środa, 27 lutego 2013

Mad People - poznaliśmy Dona Drapera



Od ponad tygodnia młócimy z mężem serial 'Mad Men'. Córka polecała, zachęcała, ze jeden z najlepszych jaki widziała w życiu, ale myślałam, że ona tak mówi, bo to jej profesja w serialu ukazana i niedługo chleb powszedni, więc stąd to zainteresowanie.
Obejrzeliśmy pierwszy odcinek i wpadliśmy. Wszystko organizujemy tak, żeby wieczorem zaliczyć przynajmniej dwa odcinki, a najchętniej pięć. Obejrzałam też serial dokumentalny, co kiedyś był na National Geografic, o początkach reklamy w Stanach, a niedawno zakupiłam  książkę Mad Women, poczytać jak to było z prawdziwą Peggy, to znaczy kobietą w reklamie i jej spojrzeniem na sprawę.


A w piątki kolejna uczta, zaczął się serial o Annie German. Pamiętam ją z dziecięcych lat, zachwyt rodziców, jak ojcu szkliły się oczy podczas słuchania Człowieczego losu, a teraz mam okazję dowiedzieć się czegoś o samej piosenkarce. Czytałam w liceum jej Powrót do Sorrento i bardzo mi się podobały te jej zapiski z czasów choroby po wypadku i jak udało jej się stanąć na nogi. 
Po pierwszym odcinku serialu jestem zachwycona, oczywiście zbuczałam się bóbr, kiedy ojca zabrali. Serial kręcili dziewięć miesięcy, jak za dawnych czasów, Rosjanie nie żałują środków, szczególnie na taki temat, przecież to ich ukochana Anna, do tej pory tam postać kultowa. Dużo tam polskich aktorów, plenery prawdziwe, jeździli wszędzie tam, gdzie akcja filmu. Nie mogę się doczekać kolejnego odcinka. 

Poniżej scena z filmu z piosenką Tańczące Eurydyki, na ekranie aktorka, ale wykonawczynią była Anna German (wszystkie piosenki śpiewane na koncertach w filmie śpiewa ona)



Dziś się wszystko pokiełbasiło i na Notatkach Coolturalnych piszę o Pani Fisiowej, czyli samo życie, a tutaj o filmach, czyli kurtura panie

sobota, 23 lutego 2013

O dyskontynuacjach i miśkowych pracach

Czy Was też wkurza, jak sobie coś fajnego znajdziecie w sklepie - krem do twarzy, tusz do rzęs, kawę czy ser żółty i jak się już do tego przyzwyczaicie, polubicie, ba, jak już bez tego trudno żyć (odrobina przesadyzacji nie zaszkodzi), to produkt jest wycofywany na rzecz innego, podobno lepszego, z jakimś omega 3, albo innym g... co nic nie daje, nic nie znaczy, tylko jest kolejnym chwytem marketingowym.
Jeżu, ale się wkurzyłam. Nigdzie nie ma mojej ukochanej kawy. Wędlina, do której się przyzwyczaję, przestaje przychodzić do sklepu (czyli jej nie zamawiają), polecą jakiś ser, a potem tygodniami jak głupek jakiś o niego pytam. Aż okazuje się, że mam powalone we łbie, bo przecież tyle innych serów.
A najgorzej z kosmetykami. Pomadka fajna, kolor jakiego szukałam lata, przecież nie kupię trzech, bo mi się zepsuje zanim zdążę użyć. Tusz, wreszcie mi oczy nie łzawią, skończył się - dis-continued - znienawidzone słowo.
Najszybciej zmieniają się kremy Dax Cosmetics, seria Perfecta. Każdy uwielbiam, ale jedne mniej, inne bardziej, co się przyzwyczaję, nie uda mi się już nigdy kupić drugiego takiego samego. Chociaż przyznam, ze niedawno kupiłam na noc z aktywną soją na mój wiek i jest cudny, jak puchaty miękki plusz kładziony na skórę twarzy. Otula mnie, wręcz kołysze do snu. Uwielbiam go nakładać, a potem wieczorem przed snem nosić. Ale założę się, że jak będę go chciała kupić, czyli poproszę kogoś, żeby go przywiózł, bo ja rzadko bywam, albo akurat będę w kraju - nie kupię na pewno, będzie już z aktywną fasolą, soja już będzie de mode.
Wiem, że świat się zmienia, komponenty też, smaki itp, ale ostatnio wydaje mi się, że coś szybciej niż kiedyś. Gdyby nie szukali nowych smaków, nowych technologii, nowych składników, to byśmy nadal mieli magnetofony szpulowe, krem Nivea w blaszanym pudełku i kawę Nesca jak z komisów na Rutkowskiego (wiem, że to teraz z powrotem Chmielna, ale nie mogłam się oprzeć).
A propos kremu Nivea, czy ja Wam opowiadałam, jak kiedyś spałam u koleżanki i użyłam po ablucjach wieczornych kremu Nivea, bo już nie chciałam jej głowy zawracać, a akurat stał. Taki najzwyklejszy niebieski, ten, co się tak długo wchłania, nawilżający. Rano wstaję, a buzia jak u niemowlaka, co w moim wieku może i ryzykowne stwierdzenie, ale cholera tak było. Daje mi to do myślenia, czy te wszystkie fiku miku kosmetyczne to nie jest przypadkiem jakiś bałach?

