niedziela, 27 lutego 2011

I juz po. I znowu przed :-)

Witajcie po przerwie, nie było mnie, bo miałam gości, wiadomo, nie siedzi się wtedy w sieci. Dziewczyny przyjechały na tydzień, pierwsze trzy dni spędziły w Dublinie, a potem u mnie. Oj, to był świetny czas, szkoda, ze już pojechały. Pojeździłyśmy po Donegalu, zwiedziłyśmy Glenveagh National Park i Castle (czyli pałac o wyglądzie zamku)



Byłyśmy w pałacu w środku, po obejrzeniu wnętrz, ciekawych obrazów, mebli i wysłuchaniu historii o życiu w tym miejscu, o ludziach, którzy tu przyjeżdżali (pisarze, malarze, aktorzy, muzycy) np. Greta Garbo, czy Yehudi Menuhin, pognałyśmy na kawę z pysznymi słodkościami, a zaraz potem zrzucić to podczas ponad godzinnego spaceru po ogrodach zamkowych.
Uwielbiam takie klimaty, chodzenie po ścieżkach, gdzie kiedyś przechadzały się panie w długich sukniach obwieszone drogimi koliami, czytające w zaciszu japońskich klonów, czy dumające w ogrodzie bambusowym. Dom jest świetnie utrzymany, podłogi, meble, książki, naczynia codziennego użytku, wazy, książki, instrumenty, zasłony nawet, wszystko oryginalne. W ogrodzie rośliny mające ponad sto lat, niektóre gatunki ginące.
A na zewnątrz pałacu basen otwarty z podgrzewaną wodą

Ci to mieli życie, czyż nie?
Wracając do mojego własnego, jutro znowu kurs. Już się nie mogę doczekać. Po ich wyjeździe, czyli po 11 rano, zasiadłam do komputera i po kilkunastu minutach sprawdzania poczty i krążenia po stronach, zaczęłam się uczyć. I tak kilka godzin. W ogóle mi nie było żal tego czasu. Ciekawa jestem, jak innym kursowiczom minął tydzień i co nowego wymyśli nasza nauczycielka?

P.S. Wybaczcie, że mnie ostatnio u Was komentuję. Poczytać daję radę, ale komentować to już zupełnie nie mam czasu. Pozdrawiam zbiorowo.
Zdjęcia oczywiście po kliknięciu, powiększą się

