sobota, 27 kwietnia 2013

Ciemność widzę

Trzeba było złożyć papiery o paszport, bo się skończył mojemu synu. Wiadomo, jak się żyje na emigracji, trzeba jechać z tym do ambasady. Umówić się i stawić określonego dnia. Trzeba, żeby był ojciec i matka, więc taki wyjazd to już nie tylko problem logistyczny, ale i kosztowny niestety. A jak tak, to i mąż postanowił wymienić swój, chociaż jeszcze 10 miesięcy jego stary jest ważny. Cuzamen do kupy, same paszporty 160 euro. Zabolało.
Do tego wyjazd, wiadomo od nas daleko, a benzyna nie za śliwki. A jak już taki kawał, to może wpadniemy do Ikei, bo szklanki wytłukłam, bo pościel potrzebna, przecież nic nie trwa wiecznie.
Niedawno śmiałam się, że jak będę chciała wymienić zastawę, będę musiała tłuc specjalnie, bo incydentalnie niczego nigdy nie tłukę. To się niedawno zmieniło, dziwne. A to mąż coś obtłukł, a to Wojtek upuścił, a i ja dołożyłam swoją cegiełkę do spustoszenia w naszym szkle.
W Ikei, jeśli się nie bywa zbyt często, a w naszym przypadku można powiedzieć, że nie bywamy wcale, można stracić głowę. Ale ja trzymałam się dzielnie. Straciłam ją tylko w dziale z bielizną pościelową, w kuchennym, ale też umiarkowanie. Kupiłam tylko to, co potrzebne. Ciężko mi było nie patrzeć w kierunku wielu fajnych rzeczy, nie zauważać, nie widzieć wygodnego fotela idealnego do czytania, koszyczków i pojemniczków do łazienki, sztućców i filiżanek, patelni i łopatek itp. Wiecie jak to jest. Do tego kwiaty, do tego meble, a na koniec dział spożywczy. Jeżu, jakie te bułeczki cynamonowe są pyszne. Pasty rybne super, mrożone tarty też. Skrętu szyi dostałam od odwracania głowy i niepatrzenia.
Powrót to była straszna mordęga, bo się nachodzilismy dużo, do tego rano przejazd kilka godzin. Starałam się nie spać, ale normalnie zwidy miałam, że ktoś obok mnie siedzi (tam gdzie szyba, a nie kierowca). Jakieś dźwięki słyszałam, a nic nie grało. Starałam się nie spać, ale pomocna zbyt nie byłam, a maż też widziałam, że zaczyna nosem kierownicę podpierać. Dojechaliśmy, ale do d... taki wyjazd z jednej strony wyspy na drugą.

Od kilku dni czuję się tak, jakbym żyła i kontaktowała tylko w połowie. Jakby mi głowa w słoiku utknęła. Robić cokolwiek ciężko i do tego tylko część bodźców do mnie dociera. I bardzo mi smutno. Bardzo.
Jestem w ciągłej panice, że cokolwiek mam zrobić, nie zdążę. Aż czasem mi taki strach siada na piersiach i dusi. Wiem, że to głupie, bo co niby by się stało, gdybym nie sprzątnęła jednego dnia, gdybym nie zrobiła obiadu albo nie wiem, co tam jeszcze ważnego naj na świecie.

Mam nawet powracający sen, że zaczynam jakieś zadanie i im więcej pracuję, im bardziej się staram, tym dalej jestem do tyłu w robocie. Na przykład śniło mi się, że mama miała pensjonat i piętro domu (w rzeczywistości nasze sypialnie i nigdy ich nie wynajmowaliśmy) było hotelem. Jedni ludzie wyjeżdżali i mama powiedziała, że mam wszystko posprzątać i przygotować dla kolejnych gości. Sprzątałam, przesuwałam meble, ścieliłam łóżka, prałam, ale gdzie nie zajrzałam, nic nie było gotowe. Nikt mi nie chciał pomóc, przecież to takie proste i robota dla jednej osoby, a ja w lesie i nie zanosiło się na to, że zdążę. Przyjechali ludzie i oczywiście wielki wstyd i awantura, bo nie udźwignęłam zadania.
Ten sen mi się powtarza, inna sceneria, ale wynik ten sam. Okropnie mnie to stresuje.

