niedziela, 27 maja 2012

Pogoda jak drut, a tu lenić się nie ma jak. Wspomnień polskich ciąg dalszy

Dzisiaj było ponad 30 stopni w cieniu, ale temperatura odczuwalna, jak to mówią pogodynki, mniejsza, bo wiatr znad oceanu dosyć mocny mamy. Nawet ostrzegają żeglarzy, żeby sobie odpuścili, jakichś tu ratowali z jeziora, bo nie wyrobili i pewnie jacht położyli. Taką pogodę bardzo lubię, bo nie ma nic gorszego jak upał i jak powietrze aż pływa, a asfalt się topi.
Lenić się niestety nie mam jak, bo najpierw przygotowywałam się do rozmów kwalifikacyjnych do pracy, w dwa miejsca, nie wiem, jak mi poszło i wyników też nie ma, więc nic więcej nie powiem. Tyle tylko, że do jednej, zanim dojechałam, nic nie szło tak jak powinno. Makijaż sobie schrzaniłam, jakieś plamy na gębie mi wykwitły i musialam wszystko zmazywac, potem do banku pobiegłam, a tam policja i wojsko, pieniądze zabierali do wozu opancerzonego, oczywiście zamknięte i trzeba było czekać, potem traktory i ciężarówki na drodze, jacyś turyści podziwiający krajobraz, fakt, ładny, ale mnie się śpieeeeeszy, chciałoby się krzyczeć. Potem myslałam, ze drogę zgubiłam, a na końcu tak mi się siku chciało, że zameldowałam się i elegancką nonszalancję szlak trafił jaśnisty, bo musiałam się o toaletę pytać i widać było, ze nogami przebieram.
Tak mnie już męczy to rozmowo-kwalifikowanie, bo to i emocje, adrenalina, budowanie nadziei, tracenie nadziei, puszenie się jak gołąb, pawich piór stroszenie, a potem i tak człowiek ląduje zbity jak pies. Tym razem spokojnie do tego podeszłam, nie robiłam z siebie kolorowego ptaka gotowego na wszystko, powiedziałam, co umiem i co mogę robić, a oni niech już decydują. Pewnie i tak nic z tego. Tyle razy byłam pewna, że to już może tak, że teraz jestem bardziej niż ostrożna w przewidywaniach.

Wracam do wspominek, bo to mi humor poprawia.
Po prawie dwóch tygodniach w rodzinnym mieście, trochę przypadkiem, a trochę naumyślnie, ostatnie dni spędziłam w Warszawie i Siedlcach. Wylot miałam z Warszawy, musiałam się zmieścić w dwóch tygodniach ze względu na zasiłek, a ze Szczecina lata tylko w określone dni, wyszło więc, że skoro i tak muszę jechać do innego miasta, a w stolicy są targi, to niech będzie Warszawa. Poza tym, ze względu na współautorstwo książki, czekały mnie spotkania z Autorką i dziewczynami, a potem z czytelnikami na targach. Jakże mogłabym sobie tego odmówić. A jak już Warszawa, to grzech było do Siedlec nie pojechać, chociaż na pół dnia, bo to i miasto w sercu mojem, w zakamarku jego ukryte, a i ludzie mili i oczom utęsknieni (że pojadę romantykami).