środa, 23 lutego 2011

Gdybym byla sportowcem, ale nie jestem

Gdybym jednak byla, przy tej ilosci treningu moglabym startowac na olimpiadzie.
Kursuje sie w kwestii - jak byc lepszym tlumaczem. W polskim jezyku okreslenie tlumacz dotyczy i tych, ktorzy tlumacza teksty pisane, i tych co zajmuja sie tlumaczeniem mowy, na zywo, czyli ktos mowi, tlumacz tez mowi, tylko w innym jezyku. Moze byc symultanicznie, czyli prawie rownoczesnie, z opoznieniem 5 gora 6 slow, ale 'consecutive' (jak to bedzie po polsku?) czyli najpierw mowi jedna osoba, a potem druga tlumaczy, na zmiane. W jezyku angielskim sa na to precyzyjne okreslenia, tlumacz slowa pisanego to Translator, a tlumacz mowiacy to Interpreter.
Na kursie obecnie skupiamy sie na tlumaczeniu na zywo.
Slow mi brak na okreslenie tego, jak jestem szczesliwa i zadowolona, ze moge uczestniczyc w takim treningu. Okazuje sie, ze jest to pierwszy raz organizowane w takim ksztalcie, tak rozbudowane i do tego na zamowienie panstwowe, zeby stworzyc panel tlumaczy profesjonalnych. Jestesmy troche krolikami doswiadczalnymi (zeby nie powiedziec szczurami), ale nic a nic mi to nie przeszkadza, nawet lepiej, bo mamy tez swiadomosc uczestniczenia w tworzeniu standartu dla przyszlych kursowiczow.
Robie dwa kursy jednoczesnie, co jest z jednej strony masakra, a z drugiej daje szerszy poglad na sprawe za jednym zamachem i jednak stanowi oszczednosc czasu i pieniedzy. To drugie chyba wazniejsze. Jest nas wiecej takich 'napalonych', ktorzy przyjezdzaja rano i wyjezdzaja w nocy, ale to wszystko jest tak ciekawe, ze czasu nikt tu nie liczy. Tylko, kiedy sie juz konczy, na chwiejnych nogach sune do samochodu, zeby jeszcze godzine spedzic na dojechaniu do domu. To juz trudniej zrobic, slucham wtedy glosniej muzyki i spiewam (ostatnio po francusku, chociaz nie znam tego jezyka), bo jestem tak zmeczona, ze sie boje, zebym nie zasnela.
W kazdej grupie, i tej rano i tej po poludniu, jest ponad 20 osob. Grupy sie roznia, jest kilka osob tych samych, reszta inna. I tak, mamy przedstawicieli Rumunii, Sudanu, Rosji (Syberii), Slowacji, Iraku, Bulgarii, Litwy, Lotwy, Francji, Hiszpanii, Szwajcarii, Etiopi, Kenii, Brytyjke, ktora tlumaczy na inne jezyki, Polakow oczywiscie najwiecej, na pewo zapomnialam o jakis narodowosciach, ale to pewnie jeszcze wyjdzie w innych notkach. Obie grupy, kazda na swoj sposob - fantastyczne. Ciekawi ludzie, z ciekawym doswiadczeniem, czasem totalnie roznym od naszego.
Nauczycielka jest Niemka, ma na imie Ulrike i mowi idealnym angielskim, bez niemieckiego akcentu. Zajecia prowadzi w zachwycajacy sposob, podpuszacza nas do dyskusji, szukania przykladow, odgrywania scenek, cwiczen roznistych i nie daje nam odpoczac intelektualnie ani na chwile. Jestesmy w ciaglej gotowosci umyslowej. Jedna sesja trwa 3 godziny bez przerwy, ale kawa, herbata w termosach, sconsy i woda sa tam caly czas, w kazdej chwili mozna sobie nalac filizanke, czy przekasic babeczke (sconsy to rodzaj babeczek, ktore sie smaruje maslem, dzemem, mozna tez bita smietana - na moja zgube sa zawsze swieze, pieczone tego samego ranka).
Potem mamy lunch, na ktorym siedzimy grupami, mieszanka kolorow skory, pochodzenia, religii, mozna by powiedziec wybuchowa, ale nic bardziej mylnego, wszyscy mowimy po angielsku i mamy wiele wspolnych tematow.
Na razie nie dostałam żadnej pracy domowej, ale wiem, ze przyślą nam mailem, więc wszystko przede mną.
A dziś w nocy przyjeżdża Kasia z Karoliną, moja koleżanka z Polski z córką, która jest moją chrześnicą. Ale się będzie działo :-)

sobota, 19 lutego 2011

Strzał w kolano, czy wystrzał w kosmos?

Wczoraj odbyła się konferencją, o której Wam mówiłam. Relacja wkrótce. Dzisiaj powrót do rzeczywistości, ścierka, miotła i płyn czyszczący - ot proza życia. Ponieważ zaczynam od poniedziałku kursy, jutro biblioteka, a w środę już przyjeżdza koleżanka z Polski, to dzisiaj muszę posprzątać cały dom. Och, żeby mi się tak chciało, jak mi się nie chce. Zmęczenie mnie dopadło, tym bardziej, że w nocy obudziłam się o 4 i nie spałam do 6, potem się zdrzemnęłam, a teraz jestem nietomna.
Na szczęście urodziny syna się udały. Koledzy przyszli, pobradziażyli, pojedli, popili coli, nie wiem, czy coś spali w nocy, nie pytałam, rano wyglądali rześko, już  pojechali do domów, a ja cóż - do dzieła.