Córka skończyła pierwszy tydzień w nowej pracy, jest zachwycona. To jest to, o czym marzyła, atmosfera świetna, wiele ma planów i pomysłów, jak na razie faceci z IT Dpt czyli informatycy w firmie, siwieją przez nią i chyba codziennie po pracy piją. Ona nic nie może sama w komputerze instalować, jej stanowisko jest nowe, teraz dopiero przychodzą programy graficzne, które ona potrzebuje, do tego czcionki itp. Panowie co chwila są przez nią 'niepokojeni'. Ostatnio poprosiła o zainstalowanie folderu ze 100 czcionkami. Nie wiadomo dlaczego pan siedział godzinę i tego nie zrobił. Za kilka dni córka do nich dzwoni i pyta, czy mogą zainstalować jakieś 4, których potrzebowała na już. A facet do niej
- 4? Nie ma sprawy, uwierzyłabyś, że są tacy, co chcą ich 100?
A to była też ona z tą setką.
Do tej pory się z tego śmiejemy.
Poniżej scenka z jednego z moich ulubionych seriali komediowych IT Crowd. Czyż nie jest dokładnie tak, kiedy dzwonicie do technical support?


poniedziałek, 18 lutego 2013

Miała być koncertowa zemsta, a jest świetna rodzinna anegdota

W weekend robiłam zakupy w polskim sklepie. Lubię i nie lubię. Zakupy jak zakupy, ale w innych sklepach po prostu człowiek idzie i kupuje, w Polsce w sklepie też, a w sklepie polskim za granicami kraju, szczególnie w małej miejscowości, to się nie raz, nie dwa robi z tego albo konfrontacja (z kimś, z cenami, z jakością, foch, bo dlaczego nie to, co ja lubię, hyhy), albo niemiła niespodzianka w postaci plotek po. Pomyśleć, że sensownie byłoby się niczego takiego nie spodziewać, kiedy się idzie tylko po kawał szynki, ale czasem tak jest i już. Pewnie tak samo dzieje się w małych miejscowościach w Polsce, ale nie miałam takich doświadczeń, może dlatego mnie to dziwi.
I żeby było jasne, nie koniecznie spotyka to mnie, po prostu taka refleksja.
Ale do rzeczy. Podczas ostatnich zakupów natknęłam się na mężczyznę w sile wieku, ciężko powiedzieć czy bardziej sile, czy bardziej wieku, bo ja nie umiem określać tego dokładnie,  w każdym razie na oko po 50tce, a może nawet po 60tce. Chodzi po sklepie, coś mówi, niby do siebie, niby do sprzedawczyni, ale tak, zebyśmy wszyscy słyszeli, widowisko odstawie krótko mówiąc. Krzyczy - tryknij do mojej baby, niech ci powie, czy babsko zjadło cały salceson, nie wiem czy kupić.
Po jakimś czasie, kiedy kilka razy do kobiety za ladą odezwał się skandalicznie niekulturalnie, odwróciłam się w jego stronę i zaczęłam mu się przyglądać. On zdziwiony, co ja się tak gapię, a ja na to, że po prostu musiałam się przekonać, jak wygląda mężczyzna, który w tak skandaliczny sposób odnosi się do kobiety, do tego mało mu znanej. On na to - Boże, ja się nigdy nie nauczę ignorować takich ćmoków - rozkręcił się na całego i zaczął wywrzaskiwać, że on Polaków nienawidzi, dla niego to oni są śmiecie, nic, zero, on nawet się nie przejmuje, co ja do niego mówię, bo też jestem nie warta uwagi. Ulżyło mi, gorzej, jakby swoją uwagę na mnie zwrócił. Przestaliśmy dyskutować, bo od razu widać, że mamy do czynienia z wariatem, albo człowiekiem po załamaniu nerwowym i pomieszanymi zmysłami, bo to już nawet chamstwo zwykłe nie było.
Pojechałam do drugiego sklepu, każdy ma inny towar, część się oczywiście powtarza, ale wiadomo smaczki i wyjątki są. Po jakimś czasie wkracza ów pan. Zaczęło mnie to bawić, bo teksty zaczął uprawiać takie same, że ceny za wysokie, że tamta pani ma taniej, a na pytanie - czy coś mu podać z lady z wędlinami, odpowiedział agresywnie, że on się zastanawia, żeby go nie ponaglać (tylko bardziej obcesowo). Na szczęście nie kazał jej już 'trykać do jego baby'.
Krążyłam po sklepie, pan mnie rozpoznał, ale mnie ostentacyjnie ignorował, co mnie oczywiście pasowało. Podeszłam wreszcie do kasy i czekam spokojnie, nigdzie mi się nie śpieszyło, Irlandia mnie z tego wyleczyła. On widzi, że czekam, na pytanie sprzedawczyni, czy coś mu jeszcze podać?
- bekonu mi daj dziesięć
- dziesięć takich plasterków?
- no chyba, że plasterków, przecież nie całych bekonów - za chwilę dodaje z mściwym błyskiem w oku - ale mogę poczekać, najpierw proszę policzyć tę starszą panią.
To o mnie.
Ale mnie facet rozbawił. Opowiedziałam w bibliotece, mężowi i dzieciom; teraz za każdym razem, jak coś ustalamy, to sobie z tego dworujemy
Tato, teraz chcesz, żebym ci pomógł?
Nie, najpierw starszej pani umyj naczynia

A z innej beczki, możecie mi powiedzieć, co się dzieje z wpisami tutaj, piszę normalnie, nic nie linkuję, a po opublikowaniu mam podlinkowane pojedyncze wyrazy. Ale o so chodzi?

