ich słynny lunch, o którym opowiadają w całym hrabstwie. Dzieci zapamiętały, chociaż ja chwilowo nie.
Kiedy zobaczyłam hotel bardzo się wzruszyłam, że ktoś mnie jednak czasem słucha.
Słynne lunche tego hotelu polegają na tym, że siada się przy stoliku, dostaje zupę, a potem już wszystko nakłada się ze szwedzkich stołów, co tutaj jest w ogóle niepopularne i wyjątkowe. Po zupie idzie się do stołów ze starterami, czyli przystawkami, a tam owoce morza, ryby, wielki morski łosoś na przykład, upieczony w całości, a potem tak położony, że sobie po kawałku można brać. Ostrygi, krewetki, muszle, różniste sałatki, wędlina, grzanki, pasztety, jaja, mnogość do wyboru do koloru.
Potem idzie się do lad gorących, gdzie czekają kucharze i na żądanie kroją pieczyste - wołowinę mocniej wypieczoną i na pół surową, baraninę, schab nadziewany, wielką pierś indyka, do tego nadzienie odzielnie, różne warzywa, ziemniaki na kilka sposobów i mój ulubiony anglosaski dodatek do beefa - yorkshire pudding, czyli takie wytrawne ciasto upieczone w ten sposób, że jest wysokie i lekko naleśnikowe w smaku, polane sosem świetny dodatek do mięsa. Można sobie kilka rodzajów mięsa wziąć po małym kawałeczku, różne ziemniaki, mało ale za to bardzo zróżnicowanie. Na stołach obok mnogość sosów gorących i zimnych (jakieś tam majonezowe), musztardy i inne takie. Z talerzem można wracać do tych stołów ile razy się chce.
Na koniec cios śmiertelny w serce - bufet z deserami, a tam wszystko, co sobie można wymyślić - ulubione tutaj creme brule, pavlowa, banofi pie, sticki toffee pudding, profitrolki, czekoladowe musy, bite śmietany z lodami i galaretką, gorąca czekolada (fontanna) owoce, ciast niezliczona ilość, lemon tarty, cieniuteńkie naleśniki z nadzieniem z lodów, masa czekoladowych ciast, marchewkowe i orzechowe, wszystkiego nie wymienię. Stałam tam i myślałam, że jestem w raju łasuchów. Od razu na myśl przyszły mi uczty rzymskie. Można było brać co się chce i wracać ile razy się chce. Do tego kawa, herbata, a my mieliśmy jeszcze do obiadu butelkę wina.
Powiem tak - nic już tego dnia nie jedliśmy, a śniadanie na drugi dzień było doprawdy symboliczne.
Po obiedzie spacer, chociaż powinnam powiedzieć może 'wloker', bo ciągnęłyśmy nogami za odwłokiem.
Wróciliśmy do domu, syn z jeszcze-nie-zięciem poszli biegać, a my odpoczynek. A potem graliśmy w Osadników i piliśmy co kto tam chciał. Ja to raczej herbatę, niby miałam Guinessa nalanego, ale nie dałam rady. Za dużo dobra.
Hedonistyczna niedziela na początek obchodów srebrnej rocznicy. A obchodzy jak u rodziny królewskiej - przez tydzień haha.

*żeby nie było, że kradziej jestem, tytuł tego posta, to trawestacja tytułu książki Szczygła

niedziela, 7 października 2012

The importance of being out czyli wychodne całkiem nie na serio

Córka przyjechała na tydzień. Jeżu, jakie święto. Mąż wziął wolne z myślą o tym przyjeździe. Tak się cieszymy tu wszyscy. Pierwszy raz od nie wiem, jak długiego czasu jest to więcej niż dwa dni, ten jej pobyt.
No, ale nie mogłam tutaj wcześniej wpaść, bo jak wiecie ostatnim razem córka mi zarzuciła siedzenie w sieci, kiedy ona jest, co nam kradło czas. I miała rację. Moje postanowienie - ona w dom, internet w planach na po-wizycie.
Ale Miśka pojechała wieczorem na karty do jeszcze-nie-zięcia i jeszcze-nie-teściów. To ja do komputera. Poczytałam, popisałam odpowiedzi na komentarze na Notatkach Coolturalnych, bo tam się dyskusja wytworzyła pod ostatnim wpisem i trzeba było czas poświęcić. Nadrabiam i czytam na zapas.