Na ten trening tłumaczy się bardzo cieszę, ale nie wiem, czy sobie w kolano przypadkiem nie strzeliłam. Zapisałam się na dwa, jeden po drugim, dziewięć tygodni, ale dostałam telefon, że one są dokładnie takie same, tylko w dwóch terminach i jak chcę, to moge się zapisać na kurs podstawowy i ten wyższy i zrobić je razem. Jeden jest od 9-12, a drugi od 13-16.30. Pomyślałam, ze jak mam pruć do Letterkenny, pieniądze wydawać, to dlaczego nie zrobić dwóch, przecież nawet na tym podstawowym się czegoś nauczę. I się zapisałam.
Kilka dni temu dostałam informację na temat miejsca, godzin itp, po czym kolejne dwa maile, po jednym na jeden kurs, każdy z 4 linkami do filmów online i do tego lista pytań. I to wszystko trzeba przygotować na przyszly tydzień. Pierwsze filmy nie są trudne, ale lista pytań długa i trzeba pisać odpowiedzi, a na to, nawet jeśli nie trzeba grzebać w słownikach, zejdzie mi trochę czasu. Normalnie miałabym tylko 4 linki i jedną listę, ale że się chciałam popisać, to mam dwa razy tyle. A to dopiero początek, potem nie będzie już tak miło, bo ta firma, która organizuje ten trening to jest killer wśród podobnych.
Na użytek jednego maila i informacji dla koleżanki, policzyłam ile mi w tygodniu zajmie kurs ten podwójny, plus dwa rozpoczęte, plus praca, plus napisanie felietonu i i wyszło mi, że między 50 a 60 godzin.  Luuuudzie.
Chyba jestem powalona na łeb, ale i tak się cieszę, rozruszam trochę szare komórki, poznam nowych ludzi, przewietrzę głowę. Będzie dobrze. .... Będzie???

czwartek, 17 lutego 2011

Sprzedawcy marzeń


Moje dziecko, które już niestety nie jest dzieckiem, wraz ze swoim irlandzkim chłopakiem strasznie lubią podróżować.  Cały rok planują, gdzie też oni pojadą w czasie swojego urlopu. Wymagania mają duże, bo musi być ciekawie, dużo zabytków, galerii, ale i fajne knajpki i miejsca do relaksu.  Dopiero się dorabiają, o ile można tak powiedzieć, bo córka jest studentką, a jeszcze-nie-zięć na początku drogi zawodowej, stąd dodatkowe utrudnienie w klasyfikacji – ma być na ich kieszeń.
Z wielkim zainteresowaniem przyjęli informację, że pod koniec stycznia w Dublinie odbywają się targi turystyczne – Holiday Word Show.   Córka nie mogła się doczekać, kiedy tam pójdzie i nazbiera folderów, miała też nadzieje na specjalne oferty.  Wiadomo, nie ma to jak załapać się na upusty, rabaty i vouchery, chociaż dobra i rzetelna informacja jest chyba więcej warta, bo co komu po darmowym obiedzie w hotelu, jak i hotel, i miejsce, jest do kitu.
Zadzwoniłam do niej na drugi dzień i zażądałam relacji. Najpierw były same zachwyty:
   -   Mamuś, najlepsze było stoisko Słowacji.  Dwoili się i troili, jeden przedstawiciel nas dorwał i najpierw wyciągnął z nas, co najbardziej lubimy, a kiedy usłyszał, że Mark uwielbia piesze wędrówki, zaraz wyciągnął foldery ze szlakami turystycznymi, zasypał nas informacjami, zdjęciami, dołączyła do niego hostessa z tacami jedzenia i wyjaśnieniem - to serwujemy w górach, tamto w gospodach, tak wygląda zakąska do piwa, a piwo kosztuje tyle i tyle… No mówię ci, świetni byli.  Obok mieli sklepik i sprzedawali te pyszne rzeczy – wcale się nie zdziwiłam, że ona o tym mówi tak entuzjastycznie, bo oboje z Markiem, gdziekolwiek nie pojadą, uwielbiają biesiadować i próbować wciąż to nowych potraw i smaków, szczególnie kuchni regionalnej.