W sypialnym najpierw nie mogłam zasnąć, przewracałam się z boku na bok (a to sztuka, bo leżanki wąskie), nastawiłam budzik w komórce, komórkę do torebki, torebkę w nogi pod kołdrę, czy ktoś z Was jest zdziwiony, że nie słysząłam? Wstawałam dwa razy, w Gdańsku gapiłam się na miasto, na bloki, światła w oknach, rozmyślałam, kto tam mieszka, czy szczęśliwy, czy samotny, a może chory, a może właśnie po ślubie? - uwielbiam takie zabawy. Zmęczyło mnie to wreszcie i usnęłam. A jak oczy otworzyłam i okno odsłoniłam, to już był Łowicz. Wyszło mi, że mniej niż godzinę jazdy pociągiem, a ja przecież z odciskami na twarzy po poduszce, umyć się trzeba, coś zjeść, bo potem do autobusu i do Siedlec. Zdążyłam, ale było gorąco, bo walizę otworzyłam i jej zamknąć nie mogłam, jak to ja, pełno tam było różności.
Miałam szczęście, bo busa na Podlasie złapałam jakiegoś wcześniejszego, zapakowała się do niego i zapadłam w drzemkę. Niestety przeszkadzał mi smród niemytych facetów i głupie gadki. Ja nie wiem, co ci panowie mają, że się nie myją, a to rano przecież i każdy powinien być świeży. Chyba do pracy jechali. Dwóch capiło po wczorajszemu, wódką przetrawioną, inni po prostu potem, papierochami i nie powiem, czym jeszcze. I te rozmowy na widok fajnej kobiety na ulicy - tę  to bym chętnie puknął. Pomyślałam - musiałaby być koleś nieprzytomna, żeby ci się udało.
Po przyjeździe to już raj na ziemi. Najpierw spotkałam przyjaciółkę Ewę, wzięła mnie do siebie i mogłam wziąć prysznic i łeb umyć, od nowa makijaż zrobić, pyszne śniadanko zjadłam, a potem to już Mariola przybyła i pojechałyśmy fruuu 'na miasto', a z Ewą umówiłyśmy się na wieczór u Bożenki. Koniecznie musiałam zobaczyć, jak się zmieniło wokół, tyle słyszałam o tym..
Poprosiłam Mariolę, żeby mnie zabrała nad Zalew i na Poznańską, gdzie mieszkaliśmy przez te 5 lat. Całe letnie dnie przesiadywaliśmy na tej miejskiej plaży, która mi zastępowała nadmorskie tereny. Dzieciaki pluskały się godzinami w wodzie, Wojtek kopał w piachu, Michalina czytała, a ja na posterunku, na krzesełku składanym. Kiedyś posłyszałam rozmowę w sklepie, jedna pani drugiej tlumaczyła, że bezpiecznie jest puścić dziecko nad Zalew, bo są tam ratownicy i punkt medyczny. Ten punkt to byłam ja, zawsze zwarta i gotowa, z apteczką, bo Wojtek był 'wypadkowy', a jak już miałam plastry i wodę utlenioną, to za każdym razem jak była potrzeba, użyczałam innym. 


W tym bloku mieszkaliśmy, prawy rząd balkonów, drugi od góry - nasz, nade mną Bożenka, o której jeszcze będzie mowa, a obok po lewej, na samej górze mieszkała Iza. Teraz Kasia, też kuleżanka sąsiadka. Niżej lekarka pediatra, która mi pożyczyła powieści Kłosowskiej, o której pisałam na Notatkach Coolturalnych.
Wspaniałe to było sąsiedztwo, lubiliśmy się i odwiedzaliśmy, wspominam tamten czas z łezką w oku. Zachęcam wszystkich do poznawania swoich sąsiadów i zaprzyjaźniania się z nimi, to mogą być super znajomości w przyszłości.


Potem pojechałyśmy do miasta na Jarmark Sw. Stanisława, nie mogłam odmówić sobie pajdy chleba ze smalcem, potem jeszcze wtranżoliłam oscypka z grilla i stwierdziłam, że to takie niebo w gębie, że całe szczęście, że nie mieszkam w górach i nie mam takich małmazji na co dzień. Spojrzałam na górala i rzekłam, że może jednak bym nie przytyła, bo jakby mnie juhas po halach przegonił, to bym może nawet mniej miała kilogramów na koncie niż mam. A góral przystojny byl nie powiem (ale powiedziałam).

Spotkałam kilka osób, które mi Mariola przedstawiła, prezydenta miasta Wojciecha Kudelskiego, który mi trochę o inwestycjach opowiedział i skwapliwie polecił Marioli mi kilka miejsc jeszcze pokazać, potem pognałyśmy, a jakże, do biblioteki, tam chwila odpoczynku, bo upały i już zygzakami chodziłyśmy, a potem to już do Marioli na ranczo, czyli Smocze Pole. Zdjęć umieszczać nie będę, bo może sobie nie życzy, ale jedno muszę.
Gospodyni gości u siebie 16 psów i 10 kotów, z tego większość to adopcyjne, które miały ciężkie przejścia i u niej znalazły przystań. Byłam świadkiem karmienia i mówię Wam, to jest sztuka nie lada, żeby je wszystkie w ryzach trzymać. Mam całą masę zdjęć zwierzaków, ale jedno Wam tylko pokażę, suczkę Józię, obiektywnie najbrzydszego psa świata, subiektywnie - najwspanialszą modelkę psią, która ma jedno oko na Maroko, drugie na Madagaskar, fryzurę na 'mokrą Włoszkę', do tego brak zębów i język jej wylata co chwila. Po kilku chwilach w obecności Józi, każdy uważa, że jest cudowna, chociaż Mariola uważa, że ona jest nieadopcyjna i dlatego u niej, ja tam wiem swoje - Mariola ją zawłaszczyła i nikomu nie odda, chociaż pewnie byłaby kolejka.