Nic nie jest tak, jak powinno. Nic.

sobota, 20 kwietnia 2013

Chcieli wybrać rodzaj śmierci*

Nie jestem pochodzenia żydowskiego, nie miałam tam nawet znajomych moich rodziców, ale często o tym myślę, jak to możliwe, że w centrum miasta była wydzielona dzielnica, gdzie trzymano ludzi, którzy mieli jeszcze gorzej niż ci w okupowanej Warszawie. I tak było w Łodzi i innych miastach też.
No dobra, wiem, dlaczego, wiem o co chodzi, ale myślę o tym często, o tym wykluczeniu wśród wykluczonych, odmowie prawa do życia wśród tych, którzy też byli traktowani jak podludzie. Polakiem było być źle, ale Żydem jeszcze gorzej.Bardziej to skomplikowane niż po prost 'ci dobrzy, a ci źli'.

Wczoraj w nocy wiedziałam już, że dzisiaj jest rocznica powstaniu w getcie warszawskim. Co roku o tym zawsze opowiadał Marek Edelman, ale go już między nami nie ma. Odłożyłam więc książkę, którą czytałam i sięgnęłam po Biografię Edelmana. Naczytałam się o nim przed snem, jeszcze chwilę pomyślałam o tych strasznych czasach, o tym, że trudno to wszystko rozumiem objąć i zasnęłam.
Cała noc śniła mi się wojna i getto, pewnie to, czego się w filmach naoglądałam. Próbowałam się wyrwać z tego snu, budziłam się, starałam się strząsnąć go z siebie, ale po zaśnięciu wracałam dokładnie do tego momentu, w którym przerwałam.

Po raz kolejny, bo wojna śni mi się co jakiś czas - po przebudzeniu doceniłam, że teraz żyjemy w takich czasach.

*słowa Kazika Ratajzera

poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Let's take a wild run with the dogs tonight in suburbia...

Wieczór w domu. Za oknem pada, mąż właśnie przywiózł syna z siłowni, co jest znakiem, że można zakończyć już dzień aktywny, przebrać się w dresy, władować się pod koc i poczytać. Mąż na jednej kanapie, ja na drugiej, mniejszej sofie. Co mnie podkusiło włączyć wiadomości? Cały dzień nie oglądałam, poczułam niepokój, że może coś... No i wykrakałam. Wybuch na maratonie w Bostonie. Obejrzeliśmy kilka doniesień z miejsca zdarzenia, posłuchaliśmy ekspertów, ale po godzinie już nie mogłam znieść tego, już za dużo nieszczęścia.
Wyłączyliśmy telewizor, gra teraz radio Stare przeboje, czy jakos tak. Leci Pet Shop Boys, mąż 'u siebie' czyta, ja 'u siebie', ale oboje mamy na twarzy szerokie uśmiechy. Bo te stare piosenki niosą za sobą wspomnienia, naszych pierwszych chwil razem, młodości, upalnego lata w Mielnie czy Łebie, albo wypadu na Mazury, albo zimowego wieczoru, kiedy jechaliśmy granatowym dużym fiatem przez centrum Warszawy, muzyka grała, my może byliśmy po kolacji w Europejskim?
Nawet nic do siebie nie powiedzieliśmy, tylko rzuciliśmy okiem jedno na drugie, z tym uśmiechem i wiedzą wielu chwil razem, wielu lat razem, słów już nie trzeba.
Fajne są takie chwile, kiedy całe lata za nami, a człowiek nie żałuje ani jednej minuty i wie, że jeszcze wiele przed nim.
A jeśli nie, to dobrze, że tego nie wiemy. Po co?



