czwartek, 19 lipca 2012

Słońce na nosie


Od dłuższego czasu, gdzieś tak z początkiem recesji, odmawiam sobie skutecznie, towarów luksusowych.  Nie jest to takie uciążliwe, jakby się wydawało. Jak wiecie ostatnio powtarzam z uporem maniaka - ‘less is more’, im mniej kupuję, wydaję na przyjemności, tym bardziej każda drobnostka mnie raduje. A prezenty to już w ogóle, z ołówka automatycznego wyjątkowej urody cieszę się, jak z firmowej pomadki powiększającej usta. Drobiazgi poprawiają humor, a rzeczy wielkie to już w ogóle potrafią wprawić mnie w stupor, tak jak na przykład wyjazd, spotkania i zakupy na targach książki, o których do tej pory rozmyślam z błogim i nieobecnym wyrazem twarzy.
Wkrótce idę na wesele do młodej Irlandki, z którą pracowałam, z jej matką zresztą też. Na moich oczach dojrzewała, wchodziła w dorosły świat pierwszej posady i stałego związku, a teraz – 10 lat później – będę świadkiem jej zamążpójścia. Jestem wzruszona, nawet bardzo, jakby to był ktoś bliski, ale uczucia nie mają nic do rzeczy, jeśli idzie o kupienie kreacji, zamurowało mnie, kiedy zobaczyłam ceny. Pomyślałam, że to jednak przesada, żeby kupować kieckę za setki euro, przecież to nawet nie moja rodzina. Pod tym względem to ja strasznie chytra jestem, nie ma mowy, żebym kupiła coś na raz, jeśli kiecka, to obskoczyłabym w niej wiele imprez, ale problem w tym, że ja nie chodzę ostatnio nigdzie, a jeśli, to na pewno nie na takie wydarzenia, żeby długa suknia, etola i takie tam bezsensowności. Oczywiście chciałabym być heroiną z papierosem w długiej lufce, z giętką kibicią w sukni bez pleców, ale ani warunki fizyczne nie te, ani finansowe, ani chyba czasy też niesprzyjające takiej postawie. Wyszłoby na to, że zgrywam się na kogoś, kim nie jestem, a to po prostu żałosne. Takie oto myślowe meandry pokonywałam, kiedy przechadzałam się między wieszakami w TK Maxx. A tam chłam pomiędzy cudeńkami lub odwrotnie, kto bywa w sklepach tej sieci, to wie. Znalazłam za grosze spodnie, tak piękne, powłóczyste, udające długą spódnicę, z jedwabiu w kwiaty, że aż się zacukałam, od razu stanęła mi przed oczami Rita Hayworth. Rozmiar S. Nigdy w życiu nie osiągnęłabym takiego rozmiaru, chyba, że w ciężkiej chorobie, a tego sobie, ani nikomu nie życzę. Mam nadzieję, że znajdą godną ‘nosicielkę’, bo były wyjątkowej urody i do tego za bezcen. Zaraz za nimi wisiała bluzka cudo, a że spodnie S, to myślałam, że ona też nie dla mnie. Tylko, że w TK Max jak w lumpeksie, wszystko jest wymieszane i teraz duże rozmiary wiszą z małymi, a do tego wiadomo, ludzie też porzucają ciuchy byle gdzie. I cud się stał owego dnia, bo rzeczona bluzka, w fantastyczne czerwone kwiaty przypominające mi maki, lejąca się, ściągnięta w biodrach i za małe pieniądze, była mojego rozmiaru i do tego tak elegancka, że może być nie tylko na wesele, ale i na jakieś mniej wyjątkowe wyjście, do teatru na przykład (chociaż szczerze mówiąc, dla mnie wyjście do teatru jest bardziej wyjątkowe niż na wesele).  Tak byłam szczęśliwa, że się ubrałam na czekającą mnie imprezę za małe pieniądze, że pognałam ‘w nagrodę’ na stoisko z torebkami, bo to moja choroba, nic tylko bym je kupowała. Oczywiście sobie obiecałam, że tylko popatrzę. Nie doszłam tam jednak, bo zatrzymałam się przy ścianie z okularami. Przymierzyłam chyba z 10 par, w każdej wyglądałam durniej od poprzedniej. Już tak mam, że albo mnie okulary upiększają, albo robią ze mnie spuchniętą pszczołę, pijanego traktorzystę, gapowatego księgowego lub oczadziałą małpkę kapucynkę. No dobra, przyznam się, specjalnie wybierałam takie niedorzeczne, żeby się trochę pośmiać. Aż tu zauważyłam piękne złotawo-rude okulary Sonii Rykiel, droższe od pozostałych, ale bez przesady, nie tak jakbym je kupowała w jej salonie za setki euro. Ale i tak wydawało mi się to lekką przesadą, okulary to okulary, po co od razu SR? Założyłam na nos i wszelkie logiczne argumenty - dlaczego NIE powinnam ich kupować - pozostały gdzieś w sferze niebytu. Nie dość, że oprawka konweniuje z moim kolorem włosów, nie dość, że wystarczyło założyć, żebym się poczuła wyjątkowo kobieco, to jeszcze wrażenia wzrokowe były takie, jakbym się naćpała. Nagle wydało mi się, że w sklepie jest słonecznie, jasno i do tego bardziej kolorowo.

Mąż na mnie krzywo patrzył, kiedy się uparłam je kupić i wymieniłam wszystkie możliwe źródła dorobienia pieniędzy, żeby zrekompensować taki wydatek. Wyszliśmy na zewnątrz, pousuwałam te wszystkie wisiadła i nalepki, założyłam i mnie zatkało po raz drugi, zaraz dałam mężowi na nos i jego też zamurowało. Słońce w nich przestaje razić, ale paradoksalnie wrażenia wzrokowe są takie, jakby było bardzo słonecznie, kolorowo, bajkowo wręcz i nawet w cienistych plamach, gdzie kolory tracą na wyrazistości, w tych okularach wszystko wydaje się barwniejsze i piękniejsze niż jest; chociaż się nie umawialiśmy, co do tego, mąż też stwierdził, że tak muszą się czuć ludzie upaleni trawą. Nie oddał mi ich, tylko całą drogę prowadził z nimi na nosie. Co zwróciłam głowę w jego kierunku, widziałam faceta w damskich okularach i to mnie bardzo bawiło; kto by pomyślał, nie trzeba było ich nosić, żeby mieć dobry humor. Już mi nie straszne lekko pochmurne dni, z tymi okularami na nosie, mam swoje prywatne słońce non stop.