   -   A potem poszliśmy do stanowiska reklamującego Saint Lucia.  Przedstawicielka biura turystycznego była tak przekonująca, że gdyby na miejscu sprzedawali wycieczki, pewnie byśmy nerkę przehandlowali, żeby tylko tam pojechać – kontynuowała zaaferowana – to jest maleńka wyspa karaibska, wiesz, w sumie nic tam nie ma, przyjechali ‘sprzedać’ Irlandczykom plaże i pola golfowe, to chyba tylko pogoda mogłaby ich tam przyciągnąć, chociaż też pewnie za gorąco, zaraz by wszyscy podostawali udarów i tyle by mieli z wypoczynku. A do tego ta cena! Tak nas zaczarowała, że przez chwilę myśleliśmy, że nic lepszego nas nie może spotkać niż podróż na tę wyspę – perorowała uhahana. Faktycznie wyobrażenie sobie Wyspiarzy, całych czerwonych od słońca, nas zresztą też, bo po tylu latach tutaj, wcale się nie różnimy w tym względzie, było wyjątkowo śmieszne.
Potem opowiedziała mi ze szczegółami o stoisku reklamującym campery, bo wie, że to jest męża i moje marzenie, żeby podróżować gdzie nas oczy poniosą, takim właśnie domem na kółkach. Tak się rozmarzyłam, że zupełnie nie byłam przygotowana na uderzenie w dumę narodową, tak to nazwijmy, które córka wyprowadziła znienacka.
   -   Ale wiesz mamuś, stoisko polskie to był straszny obciach.  Wiesz, jaki Mark jest napalony na podróże do nas, jak tylko zobaczyliśmy biało-czerwone barwy, od razu pognaliśmy w tym kierunku. A tam dwie znudzone i nabzdyczone babki, siedzące przy jakimś chybotliwym stoliczku, obok wielki facet z wąsami - nasza polska specjalność, pomyślałam, ale postanowiłam powstrzymać się od komentarzy – a na stojakach jakieś przedpotopowe foldery i ulotki, no mówię ci, jak za komuny. Skąd oni je wytrzasnęli? Kiedy byliśmy w Krakowie, w każdej restauracji i innych miejscach uczęszczanych przez turystów, leżały dużo lepsze, na kredowym papierze z pięknymi, kolorowymi zdjęciami, mapkami, aktualną informacją o cenach, transporcie, również prywatnym, zresztą nie tylko o samym mieście, ale i o Polsce.  Na tym stoisku nic się nie dowiedziałam, poza tym, że polskie linie lotnicze to LOT.
Moje dziecko nie ma pojęcia jak było za komuny, a to, co sobie wyobraża, to nuda, szarość, nadęcie sprzedawców i ogólna beznadzieja. Kiedy, więc mi powiedziała, że tam było całkiem jak za tamtych czasów, włosy mi dęba stanęły, bo niby co, nic żeśmy się nie nauczyli, nadal jakaś izba turystyczna wysyła ‘członka z ramienia’ i dwie niemowy?  Mamy w kraju setki szkół wyższych proponujących kierunki dotyczące promocji turystyki, reklamy i marketingu, młodzież aż się rwie do pracy i wykazania nowych umiejętności, a jak przychodzi co do czego, to na takie imprezy nadal wysyłamy dwie ‘panie Jadzie z kolegą Ziutkiem’. Luudzie, to już nie te czasy, kiedy enerdowcy przyjeżdżali na wczasy z przydziału, czy chcieli, czy nie, tu trzeba zawalczyć o klienta.  Tym bardziej, że jeśli idzie o pogodę, daleko nam do Saint Lucii, ale z drugiej strony, jeśli idzie o atrakcyjność zabytków i świeżość destynacji dla eksplorerów z zachodu, których znudziła się już Barcelona i Rzym, mamy nie lada ofertę do zaproponowania. Tylko musimy przemóc niechęć do pokazywania się od jak najlepszej strony.