środa, 13 lutego 2013

Post się zaczął, ale ja jeszcze o kolędzie, ostatnim rzutem na taśmę



Kiedy byłam dzieckiem, strasznie bałam się księży. Zawsze wydawali mi się facetami z wiecznie marsowymi minami, wszystkowiedzącymi i napompowanymi swoją ważnością. Wielki ‘nauczyciel’ na piedestale, przedstawiciel Boga na ziemi, wszystko widzi i niechybnie ukarze, kiedy zgrzeszę. Oczywiście nikt mi nigdy nie powiedział, że jestem grzeczną dziewczynką i moje grzechy są małej wagi, tak powszechne, że przepraszamy za nie na początku każdej mszy, bo nie ma takiego człowieka, który by w ciągu tygodnia czegoś takiego nie zrobił, jakieś drobne kłamstwa, złości, niesłuchanie mamy itp. Był też raz grzech nieczystości – mama kazała umyć zęby, a ja tego nie zrobiłam przed snem. Wybaczone mi to zostało, ale myślałam, że na zawał zejdę w konfesjonale.
Najgorzej bywało podczas wizyt duszpasterskich, czyli tak zwanych kolęd. Datę znaliśmy wcześniej, więc na tydzień przed miałam już objawy nerwicowe, mdłości, brak łaknienia, zawroty głowy, obniżenie nastroju. Nie mogłam spać, czekałam na ten dzień jak na sąd ostateczny. Gorzej, bo ten jest jeden i tyle, wszystko jasne, a kolęda co rok strach od nowa.
Moja babcia była bardzo kościelna. Właśnie tak, nie tylko wierząca, ale i fanka kościoła, obrzędów, grup różańcowych, księży i zakonnic. Podejrzewam ją o to, że jej marzeniem było służyć Bogu, a życie ułożyło się jej tak, że poszła inną drogą – rodzina, dzieci, wojna, wszystko nie tak. W kościele czuła się jak w domu, ja zawsze jak intruz, bo strach mnie blokował. Zakonnice też zawsze były strasznie ważne, wiecznie wrzeszczały, czepiały się, budziły grozę i zupełnie nie po bożemu, tłukły dzieci linijką, jak tylko te zapomniały słów jakiejś modlitwy. Babcia zawsze starała się u nas być, kiedy przychodził ksiądz, bo należeliśmy do tej samej parafii, co ona (o dziwo, bo to dwa końce miasta, ale jakoś dziwnie oba połączone z Katedrą) i znała tam wszystkich. Poza tym po prostu to lubiła. Wkraczała do naszego domu odpowiednio wcześniej i zaraz brała się za ćwiczenie jedynej wnuczki, czyli mnie, w kwestii znajomości pacierza, przykazań itd. Gdybym miała rodzeństwo, rozłożyłoby się to na kogoś jeszcze, wspieralibyśmy się, moglibyśmy odreagować ten stres, obśmiać, a tak, wszystko uderzało we mnie i znikąd pomocy. Moja mama był anty-klerykalna, ale umiarkowanie, nie manifestowała tego zawzięcie, babci pozwalała robić swoje we względzie ureligijnienia wnuczki, sama do tego ręki nie