niedziela, 3 kwietnia 2011

Matka wypruwa z siebie flaki jeszcze przed jej dniem, a córka robiła w Londynie za Sherlocka Holmesa

W piątek zdecydowałam się wreszcie pojechać pokazać lekarzowi moje dzieło, czyli to, co sobie sama zrobiłam i głupia czekałam długo, za długo, żeby się go poradzić, czy słusznie coś takiego poczyniłam, co skończyło się interwencją, skalpelem i szwami. Długa historia więc was tu nie będę epatować, wystarczy powiedzieć, że odwaliłam histerię pod tytułem - no chyba nie będzie pan teraz tego wycinał!!!!
Na to on, ależ nie, tak sobie wziąłem ten skalpel, żeby niteczkę przeciąć, zaraz tylko zajrzę - ups, wyciąłem. Cwaniaczek. Ale sprawny manualnie, na szczęście.
Nie za dobrze daję sobie radę ze znieczuleniem miejscowym, czy to u dentysty, czy gdziekolwiek, zaraz po jego otrzymaniu mam jakieś dziwne reakcje, zdecydowanie nie powinnam jeździć samochodem, trzęsą mi się ręce, a po chwili chce mi się spać. Byłam umówiona na małą robotę, ale na szczęście mogłam odwołać, dojechałam do domu, odwaliłam szopkę pod tytułem - mam zszyte pół brzucha (odrobina przesady nie zaszkodzi, hehe), położyłam się pod koc w celu poczytania Irish Timesa, co go miałam jeszcze z zeszłego weekendu (strony o książkach, wywiad, lista bestsellerów i felieton Roisin Ingle, mojej ulubionej). Ledwo przeleciałam kolumnę z nowościami wydawniczymi i już twardo spałam. Do czwartej. Mąż mnie obudził na obiad, a zaraz potem musiałam lecieć do pracy, bo otwieraliśmy Women's weekend. Organizowało go moje biuro, trzeba było mordę pokazać i rąk użyczyć. Po imprezce, którą otwierała znana aktorka, na widok której wszyscy sikali po nogach, a mnie ona znana była tak raczej ni w ząb, polał się alkohol bardzo alkoholowy, tak więc do domu wracałam napruta, ale znieczulona ponownie.
W sobotę powinnam była od rana sprzątać, ale energii miałam zero, a nawet minus 3 tak circa about. Ożywiłam się jedynie przy wysyłaniu miliona smsów do córki, bo głupia sobie dopiero wtedy przypomniałam, że jak ona jest w Londynie, to może mi wytropi od lat poszukiwane książki o Jane Austen, wybór listów, biografię i jeszcze jedną, ale o tym na blogu książkowym wkrótce. I wiecie co? Nasze współpraca tropicielska zaowocowała zakupieniem wszystkich trzech tytułów. Aż się popłakałam ze wzruszenia, bo jak bum cyk cyk nie mogłam ich nigdzie dostać.
Wieczorem w ramach wspomnianego weekendu kobiet pognałam kurcgalopkiem na sztukę teatralną i nic to, że w wykonaniu amatorów, czyli 'lokalsów', zagrali swietnie, dawno się tak nie uśmiałam, tym bardziej, że trochę drwili z naszej gwiazdy czyli piosenkarza pop country Daniela O'Donnella (nie byle jakiego formatu, międzynarodowa, a takie tłumy na jego koncerty przyjeżdżają z całego świata, że inni mogą jedynie zazdrościc), co nie zmienia faktu, że uprawia muzykę z lekka obciachową, dla starszych pań ich niezamężnych córek i zawiedzionych swoim życiem żon. Ponieważ pochodzi stąd, jesteśmy mekką tych wszystkich oczadziałych staruszek, które tutaj kule odrzucają i z wózków wstają na jego widok. Country Lourds normalnie. W ogóle ja raczej 'wiejska' jestem, w sensie wiejskości jak z powieści Jane Karon, wiecie -  psy na wrzosowiskach i spacery w wysokich butach, a wieczorem sztuka grana miedzy innymi przez sąsiadkę i listonosza - uwielbiam te klimaty.
A dzisiaj u nas w Republice Irlandii dzień matki. Tutaj jest on ruchomy, przeważnie jest to ostatnia niedziela marca, w tym roku pierwsza kwietnia. Słucham sobie Michaela Buble Lost (moja ulubiona)


i się pławię w tym maminym czasie. Dostałam od syna piękny wierszyk z rysunkiem motylka, to już tradycja, nawet jak zapomina, to go zawsze proszę, żeby domalował (jak byl malutki to mi takie rysował wszędzie), od córki telefon (w sensie, że zadzwoniła, a nie, że mi kupiła aparat), a prezent i kartka (pewnie jakaś pierdziochowa) będzie później, jak przyjedzie do domu.