niedziela, 13 lutego 2011

Zawracanie gitary

Chwaliłam się jakiś czas temu, że pięknie schrzaniłam niespodziankę i wyslałam syna po odbiór przesyłki, która, jak oczekiwałam, była paczką książek, a okazała się jego własnym prezentem urodzinowym, a mianowicie gitarą basową wraz ze wzmacniaczem.
Przetrzymałam go dosyć długo, kartony postawiliśmy w korytarzu i czekały na otwarcie. Do urodzin wprawdzie jeszcze pięć dni, ale już dzisiaj pozwolilismy mu rozpakować gitarę, bo we wtorek ma lekcję gry, pokaże nauczycielowi, pochwali się, on mu ją pewnie jeszcze dostroi, niech ma. W dzień urodzin przychodzą koledzy z zespołu plus dwóch spoza, będą cwiczyć, grać, za dużo czasu spędziliby na dostrajaniu, a tak już wszystko będzie gotowe.
Tak się cieszę z radości Wojtka na widok prezentu. Gitarajest ode nas, rodziców, od Misi i Marka, wszyscy się na nią złożyliśmy, Michalina wypatrzyła w sieci sklep w Niemczech i stamtąd przysłali. Niech mu dobrze służy.

Dzisiaj powinniśmy być na zajęciach w szkole polskiej, ja w bibliotece, Wojtek w klasie, małżon na angielskim. Ale wszyscy się jakoś czuliśmy tak podziębieni, umęczeni tygodniem, szarzy na gębach, że kiedy budzik zadzwonił, nie było komu zarządzić powstania ludu ziemi i zapadliśmy w dalszy sen. Do 10 tej. Ups. Czuję się źle, że nie pojechaliśmy, ale z drugiej strony dobrze, bo się wygrzejemy pod kocem i wykurujemy przed kolejnym zaganianym tygodniem.
Wojtek od godziny gra na górze na nowej gitarze, zaprosił kolegów i dudni, a my oglądamy czeski kryminał z lat siedemdziesiątych 'Trzydzieści przypadków majora Zemana' i popijamy herbatę z miodem i cytryną. Tego mi było trzeba :-)
Czuję się w obowiązku Wam wytłumaczyć, że tak jęczałam nad moim zagonieniem, ale to wynika też i z tego, co mnie czeka - urodziny Wojtka, zaraz potem rozpoczęcie intensywnego kursu dla tłumaczy, a na dodatek przyjeżdża przyjaciółka z córką z Polski. Nagromadzenie przyszłych zdarzeń (a przecież do pracy i na pozostałe dwa kursy też muszę chodzić), daje mi pole do histerii, haha. No, nic, muszę się wziąć w garść, samo się nie zrobi. No, i sama chciałam, to mam.

sobota, 12 lutego 2011

Dzwonnik i pannica Julia stawiają mnie na nogi, chociaż garb tego pierwszego i mnie się udzielił

Ja Was proszę, niech któraś tu przyjedzie i mnie palnie w łeb! Na co mi to wszystko???
Na nic nie mam czasu, od tygodnia nie usiadłam wygodnie w fotelu, nie poczytałam ani książki, ani gazety, nawet nie jadłam porządnego obiadu, bo go nie ugotowałam, a chłopaki uznali, że sobie coś tam usmażą i git. Nie mogłam go ugotować, bo mnie nie było w domu. Ostatnio ze zmęczenia nie mogłam pół nocy usnąć. Masakra.
Po pierwsze praca, wiadomo, trzeba pracować, żeby żyć, więc nie ma co marudzić.
Po drugie kursy, z irlandzkiego, który jest cholernie trudny, nie moge zrezygnować. Im dalej w las, tym gorzej. Wszyscy są tak szczęśliwi, ze ja się go uczę, tak mnie chwalą, tak się rozwodzą nad tym, jakie to wyjątkowe i superowe, że mi wstyd powiedzieć, że mi się nie chce. Zresztą, może to przejściowe? Może wraz ze słońcem mi przejdzie ta niechęć?
Photoshop - bardzo chciałam, ale już widzę, że niewiele się nauczę. Duża rozbieżność wiedzy w grupie. Mam takich, którzy zapominają tego, czego się już nauczyli, a żeby nowy materiał wprowadzić ta wiedza jest potrzebna, wiec im się powtarza i... nie ma czasu na nowy material. Ja zwariuję.
Po trzecie - Konferencja Mediów. W czwartek od 11 do 4 pisałam w Letterkenny przemówienie. Musiałam tam dojechać, 2 godziny w tej i z powrotem. Jakieś zakupy - plus godzina. Czyli od 10 do 6 nie było mnie w domu. Wróciłam zmęczona i skołowana. A to przemówienie muszę jeszcze raz przepisać, uzupełnić, bo mam pomysł na nowy paragraf i się go nauczyć. W piątek cały dzień na tej cholernej konferencji i po co? Zmienię świat? Będę słynna i kochana? Będzie z tego praca? Wątpię. Ech, a takie fajne książki czekają w kolejce do czytania.
Chyba więcej uśmiechu i miłości miałabym z tego, że zostałam w domu i coś fajnego ugotowałam, a potem miałam czas usiąść z moimi chłopakami i niespiesznie zjeść. Bo na takich konferencjach, wiem z doświadczenia, ciekawych ludzi się nie spotyka, a jak tak, to i tak nie ma jak z nimi dłużej pogadać. Myślę, że korzyść społeczna jednak znikoma, a nieobecność w domu, nie do zastąpienia.
Nie to, żebym jakiś stary kapeć była, ale zauważyłam, że mi się życie rodzinne rozchodzi jak guma w starych gaciach, bo mnie nie ma, niedopilnowane, palenisko wygasło, chłopaki robią sobie jakieś kawalerskie jedzenie i w ogóle źle to wygląda.
A ja mam garba ze zmęczenia, jak ten dzwonnik z Notre Dame. Żebym jeszcze tak pięknie umiała śpiewać jak Garou. Wkleję tu, dla swojego relaksu i Waszego, jeśli znajdziecie cierpliwość, zeby tego posłuchać, piosenkę z musicalu Notre Dame de Paris. Zapoznała mnie z nim przyjaciółka Milena i od tego czasu jestem jego wielką admiratorką. Słucham płyty przynajmniej raz w miesiącu.