przykładała. Ojciec też zachował dystans. Tak, więc babcia przygotowywała wszystko do wizyty, krzyż, woda święcona, wnuczka wystrojona. Pierwszy dzwonek – ministranci – czy państwo przyjmujecie księdza? Niewinne pytanie, a ja najchętniej zakopałabym się pod ziemię saperką, niech no tylko mnie nie będzie widać, słychać i czuć, niech on przyjdzie i pójdzie. Nic z tego, trzeba było przejść przez wszystkie elementy kolędy – chodzisz na religię, a umiesz Ojcze nasz, a tu masz obrazeczek.
Wydawałoby się, że człowiek z takiego strachu wyrasta, ale nie, już mężata i dzieciata, kiedy tylko słyszałam ‘procesję’ na schodach, dostawałam rozwolnienia, brało mnie na wymioty, raz schowałam się w szafie, ale musiałam wyjść, bo pies stał przy drzwiach i drapał, zdradzając mnie tym. Głupie bydlę, nie mógł mi darować chociaż on? Mąż dostał ataku śmiechu, kiedy to pierwszy raz zobaczył. Zawsze opanowywała mnie w obecności księży głupawka – raz powiedziałam, ze się dopiero urządzamy i widzi ksiądz – każdy mebel z innej parafii. Innym razem dwóch księży nas odwiedziło, mąż wychodził z jednym pokojem, ja kuchnią z drugim księdzem, mąż myślał, że ja dałam kopertę z ofiarą, ja, że on, w każdym razie potem w ‘judaszu’ nomen omen, zobaczyłam, że nam czerwoną krechę stawiają w notesie. Tak mnie to zeźliło, że nie wyszłam za nimi z pieniędzmi. Skoro mam już krechę, to niech.
Co kraj do obyczaj, tak się mówi, ale ja bym to zawęziła – co region kraju, to inne zwyczaje. Przeprowadziliśmy się do Siedlec, a tam jest zasada, że jak ksiądz opuszcza dom, to jeden z gospodarzy odprowadza go do kolejnej rodziny, czy to do domu, czy do mieszkania, nawet, żeby to miało być naprzeciwko w tym samym korytarzu. Fajnie nawet, ale ja nie wiedziałam, więc ich zawsze puszczałam ‘samopas’, a to wielki nietakt. Ech, zawsze coś nie tak.
Od nerwicy klerykalnej uwolnił mnie paradoksalnie ksiądz. Spotkałam w tychże Siedlcach nauczyciela religii mojej córki, który był wtedy młodym wikariuszem. Ksiądz Artur swoją otwartością, normalnym podejściem do życia i wiary, do nauczania, uczłowieczył w moich oczach ród księży, zdjął z tej profesji ‘demoniczność’, która mnie pętała strachem, a wprowadził poczucie humoru i zdrowe podejście do wszystkiego. Bywał u nas prywatnie, graliśmy w Scrabble, zajdaliśmy się pizzą mojego autorstwa i dyskutowaliśmy o świecie. Fajne to były chwile.
Co nie zmienia faktu, że jak tylko ktoś wspomina o wizycie duszpasterskiej, natychmiast tężeję i robi mi się słabo. Pies Pawłowa wypisz wymaluj.