Ona mnie zawsze uśmiecha.
Były też inne psiaki i koty, nagłaskałam się i natulałam, ale to Józia skradła moje serce.

Ze Smoczego Pola udałyśmy się do siedliska niedaleko, jak się okazało, prawie po sąsiedzku, do mojej przyjaciółki Bożenki. I znowu nie będę umieszczać zdjęć, chociaż mam, może tylko werandy i pięknego stołu, na którym po chwili wylądowała piękna biała waza z żurem na własnym zakwasie i z przepyszną chudą kiełbaską. Dojechała do nas Ewa i jak to wszystkie Ewy - kusiła


takim ciastkami. Kusiła, kusiła i skusiła. Zjadłam. Zgrzeszyłam.


Ale jak można było nie, skoro gospodyni zapaliła świeczki w kieliszkach, było ciepło, bezwietrznie i bez komarów, z werandy widać było staw i słychać było kumkanie żab (uwielbiam), ze mną byli ludzie, których nie widziałam wieki, a za którymi tęskniłam bardzo.


Długo w noc rozmawiałyśmy, aż przyszła pora spoczynku, a rano już był czas wracać. Szkoda, że tak krótko.

niedziela, 20 maja 2012

Jak to wszystko poukładać? Spróbuję

Nie potrafię sobie tego wszystkiego poukładać tak, zeby Wam sensownie opisać, jakie mną emocje targały i dlaczego.
Po pierwsze sprawa mamy. Nie będę wchodziła w szczegóły, bo kogo to obchodzi, powiem tylko, że ledwo sobie dawałam psychicznie radę. Kondycja mamy, psychiczna, podyktowana jest jej stanem po udarze. Nie bardzo dawałam sobie radę z jej wybuchami złości i agresji, nie mogąc z nią logicznie rozmawiać, a jedynie mogąc unikać tych ataków jak się da. Kiedy już następowały, a przeważnie było to wtedy, kiedy jednym słowem próbowała mi wytłumaczyć coś, czego za Chiny nie mogłam pojąć, bo za tym jednym kryła się historia cała zrozumiała tylko dla niej jednej, nie miałam innego wyjścia jak przeczekiwać, chować się gdzieś w kącie. Trudne bardzo.
Ratowało mnie to, że przeważnie wieczorem (ale nie codziennie) miałam spotkania z przyjaciółmi czy znajomymi, zawsze przemiłe i ciekawe, często zakrapiane. Nie piję zwykle, ale wtedy pozwalałam sobie na kieliszek czy dwa wina, żeby jakoś odreagować. Poza tym w miłym towarzystwie, przy wspaniałym jedzonku, nie ma to jak napitek właściwy.

Jesli idzie o moje odchudzanie, nie zarzuciłam - odmówiłam sobie polskich ciast i wspaniałych cukierasków, ciasteczek i innych obiektów pożądania. Znajomi gotują wspaniale i nie było ziemniaków czy chleba w nadmiarze, natomiast pieczone mięsa, różne indyjskie dania, grillowane mięso z sałatkami, a i owszem. Najpierw u Doroty, a potem u Mileny, po raz pierwszy i drugi w życiu zjadłam oliwki i strasznie w nich zagustowałam. Nie wiem, jak to się stało, ale mi zasmakowały. Rukola z ziarnami słonecznika, suszonymi pomidorami, odrobiną oliwek (Dorota ratuj, co tam jeszcze było?), jest przepyszna. U Hani za to jadłam takie dziwy z kuchni orientalnej, że szok. Natychmiast przestaję wymieniać, bo jeszcze kogoś ominę, a to by było niesprawiedliwe, a pamięć jednak jest zawodna.
No więc w ciągu dnia napięcie do granic wytrzymałości. W tym czasie w Polsce odbywały się nabożeństwa majowe i chodziłam do kościoła, prosić o cierpliwość, mądrość, poza tym modlitwa dawała mi ukojenie, powtarzana jak mantra działała jak medytacja. Pomogło. Spotkania z dawno niewidzianymi przyjaciółmi i znajomymi, a także z rodziną męża (mojej już nie mam, oprócz mamy),  dawały siłę do przebrnięcia przez kolejny dzień. Niesamowite jak człowiek człowiekowi może pomóc, nawet o tym nie wiedząc.