Drugą płytę z musicalu Romeo i Juliet, o którym też mi powiedziała milena, kupiła mi Blueberry. Albo na odwrót, już nie pamiętam. Dziękuję

Jak to zwykle bywa, kiedy już jestem przygięta do ziemi i na nic nie mam siły, muzyka stawia mnie na nogi. Od razu wynalazłam niezwykle energetyczny utwór z Romeo and Juliette i też wklejam. Posłuchajcie i Wy, najlepiej niezwykle głośno

poniedziałek, 7 lutego 2011

Kreativ Blogger czyli 7 rzeczy, których o mnie nie wiecie i 3 nominacje

Dr_Ewa999 wyróżniła mnie Kreativ Bloggerem (tutaj jeszcze niewiele ludziaszków zagląda, ale na bloxie mam całkiem spore grono kuleżanek).
Zabawa polega na tym, że w ślad za nagrodą trzeba wymienić 7 rzeczy, które o mnie jeszcze nie wiecie.
Hmm, trzeba być twardym nie miętkim, zaczynam:

1. Panicznie boję się wszelkich węży, żmij i wężopodobnych. W każdym razie w Australii żyć bym nie mogła.
2. Jestem rozsądna w kupowaniu ciuchów tylko dlatego, że jestem XL i ciężko mi coś naprawdę fajnego kupić
3. Nienawidzę zakupów, chyba, że są to książki, filmy lub muzyka.
4. Uwielbiam czytać nie tylko książki, ale i prasę, magazyny, tygodniki, dzienniki, działa na mnie niesamowicie zapach farby drukarskiej, tej gazetowej. Idalne przedpołudnie czy lunch to kawa, croissant lub bagietka z szynką oraz plik gazet. Przy czym informuję, że nie jestem frankofilką i nie mieszkam we Francji, jakby to mogły wskazywać te croissanty i bagietka.
5. Płaczę na filmach, czytając książki, oglądając zdjęcia maltretowanych zwierząt, ale też kiedy Polacy zdobywają złote medale lub ktoś ratuje czyjeś życie i pokazują go w TV. Dużo płaczę, ze szczęścia, smutku, wzruszenia, wdzięczności, miłości itp
6.Nie palę od 14 lat, ale kiedyś paliłam jak smok, paczkę dziennie, najchętniej mentolowe Marlboro, Salemy lub takie długie czarne, jak się one nazywały? Gdyby nie moja silna wola, która w wielu przypadkach okazała się słaba, ale o dziwo w tym akurat nie, paliłabym nada, bo mi się to podobało jak cholera. Tylko smród nie. Odkąd zdecydowałam, że nie palę, nie wzięłam do ust ani jednego papierosa. Bez żadnych tebletek, plastrów i innych cudów na kiju wyciągających od ludzi pieniądze. Ale wiem, że gdybym zapaliła,  prawdopodobnie w tydzień wróciłabym do nałogu.
7. Te węże z punktu pierwszego to nic, najbardziej boję się meduz. Do tego stopnia, że chociaż pływanie w morzu sprawia mi organiczną przyjemność, do ciepłej wody nie wlezę, bo tam już czają się galaretowate potwory. Kiedyś męzowi weszłam na głowę w histerii. Na szczęscie było to 22 lata temu i 22 kilogramów temu.

Mam wyznaczyć 3 osoby:
Mariola Zaczyńska
Dublinia
Veanka

I wy dziewczyny wyznaczcie 3 osoby i podajcie 7 rzeczy, których o Was jeszcze nie wiemy. No, i chyba trzeba powiadomić tych, którym przyznaliśmy Kreative Bloggera, pewnie i ten obrazeczek trzeba by w bocznej szpalcie umieścić. To tyle :-)

piątek, 4 lutego 2011

Gdzie mój ogon?