czwartek, 7 lutego 2013

Byłam w kosmosie, jestem w siódmym niebie

Znowu Was haniebnie zaniedbuję, ale jakoś mi nie po drodze z blogiem było. Tyle do napisania, jedna wielka radość do podzielenia się z Wami, ale trzymałam język za zębami, bo się bałam powiedzieć, żeby nie zapeszyć. Córka mi dzisiaj dała zielone światło to powiem, ale najpierw napiszę o wyjeździe do teatru.
Co jakiś czas sobie organizujemy takie babskie wyjścia, najpierw posiadówka w restauracji, jedzonko, śmiechy i różne opowiastki, plotek tym razem nic a nic. Szkoooda. Dobra plotka nie jest zła. Poważnie. Dobra plotka, to taka informująca, a nikomu krzywdy nie robiąca.
Potem pognałyśmy do teatru. Jak zwykle siedzimy w restauracji do ostatniego momentu, potem rzucamy się płacić, każda za siebie, więc wyglądamy przy wyjściu, jakbyśmy za komuny po mięso w kolejkę stanęły. Czasu zostaje tylko tyle, żeby się przemieścić, zaparkować i dolecieć do teatru. Tym razem nie było korka, więc spoko. Pogoda piękna, jakby to była prawdziwa wiosna, zresztą Irlandczycy mają przeświadczenie, że ta zaczyna się właśnie 1 lutego, czyli to był ten nasz wyjściowy piątek.
Pachniało wiosną, było cieplutko i obiecująco.
Po spektaklu, o którym napiszę zaraz na Notatkach Coolturalnych, rozjechałyśmy się do domów, późno już było, odwiozłam jeszcze Gosię i heja w trasę do siebie, zupełnie o tej porze pustą drogą, przez góry i bezludzie, w stronę oceanu. Jeszcze jadąc główną ulicą miasta, otworzyłam sobie okno. W radio z płyty popłynęła ta melodia Petera White'a 'Sunny'


