czwartek, 29 września 2011

Dosyć trudnych wyborów, dzisiaj będą śmieszne i smaczne





Słabo mi się robi, kiedy oglądam te konferencje prasowe, spotkania, 'niezamierzone' wywiady dla dziennikarzy, tych wszystkich krótkich i długich polityków, a już najbardziej tych z czarnym podniebieniem. Wiem, że powinnam głosować, ale czy mam prawo, skoro mnie już tyle lat nie ma w Polsce? Czy oglądanie TVN24 uprawnia mnie do powiedzenia, że wiem wszystko i mój wybór będzie w pełni świadomy?
Nie chciałam popadać w doły, bo już wystarczająco się katuję myślami na temat pewnego wyjazdu, o którym TU, przypomniało mi się, że kiedyś widziałam fajne filmiki wyborcze z 91-go roku i odszukałam dla Was jeden. Ależ to śmieszne, dziwne, bo nie pamiętam, żebym wtedy pękała ze śmiechu.

Jestem dzisiaj dumna kulinarnie. Zrobiłam przepyszną pizzę, tym razem inną niż zwykle. Ciasto z mąki orkiszowej wymieszanej z Strong White, taką chlebową tutaj (pół na pół). Sos wykorzystałam gotowy, bo nie miałam czasu - Whole Cherry tomatoes and chilli firmy Sacla, na wierzch cebula, pieczarki, trochę salami i ser Haloumi, a na wierzch trochę goudy. Mąkę wymieszałam z ziołami do pizzy, a na sos też trochę posypałam. Wyszła wyśmienita, tak się na nią rzuciliśmy, że  nawet zdjęć nie zdążyłam zrobić. Musicie uruchomić swoją wyobraźnię, haha.

sobota, 24 września 2011

Ziemniaki też ludzie

Takie oto dwa ziemniaczki wyhodował Małżon, jeden wygląda jak facet z kulfonem, a drugi jak baba z piersiami, posadził je obok bratków na doniczce i mówi, że teraz żyjemy z rodziną ziemniaków w jednym domu. Potem się śmialiśmy, że jak jest więź między panem a psem, to są do siebie podobni, a że Małżon ma więź ze swoim ogrodem, to nawet ziemniaki się do nas upodabniają.
Głupie je było zjeść, ale musieliśmy, bo by nam zaśmiardły, hehe
Dzisiaj błoga sobota po pracowitym tygodniu. Ja sobie mogę być bezrobotna, ale nie bez pracy, zawsze sobie coś wynajdę. Dzisiaj mam do zrobienia duże tłumaczenie raportu psychologicznego, teraz tylko mała przerwa na kawę i blogowe życie. Mogłabym tak na życie zarabiać, tłumaczyć w domu na full time, ale żeby z tego pieniądze były.
Pogoda u nas dzisiaj ładna, ale ostatni tydzień był niezwykle deszczowy, jesień przyszła nieodwołalnie i nic się na to nie poradzi, oj coś czuję, że w tym roku nieźle nam pogoda da popalić.
Znajomi w Warszawie, już dali znać, że doszła do nich dla mnie długo poszukiwana książka od ulubionej księgarki (już na emeryturze), kochana kobieta wynalazła ją dla mnie, nie wiem gdzie? A poza tym od Kaliny dotarły filmy prezent urodzinowy, nie wiem, jakie, ale z tego, co pisała - świetne (rosyjskie). Tak się cieszę, nie mogę się doczekać. Od innej blogowej koleżanki Gosi dostałam inne, też rosyjskie, już sobie szykuję wieczorek, nie ma to jak ulewa za oknem i fajny rosyjski film na odtwarzaczu. Jak ja Wam się dziewczyny odwdzięczę?
A poza tym, jak zwykle o tej porze, dopadła mnie grypa żołądkowa. Jak tylko ludzie zaczynają się skarżyć na mulenie w brzuchu, to ja oczywiście załapuję to w pełnym wymiarze symptomów, szczegółów Wam oszczędzę. W każdym razie jeden dzień i pół drugiego z życia wyrwane.
No, ale już lepiej, do następnego razu.
Szkoda mi tylko, ze kasy brak i nie dam rady pojechać w najbliższym czasie do Misi do Dublina, taką mam ochotę na Yamamori i ich japońskie jedzonko, na wizytę w Chapters, na kawę w Starbuks. A przede wszystkim na czas spędzony z córką, ale w tym roku chyba sobie odpuszczę. Miałam też nadzieję na wizytę na targach książki w Krakowie, też mogę zapomnieć. Samolot, zakwaterowanie w Krakowie, za dużo by to wyszło, nie tym razem. Niestety. A tak mi się marzyło. Ech.