Wczoraj byłam z kilkoma dziewczynami w teatrze na sztuce Oskara Wilda The Importance of Being Earnest (po polsku Bądźmy poważni na serio, alternatywnie Brat marnotrawny, tłumaczenie według Wikipedii). Najpierw poszłyśmy do fajnej knajpki w Letterkenny - Yellow Pepper, tam wiadomo, gadki, śmiechy, chichy, dobre jedzonko, tak do dwudziestej prawie. W mieście nie wiadomo dlaczego straszne korki, ledwo zdążyłyśmy do teatru. Ta sztuka to komedia, do tego naprawdę śmieszna, chociaż klasyka, a z tym wiadomo, czasem się starzeją i już takich salw śmiechu nie budzą. Tutaj wręcz przeciwnie, co chwila cała sala 'ryła' jak na komedii o kacu w pewnym dużym mieście, czyli jak coś dobre, to się nie zesycha. To wyjscie było wyjątkowo miłe z tego względu, że udało nam się zebrać aż w siedem dziewczyn, to wyczyn, bo dziewczyny pracują, albo mają małe dzieci, albo jedno i drugie, mężowie natomiast nie zawsze mogą zostać, bo też pracują, i tak to jest, na pewno wiecie, nie muszę tłumaczyć. A tu taka niespodzianka - rachu ciachu, zebrałyśmy się i szuuu, w miasto. Nie pierwszy to raz i na pewno nie ostatni.

Ta sztuka była też sfilmowana, widziałam raz, ale po tym wieczorze, koniecznie muszę powtórzyć



Jutro dzieci moje, czyli córka i jeszcze nie zięć (czyli moje własne i jedno z 'uzysku'), robią nam niespodziewankę i zabierają gdzieś starych z okazji rocznicy ślubu. Ona przypada na środę, ale z jakiegoś powodu wyjazd musi być jutro. Zobaczymy co to? Lubię takie czekanie i zastanawianie się.

Michalina upiekła dzisiaj brownie (w celu zabrania na wieczór hazardu) i drożdżówki z serem i jagodami. Czy ktoś wie, gdzie sprzedają silną wolę, bo u mnie w magazynie zabrakło? Nawet zdjęcia nie zrobię, bo się ruszać nie mogę.

O Matko Bosko, to już w pół do drugiej u mnie, muszę się położyć, bo jutro na tę niespodziankę zombie zamiast matki do samochodu będą musieli zapakować.




poniedziałek, 1 października 2012

Klucz do męskości. Gdzie jest Wally?

Wczoraj, jak co niedzielę, pojechałam do biblioteki. Wojtek został, bo miał koncert w sobotę i późno wrócił, mąż też mnie 'porzucił' na tę okoliczność, więc sama. Nie jęczałam tylko dlatego, że teraz czytam uszami  'Carycę', podłączyłam ją więc do odtwarzacza w samochodzie i heja.  Przybyłam do szkoły, wytargałam z samochodu karton, w połowie pusty, ale tylko ja o tym wiedziałam, zmierzam do sali i gorączkowo myślę, jak ja te wszystkie kartony wytargam, bo przecież nie mam ze sobą żadnego z moich mężczyzn? Widzę na horyzoncie, czyli w oddali na korytarzu światełko w postaci jednego pana, który na kogoś czeka. Pytam czy mi pomoże, odpowiada, że tak i podąża za mną. Ja niosę karton, pan nawet okiem nie mrugnie, bo niby dlaczego miałby mi pomagać, przecież nie o przeniesienie TEGOŻ go prosiłam.
W ręce mam klucz, ale gdy podchodzę do drzwi sali, gdzie mamy bibliotekę, wypada mi z ręki. pan spokojnie się odsuwa na bezpieczną odległość, żebym mogła spokojnie postawić karton, podnieść klucz, otworzyć drzwi, podnieść karton i wejść. Jednakowoż pan stracił cierpliwość i mało brakowało, aby mnie w drzwiach potrącił, tak mu się do pomocy spieszyło. Pytanie za sto punktów i uścisk dłoni prezesa - czego brakuje w tym obrazku?