Czy jeśli Wam powiem, że jestem tak zagoniona, że już własnego ogona nie widzę, to będzie coś nowego? No, nie, ale raportuję, że nic się w tym względzie nie zmieniło, a nawet robi się coraz szybciej i przez to widoczność mi szwankuje. Wiecie, jak w japońskim pociągu szybkobieżnym, świat zaczynam widzieć w rozmazanym stanie.
Wczoraj uczestniczyłam w comiesięcznym zebraniu Platformy Interkulturowej, nawet mi sie trochę nudziło, przez pół spotkania żałowałam, że tam w ogóle pojechałam, bo takie mam fajne ksiażki na tapecie, a tu siedzę i słucham pierdół. Ale potem mieliśmy spotkanie ze świetną babką z County Council, a jeszcze potem, ani się obejrzałam, jak mnie wybrali do reprezentowania platformy na Media Conference, na której to mam strzelić przemówienie, jak to media źle traktują obcokrajowców, źle o nas piszą i wpływają przez to na opinię publiczną, niepotrzebnie podbijając bębenek w tych trudnych czasach. No żesz ty, kiedy to się stało, kiedy oni to uradzili, że ja będę najlepsza? Przysnęłam chyba. Wprawdzie się wypowiedziałam dwa razy płomieniście na tym spotkaniu, ale emocje brały się bardziej z tego, że się kawy nażłopałam (jak nie wina, to kawy) i mi ciśnienie skoczyło, a temat rozmowy podwyższył adrenalinę i 2 do 2 = z iskrą (kofeinową) w oku coś tam powiedziałam. Po czym mi opadło i straciłam koncentrację, myśli zaczęły dryfować, i wtedy oni uchwalili, żeby mnie posłać. Na szczęście jedna taka Amerykanka, którą już od dawna chciałam bliżej poznać (wielka Murznka w stylu Woopie Goldberg), obiecała, że mi pomoże z przemówieniem. Ja chciałam improwizować, ale oni to wszystko na poważnie - napisać, timing ustalić, bo się trzeba zmieścić w czasie. Też mi coś, jakbym tam wlazła, to by mnie już, przed końcem fazy mówiącej, nie zdjęli. 
Dzisiaj wprawdzie nie pracowałam, tylko 3 godziny, ale było wiele zaległych spraw, zakupy do zrobienia, a to wszystko w akompaniamencie ulewnego deszczu i wichury, która teraz przechodzi przez nasz region. Buczy i wyje, że aż groza człowieka ogarnia. Zmokłam chyba ze 3 razy.
Do tego dałam ciała. Odebrałam syna ze szkoły, blisko ma, ale przecież nie będzie drałował w ten deszcz, w samochodzie miałam awizo na przesyłkę na poczcie. Niczego nie zamawiałam, żadne wydawnictwo się nie anonsowało z książką do recenzji, ale ja durna sobie wbiłam do łba, że to musi być coś w tym stylu. Wysłałam Wojtka. A on wyszedł z poczty z .... gitarą i wzmacniaczem w dwóch wielkich pudłach (kolega mu pomagał nieść), które były kupione w WIELKIEJ TAJEMNICY na jego urodziny. Jakbym miała saperkę, to bym się nią palnęła w czoło. Michalina mi wprawdzie powiedziała, że gitara jedzie, ale DHL-em, a to kurier przecież, nie sądziłam, ze na poczcie będzie czekać. Poza tym spodziewaliśmy się jej dopiero w przyszłym tygodniu. Teraz syn wie, że dostał gitarę, ale rozpakować nie pozwoliłam, niech czeka do 18-go, przynajmniej będzie ciekaw, jak wygląda.
Wieczorem kolejne lekcje photoshopa, wybrałam szybszy sposób na odchudzanie, za kilka tygodni będę wiedziała, jak zmienić zdjęcia tym programem i jak się 'odchudzić' o 20 kilo :-)  Czyż ja nie jestem genialna?