Główna ulica było oświetlona, pełno wokół ludzi, toż to zaczynał się weekend, zmierzali do pubów i dyskotek, a ja z otwartym oknem (zimy łokieć :-), powolutku sunęłam środkiem. Nagle dejavu, wydawało mi się, że jestem w Warszawie, dwadzieścia kilka lat wcześniej, wybieramy się gdzieś z chłopakiem (teraz to już stary mąż, hyhy) i pięknie jest po prostu. Macie tak czasami, że wydaje wam się, że czas się cofnął?
Wprost z oświetlonego miasta, niesioną tą muzyką, nie zauważyłam, kiedy wjechałam w ciemność, a potem w jeszcze głębszą ciemność. A z radia popłynął Mo'Better Blues z mojego ukochanego filmu Spike'a Lee o tym samym tytule. Gra kwartet Branforda Marsalisa (chociaż na klipie jest Denzel Washington, bo on grał rolę trębacza). Świetny film, kto nie widział, niech koniecznie nadrobi.


Coś dziwnego się podziało. Jechałam w całkowitej, najczarniejszej z czarniejszych ciemności, z otwartym oknem, podmuchem na policzku i gwiazdami nad głową. Czułam się, jakbym samochodem płynęła w przestrzeni kosmicznej.
Przez całą drogę grałam tylko te dwie melodie, żadnych słów, pierwsza niezwykle zmysłowa, druga jak kołysanka, obie jak zapewnienie kochanka, że jesteś z nim bezpieczna. I te gwiazdy w ciemności.
Nigdy nie zapomnę tej nocy i tej 'podróży w kosmosie'. Czułam się autentycznie szczęśliwa.

A od poniedziałku wspaniałe wiadomości. Od rana chodziłam jakaś niespokojna, znajoma wirtualna miała operację, więc świeczka, co mi przypomniało, że ostatnio zapomniałam się pomodlić o tę wymarzoną pracę dla Misi, o którą aplikowała niedawno. Tak bardzo życzyłam jej tego, to takie ważne, żeby zawodową drogę zaczynać w niezwykłym miejscu, gdzie wyzwania są radością. Już drugi tydzień czekania na wiadomość się zaczął, niby nadzieja umiera ostatnia, ale zaczęłam się niepokoić. I cud się stał tego dnia, bo córka do mnie po kilku godzinach zadzwoniła z wiadomością, że dostała tę pracę. Jeszcze bałam się na ten temat oddychać, dopiero dziś zaczynamy tak naprawdę się cieszyć, bo to naprawdę była niezwykła oferta i wspaniały start. Dostała się do kwatery głównej Primark, będzie pracować w swoim zawodzie, czyli jako graphic designer w połączeniu z marketingiem i wieloma innymi elementami, wielka różnorodność, nudzić się nie będzie. A do tego kobieta, z którą przyjdzie jej współpracować, wyjątkowo przypadła jej do gustu. Tym razem wszechświat, anioły stróże, wszyscy święci, rodzina w niebiesiach, czy gdzie tam wylądowała, sami najwyżsi i Matka Boska, sprawili się na medal. Tak się cieszę, że usiedzieć nie mogę.

sobota, 2 lutego 2013

Czasem trzeba przestać nadawać o pieskach, plażach oraz brwiach krzaczastych i zająć stanowisko w ważnej sprawie