wtorek, 20 września 2011

Powroty na blogowe łono, oświadczenie z pewnym słowem w roli głównej, a sok marchewkowy jest najlepszy na świecie

Oświadczenie pierwsze - do dupy z taką pracą, która zabiera całe życie. To jest wpis łączony - na moim blogu książkowym napiszę, o innych aspektach, a tutaj o życiowym. Poniższy paragraf jest wspólny dla obu blogów.

Kiedy mówię, ze zabiera całe życie, mam na myśli dokładnie to, ze nic poza nią się w grafiku nie mieści. Wstajesz rano, maskujesz się makijażem, co by ludzie nie pouciekali na twój widok, wsiadasz w samochód, godzinę jedziesz i to jest jedyny moment przyjemności, bo wtedy można czytać uszami lub słuchać fajnej muzyczki. Potem praca - od ośmiu godzin do 10, a bywają jednostki kalendarzowe, że i dłużej, potem znowu godzina jazdy, ale tu już tylko rosyjskie pieśni przy otwartym oknie (o ile nie pada) ratują, bo człowiek tak zmęczony, że samochód z drogi znosi. Pogoda też do dupy, więc kręcz w szyi gotowy po tygodniu, bo ileż można wystawiać łeb na działanie wiatru podczas jazdy. A w domu, po przyjeździe staram się nadrobić zaległości rodzinne, bo wiadomo, jakiś kontakt wzrokowo słowny musi być, podstawowa komórka społeczna ma swoje wymagania. Ale to i tak niedługo, bo po jakiejś herbacie, czymś drobnym do jedzenia i prysznicu (albo i nie, bo czasami traciłam przytomność przed), padałam na twarz. I tak do siódmej rano, gdzie cały kołowrót zaczynał się od nowa.
Na czytanie pozostaje nic, tyle tylko co w toalecie, kilka stron zaledwie. Przytłacza mnie góra prasy i książek na już, bo je niefrasobliwie w bibliotece zamówiłam, dostałam, kupiłam, sami wiecie.
Oprócz pracy na  NIC innego w moim życiu nie było miejsca. A ponieważ praca też do dupy, więc sobie poszłam i odzyskałam życie, chociaż to, bo pieniędzy i tak z tego nie było, nie takich, jakich się spodziewałam po stanowisku, wiadomo, Polak może być słabo płatny, bo weźmie w tym kryzysie wszystko.

W domu bywałam tylko duchem i telefonem, za pomocą którego zdalnie kierowałam życiem rodzinnym. Chociaż kierowałam to za wiele powiedziane, bo mąż przejął moje obowiązki, aż mi głupio było. Sam pracował do 5, ale od świtu, a potem gotował, prał, prasował i ogrodował, co lubi najbardziej.  Wiem, ze jest równouprawnienie i nic to, że facet coś tam w domu robi, ale dla mnie to jakieś chore, żeby on został z tym wszystkim zupełnie sam, tylko dlatego, ze ja pracuję daleko i dojeżdżam.
Nie sądziłam, że to kiedykolwiek powiem, ale tęskniłam do zwykłych czynności domowych, do pichcenia, moszczenia i wysprzątania wszystkiego po swojemu. Syn kochany odkurzał i się starał, ale to raczej dobre jako pomoc, a nie jako jedyny 'czyściciel rodziny'. Żeby ta praca jeszcze była z gatunku 'prosto z marzeń', ale to raczej z cyklu - straszne historie przez życie pisane.
Finansowo też szału nie było, tym bardziej było łatwo mi podjąć decyzję o zaprzestaniu świadczenia obowiązku pracy na rzecz. I jestem z powrotem. Gotuję, sprzątam, bloguję (dzisiaj znaczy zaczęłam), a jak wszystko nadrobię w domu, to sobie nawet poczytam. No i pracy szukam, ale dobrej. Najlepiej dwie godziny w tygodniu, haha. Taki żart prowadzącego.
W związku z wielkim powrotem zrobiłam wczoraj pysznościową kaszę jęczmienną z grillowaną cukinią i papryką, a do tego kurczak pieczony. Dzisiaj dietetyczną lasagne, a do tego hektolitry soku marchwiowego przeze mnie robionego w sokowirówce. Za tydzień będę pomarańczowa 8-)
Jakże ja bym chciała być emerytką.