środa, 2 lutego 2011

Sadzeniaki, jabłkowe kwadraty i wino domowe całkiem nie w czas

Ale się dzisiaj popisałam, i dosłownie, i w przenośni. Obłędny dzień dziś miałam. Najpierw mieliśmy oficjalne otwarcie kursu ogrodniczego, takiego, w którym uczą, jak wrócić do korzeni i sobie własne warzywa i kwiatki wyhodować, bo tu z tego dobrobytu ludzie zapomnieli, jak się to robi. Organizowany jest on przez biuro miejskie, w którym obecnie pracuję, a jak kurs nasz, to i imprezka tez musiała być przez nas zmontowana. Zaczęło się od setki zaproszeń do notabli, polityków, księdza i Bóg jedne wie, kogo jeszcze. Na końcu ustaliliśmy, co bedziemy podawać do jedzenia, na mnie padło pieczenie ciasta, ale takiego, które można zjeść rękami, bo talerze mieliśmy tylko na zupę, a widelców wcale. Upiekłam ciasto ucierane, takie z lekka biszkoptowe, z dużymi kawałkami jabłek powtykanymi gęsto. Pyszne wyszło i zrobiło furorę.
Ale wcześniej pognaliśmy na 'miejsce zbrodni', czyli na teren, gdzie jeszcze niedawno był ugór i kamienie, a teraz stoi piękny tunel, zagospodarowany w środku, a obok prawie ukończona sadzawka.
Przyjechał head gardener z jednego z najpiękniejszych ogrodów w Donegalu, z parku Glenvey, otwierać uroczyście ogród i ten tunel. Przy okazji przywiózł sadzeniaki jakieś i wszyscy się rzucili grzebać w ziemi, a tu politycy, panie na 'obczasach', czarne garnitury i to błoto oraz bulwy. A w tym wszystkim ja jako naczelny fotograf imprezy. No ja zwariuję. Zadzwonili do mnie i powiedzieli - bierz aparat, kto jak nie ty? Miałabym kilka innych nazwisk pod ręką, ale te nazwiska najwyraźniej zepchnęły robotę na mnie, bo sami wiedzieli wcześniej, robaczki cwaniaczki, ze naczelny nauczyciel kursu przytachał kilka butelek wina własnej roboty i bedzie polewał.
Nie docenili mnie, zdjęć narobiłam ponad 120, a w międzyczasie zdążyłam się ubzdryngolić winem. Nie wiem, jak to zrobiłam? Może dlatego, że nic nie jadłam, a rano piekłam te ciasta i tylko kanapkę w biegu chwyciłam? W każdym razie uwaliłam się dwoma kieliszkami w trupa. A tu o 16 zaczynał mi się meeting z nauczycielami. W irlandzkiej szkole, przynajmniej w mojej tak jest, raz do roku jest spotkanie rodziców ze wszystkimi nauczycielami dziecka. Ci siedzą przy ławkach, rodzic ma listę i zaiwania od jednego do drugiego posłuchać, co mają do powiedzenia na temat ucznia. Z budynku biura do szkoły rzut beretem, udałam się tam pieszo. Jak mnie nie sieknie to wino, zanim doszłam do szkoły, byłam pijana w sztok. Wiecie, takie upojenie błyskawiczne, które przechodzi równie błyskawicznie, tylko trzeba dać temu kilkanaście minut. A ja nie miałam tych kilkunastu minut, bo już trzeba bylo wchodzić. Naładowałam do pyska tic-taców i pooooszłam.
Nie powiem, jak burza. Śmiać mi się chciało, jak pomyślałam, że oni mogą zauważyć. Ale nie, tylko ja się tak czułam, poszłam sprawdzić to zaprzyjaźnionej matki i ta mi powiedziała, że nic nie poznać.
Myślicie, że miałam czas po zebraniu iść do domu? Nie. Bo tego wieczora odbywało się również zebranie mojego Book Clubu, a omawialiśmy 'Room', nie mogło mnie zabraknąć. Wchodzę do budynku biblioteki, tego samego, gdzie mieszczą się na piętrze 'moje' biura, a tam nie tylko spotkanie book clubu, ale i uroczyste wydanie pierwszej ksiażki grupy crative writing. I wino. I częstują.
Oparłam się. To by dopiero było, gdybym dyskutując o książce, spadła pod stół.
Wróciłam kurcgalopkiem do domu i po chwyceniu kolejnej kanapki w biegu, rzuciłam się przeglądać zdjęcia i pisać felieton, bo już w czwartek deadline, a jutro znowu mnie do nocy nie ma.
Tyle czasu minęło od wypicia wina, że już mam kaca.  Iście ekspresowe tempo, czyż nie?

Zapomniałam wspomnieć o ciekawym odkryciu. 

Podczas przygotowywanie terenu pod tunel, kursowicze wykopali medal, jeżeli mają rację, to ma on 100 lat, w najgorszym wypadku 95. Oddali go teraz historykom regionu do oceny, bo wiele rzeczy trzeba ustalić, zanim będzie orzeczenie, za co, kto i kiedy go dostał. Ciekawa historia. Firma, która robiła medale w tamtych czasach, została doszczętnie zniszczona podczas powstania w 1917 roku. Ten medal zdecydowanie pochodzi w lat wcześniejszych.