niedziela, 7 kwietnia 2013

Doniesienia z krainy dzikich

Ja to jednak dzikus jestem. Zakopałam się na tym odludziu Europy i wystarczy taki świąteczny czas, żeby mnie z kretesem wydrenować.
Od piątku już się działo. Oczywiście sprzątanie, były dzieci, nie było tak źle, ale już nielubiane zakupy musiałam robić sama, tak wyszło. No nie lubię i już. Wydawanie pieniędzy w ogóle mnie nie rajcuje. Najpierw wydaje mi się, że mam przeznaczoną kwotę i ok, a potem mam do siebie żal, że tyle wydałam, chociaż mieszczę się w wyznaczonych granicach. Nigdy się nie pozbędę tego poczucia winy związanego z wydatkami, może dlatego, że nigdy nie byłam bogata, chociaż bywały dobre czasy, ale zawsze wtedy pamiętałam o tych chudych, więc nigdy nie było tak, żeby lekką ręką itp.
Ale nie skarżę się, nie cierpię głodu, mam co czytać, prąd mam, a prawda jest taka, ze jakby mnie ktoś chciał do samolotu na Dominikanę wsadzić, to chyba bym się nie ucieszyła. Nie mam w sobie imperatywu podróżowania, bardziej rajcuje mnie fakt, że mi Blue kupiła w Polsce 'Wielką trwogę' Zaremby i wreszcie będę miała tę książkę (nigdzie nie ma, tylko Znak sprzedaje u siebie na stronie, akurat oni mają najdroższą na całej planecie taryfę za wysyłki zagraniczne).
Ale wracam do świąt.
Sobota gotowanie i pieczenie. Miałyśmy z córką plan, ale nam ciągle coś nie szło, a to lekuchno przyjarałyśmy drożdżówkę, a to córką jęczała, że chyba malinowe jej nie wyszło (chociaż dowodów na to nie miałyśmy), no to zdecydowała zrobić sernik japoński (poza planem), a do tego zostały jej białka, to zrobiła bezy (to już bardzo poza planem). Żuru coś doprawić nie mogłam, mięso do dania w galarecie owocowej mi coś nie stygło, pewnie mi się wydawało, ale nie szło i już.
Niepotrzebnie zaczęłyśmy z Michaliną panikować, a to pewnie wszystko przez to, że ciągle miałyśmy na uwadze, że zaraz zjadą goście, czyli przyjaciele córki, para polsko-włoska - Ania i Piercarlo.
Jak już prawie wszystko było gotowe, wpadłam w rozpacz, że nie zrobiłam badań terenowych i nie wiem, co Włosi jedzą na święta, może cholera go obrazimy wieprzowiną czy czym tam.
Okazało się, że wszystko chętnie zjada, więc przerwałam histerię tak szybko, jak ją zaczęłam.

No a święta to już był sam mniód i orzeszki, jedliśmy, spacerowaliśmy, jedliśmy, graliśmy w gry, podsypialiśmy, gadaliśmy, oglądaliśmy TV, niektórzy w tym czasie urządzali sobie prasówki, co kto chciał w danym momencie robić. Fajowsko było, bo i pogodę mieliśmy fantastyczną, jak na zamówienie. Dopiero jak odjeżdżali powiał wiatr i całe te święta wywiał do krainy przeszłość.

Kilka zdjęć:
Poniżej jaja szydełkowe na storczyku, obecnie bez kwiatów, to chociaż z jajkami-bombkami


Stół z lotu ptaka, czyli z sufitu





Moje dzieci dwumetrowe (córka na szczęście niższa)


Kuchareczki

 Tradycyjne ciasto wielkanocne włoskie, nazywa się colomba, ma różne wersje, ta akurat z czekoladą kawą i mascarpone w środku czyli colomba tiramisu. Kupione przez Anię i Piercarlo, co by miał chłopak namiastkę domu

 A to nasze ciasta

 Spacer potrzebny był od zaraz, żeby chociaż dwie kalorie z tego miliona spalić