czwartek, 8 września 2011

A imię jej 40 i 4

Kochani, wiek dziadowski u mych wrót, nie ma odwrótu, czterdzieści i cztery zawitało. No i co? I nic. Wcale się tym nie przejmuję. Powinnam? A takiego gestu Kozakowicza. Nie mam zamiaru.


Za to się cieszę, bo miałam fajny wieczór (o dniu lepiej nie pisać), torcik, świeczki wszędzie i kwiatki. Kartkę od Misi i prezent w drodze, niestety nie dojechał na czas. Jeden od córki tak, ale drugi utknął. E tam, nie będziemy się tym smucić. I tak jestem tak zagoniona, ze nie mam czasu na nic.
Mąż pewnie wiedział, że prędzej czy później do komputera zasiądę, więc oprócz wielkiego bukietu w pokoju, dostałam malutki obok laptopa. I świeczkę. Kochany jest.
A poza tym dzieje się wiele, ale pisać teraz raczej nie będę, bo muszę to jakoś zebrać do kupy i przemyśleć najpierw. Nie wyrobiłam sobie jeszcze zdania. Odmeldowuję się więc świętować. Pierwsza część obchodów, zupełnie jak w urodziny Breżniewa, zaczęła się już w sobotę, kiedy to dziecko przy pomocy chłopaka i syna upiekło mi sernik truflowy z malinami na wierzchu, a do tego pyszna potrawka z kurczaka i sałatka moja ulubiona. Dzisiaj odbyla się druga część. Fajnie nie?

niedziela, 4 września 2011

Słowo na niedzielę - Wybierz szczęście!