Miało być zupełnie o czym innym, o chwilach szczęścia w środku nocy (zbereźności rodzą się w uchu słuchacza, przypominam za profesorem Gruchałą), o niezwykłym wieczorze w teatrze, o spotkaniu w 'Yellow pepper', ale nie będzie. Obejrzałam dzisiejsze Śniadanie Mistrzów Mellera i milczeć nie wypada, takie moje wewnętrzne przekonanie. I moja wewnętrzna przyzwoitość, chociaż pewnie posłanka Pawłowicz tego by tak nie nazwała.
Mijający tydzień był straszny w polityce. Dyskusja o związkach partnerskich w parlamencie polskim, o posłance Grodzkiej na stanowisku marszałka i moja osobista ze znajomym, którego bardzo cenię, a który mnie znokautował swoim komentarzem na temat samobójstw młodych gejów, spowodowała, że czuję się tak, jakbym w mętnej wodzie pływała i próbowała znaleźć zgubiony kolczyk. A ten kolczyk to w tym wypadku symbol zdrowego rozsądku i zwykłej ludzkiej przyzwoitości.
Myślałam, że coś się w tej kwestii zmieniło w naszym społeczeństwie, że i pod tym względem doganiamy świat w dobrym tego stwierdzenia znaczeniu. Wystąpienie pani Pawłowicz i cicha akceptacja wielu posłów, przedstawicieli społeczeństwa, zszokowały mnie i zatrwożyły. Piszę, bo nie chcę być identyfikowana z jej poglądami.
Jestem za związkami partnerskimi, jestem za małżeństwami nawet, a także nie przeszkadza mi chęć adopcji przez pary homoseksualne (chociaż nie o tym dyskusja była). Uważam, że dużo większe spustoszenie w psychice dziecka powoduje sieroctwo i przebywanie w domu dziecka, niż wychowywanie się w rodzinie z dwom mamami czy ojcami. Mam przyjaciół gejów i są to wspaniali faceci, w ogóle nie są tacy, jakby gejów chcieli przedstawiać Pawłowicz-podobni, nie są zniewieściałymi ciotami, za to wspaniałymi ludźmi i na pewno umieliby wychować dziecko.
Pewnie, nie jestem bezkrytyczna i przeszkadza mi homoseksualna osoba, która udaje kogoś innego, czyli dwie lesbijki tak, ale razi mnie, kiedy jedna z nich udaje faceta. To samo z gejami - jak jest nadmiernie zniewieściały i wyglądając jak mężczyzna, zachowuje się jak baba (bo nawet nie kobieta), wkurza mnie to. Ale przeszkadza mi też śmierdzący burak z wąsami, który jest niewątpliwie heteroseksualny (zastanawia mnie, jaka kobieta by go chciała?), stojący za mną w kolejce do kasy w sklepie i czkający przetrawioną wódą. Irytuje mnie dziunia solarka z tipsami i w białych kozakach do krótkich spodenek, też niewątpliwie hetero. Więc nie o orientację tu idzie, a o określony typ ludzi, dla których pewnie i ja jestem nie do przyjęcia.  
Nie jest to tak, że ja musiałam to w sobie przetrawić i dojść do jakiś wniosków, ja po prostu nigdy nie miałam takich rozterek, czy gejów traktować tak samo jak hetero, czy lesbijki są normalne czy nie, bo dla mnie to zawsze byli ludzie tacy jak ja, jedynie z innymi preferencjami. To samo dotyczy transwestytów, interesuje mnie to, jakimi są ludźmi, a nie to, czy urodzili się kobietami w męskim ciele czy na odwrót.
Jestem osobą wierzącą. Kolega zarzucił mi, że będąc katoliczką, powinnam tak jak i kościół potępiać gejów. Nie umiem znaleźć w sobie pogardy dla homoseksualistów, niezależnie od tego, co mówią mi panowie w czerniach, w purpurach czy szkarłatach - nie wierzę, że pan Bóg kogokolwiek potępia i wyklucza. Natomiast jako oburzające i niedopuszczalne uznaję stwierdzenie praktykującego katolika, że po geju samobójcy płakać nie będzie.
Związki partnerskie to nie tylko te homoseksualne, również hetero, coraz zresztą częstsze zjawisko. Na miejscu kościoła bardziej martwiłabym się o kryzys małżeństwa i braku sakramentu tegoż u wielu par. Już nie mówię o grzechach w szeregach służby bożej.
To tyle. Tłumaczyć się więcej nie będę, bo nie mam z czego. Uważam, że zwykła ludzka przyzwoitość nakazuje żyć i dać żyć innym. Dopóki ktoś jest zacnym człowiekiem, nie powinno nas obchodzić, jakiej jest orientacji.