Wiadomość o samobójstwie Andrzeja Leppera dała mi wiele do myślenia. W ogóle takie akty są dla mnie szokujące i nie mogę się potem otrząsnąć przez wiele tygodni. Wciąż i wciąż rozmyślam i prowadzę rozmowy z tymi, co już w zaświatach – cóżeś uczynił człowieku, dlaczego, jak bardzo samotny byłeś, jak bardzo nie widziałeś nie tylko wyjścia z sytuacji, ale nawet ludzi, którzy by ci pomogli? O czym myślałeś w ostatniej godzinie, kiedy zawiązywałeś sznur pod sufitem, kiedy piłeś ostatnią kawę czy drinka?
Potem zaraz przychodzi pytanie, a co rodzina na to, jak oni przyjęli wiadomość o samobójczej śmierci? Tak bardzo, bardzo mi ich żal. Śmierć sama w sobie jest okropna, człowiek na tę chwilę, niezależnie jak wiele ludzi jest wokół, jest sam, nikt nie jest w stanie przejść z nim na drugą stronę. Mówią, że jeśli ktoś umiera z choroby, w wyniku wypadku, wysyłają po niego anioły, jeszcze inni mówią, że wysyłają bliskich, którzy odeszli przed nim. Dlatego niektórzy ludzie patrzą w ostatnich chwilach w kąt pokoju i porozumiewają się z kimś, kogo my nie jesteśmy w stanie zobaczyć, ale oni już tak. Chciałabym w to wierzyć. Kiedy myślę o tych, którzy targnęli się na swoje życie, zastanawiam się – czy i oni mieli anioła, czy decyzja przyszła za szybko i nikt nie zdążył na czas? A może za karę, bo to przecież grzech odbierać sobie życie, idą w jasność sami. Wtedy jeszcze bardziej mi żal i chwytam się za głowę w rozpaczy – dlaczegoś człowieku to zrobił?
Niedawno trafiłam w sieci na taki oto wpis na blogu „Inspiration and Chai” – Bronnie Ware, która zajmowała się umierającymi opisuje swoje rozmowy z nimi, pięć podstawowych i najczęściej wymienianych rzeczy, których żałują, pięć życzeń, co by zmienili, gdyby mogli. Oto one – żałują:
1.      Tego, że nie mieli odwagi przeżyć życia tak jak oni chcieli, a zamiast tego robili to, czego od nich oczekiwali inni – tego najczęściej. Kiedy patrzyli za siebie na życie, które minęło i orientowali się ileż to marzeń nie zostało spełnionych z powodu wyborów, jakich dokonywali lub nie dokonywali, podkreślali jak ważne jest próbować dogonić marzenia dopóki jest się zdrowym, bo zdrowie niesie wolność takich poczynań, kiedy go brak, już jest za późno.
2.      Tego, że pracowali za ciężko – prawie każdy mężczyzna to przyznał. Że nigdy ich nie było w domu, kiedy dzieci dorastały, kiedy ich partnerki ich potrzebowały, że nigdy nie mieli pełnego życia rodzinnego. A wystarczyło nie gonić tak za pieniędzmi, ocenić, co koniecznie musimy posiadać, a z czego możemy zrezygnować, wtedy powstałaby przestrzeń nie tylko na rodzinę, ale i może na inne ciekawe rzeczy czy wyzwania
3.      Tego, że nie miałem odwagi wyrażać swoich uczuć – wiele osób dusi w sobie prawdziwe uczucia, gdyż nie chcą urazić innych ich wyrażaniem. Przez to skazują się na mierną egzystencję i nigdy nie są tymi ludźmi, którymi mieli zdolności zostać. Za to wyhodowali sobie różne choroby wywodzące się z rozżalenia i zgorzknienia. Nie możemy kontrolować reakcji innych ludzi, kiedy powiemy otwarcie i szczerze, co nas boli, w pierwszej chwili mogą zareagować w przykry sposób, ale potem wasze relacje wejdą na z goła inny, lepszy poziom. Jeśli z tego powodu jednak się rozluźnią czy rozpadną, tak czy tak wygrywacie po zyskujecie zdrowe relacje lub pozbywacie się toksycznych ze swojego życia.
4.      Tego, że nie utrzymywali przyjaźni, że nie poświęcili tym najstarszym i najlepszym właściwej uwagi. Zadziwiająco wielu umierających mówiło o swoich przyjaciołach, których gdzieś zagubili w młynie życia, a kiedy umierali nie było możliwe ich odnalezienie. Kiedy umierasz próbujesz zrobić porządek w swoich finansach, ale tak naprawdę to, co w tych ostatnich tygodniach najważniejsze to uporządkowanie swoich stosunków z najbliższymi, najczęściej jednak jesteś już za słaby, żeby sobie z tym dać radę. Miłość i przyjaźń – to się najbardziej liczy w obliczu śmierci.
5.      Tego, że nie pozwoliłem sobie być bardziej szczęśliwym. To jest zaskakująco powszechne – wiedza przed samą śmiercią, że szczęście tak naprawdę jest kwestią wyboru. Ludzie pozostają zamknięci w swoich przyzwyczajeniach i działają według ustalonych schematów, komfort tego, co znane przeważył nad emocjami i ich życiem fizycznym. Strach przed zmianami kazał im pozostawać w utartych szlakach, podczas kiedy oni znowu chcieli śmiać się głośno i robić niemądre rzeczy.
Kiedy jesteście na łożu śmierci, mówi Bronnie Ware, to, co myślą o was inni jest dla Was najmniej ważne. Jakże pięknie byłoby, gdyby każdy odpuścił i znowu śmiał się jak za młodu, na długo przed tymi ostatecznymi dniami. Życie jest wyborem. To jest Twoje życie. Wybieraj świadomie, mądrze i szczerze. Wybierz szczęście - mówi autorka bloga.