Koszalin, moje rodzinne miasto. Wydawałoby się, że nie zmienił się wcale, a jednak tak. Oczywiście poznaję w nim to miasto, które mnie 'nosiło', kiedy byłam tu w szkole, ale rozbudowane jednak, jaśniejące, z nowymi sklepami (na miejsce starych, szkoda czasem), jak to pewnie wszędzie, stare miesza się z nowym, miasto żyje. Wzruszenie. Najpierw kiedy poszłam do Katedry, gdzie byłam u I Komunii. Potem, kiedy mijałam moje liceum, do którego uwielbiałam chodzić. Nie odważyłam się pójść zobaczyć mojego rodzinnego domu, od kilku lat w innych rękach. Bałam się, że mi serce pęknie. No i cmentarz. Tam sobie i popłakałam,  porozmawiałam z prababcią, babcią i tatą, poczułam się jak w rodzinie. Wiem, że to dziwnie brzmi, ale jakoś tak nie sama byłam, chociaż przecież wiem, ze oni nie żyją. Może mi pomagają? Nie wiem, ale faktycznie dużo rzeczy udało mi się załatwić, wszystko szło jak z płatka, a nie powinno. W sensie takim, że tam, gdzie spodziewałam się przeszkód, coś się takiego zawsze zadziało, że udawało się zdążyć, dodzwonić, uzyskać podpis, dojechać itp. Trzy razy znalazłam na swojej drodze pióro. Moja prababcia zwykłą mawiać, że jak znajdziesz pióro, znaczy twój Anioł Stróż je zgubił, jest w pobliżu. Jedno znalazłam w Koszalinie, jedno w Siedlcach, jedno w Warszawie, zawsze wtedy coś mi się udawało, a było blisko, żeby nie. Mówcie, co chcecie, ale kurczę, ten Anioł musiał być obok.



Na koniec pobytu, kiedy już wszystko wydawało się zamknięte i dopięte, zadzwonili ze szpitala w Irlandii, że mąż ma się stawić tamtego wieczora na oddział, bo mogą go przyjąć na planowa operację, na którą czekał rok, ze względu na to, że ktoś inny musiał zrezygnować (gorączka czy coś). I sto telefonów, załatwianie mężowi wolnego, potem co z synem, co z psem, kto pojedzie, kto wróci. Dzięki znajomym udało się to jakoś dograć, dzieckiem mi się zajęli, psem nawet (a Franio jak wiecie trudny jest do okiełznania), nawet mi Gosia diagnozę postawiła, dlaczego ten mój Jack Russel taki niesforny i dała kilka rad, jak go spacyfikować. Czyli 2w1, pomoc i porada. No, czyż ja nie mam szczęścia do ludzi?

Już w pociągu do Warszawy, nocnym, sypialnym, miałam szczęście, że nikt nie dokupił biletu i byłam sama w przedziale. Rozmawiałam przez telefon kilka godzin, a to ktoś zadzwonił do mnie, a to ja do, polska komórka, irlandzka komórka, kiedy wreszcie przestałam odbierać i wydzwaniać, już mnie bolały uszy, ręka, gardło, język i w ogóle wszystko, usłyszałam za ścianą (one w pociągach w końcu bardzo cienkie) - o Boże, wreszcie przestała gadać - ktoś westchnął z ulgą, haha. I miał rację. Ale to nie ploty były, a ustalanie planu na kolejne dni, bo przede mną były trzy dni pobytu w Raju, jak mi się wtedy wydawało i słusznie. Najpierw spotkania w Siedlcach, a potem Targi Książki w Warszawie zakończone wizytą u przyjaciółki w stolicy. Ale o tym, to już następnym razem.

czwartek, 17 maja 2012

Powrót córy wytrawnej, czyli pierwsze z podróży reminiscencje

No i jestem. Ufff, podróż powrotna była pełna wrażeń, bo jak zwykle obładowałam się książkami i różnymi innymi ciężkościami. Przyjaciółka odprowadzająca mnie na lotnisko, kiedy zobaczyła moją kurtkę wypchaną w kieszeniach różnymi 'kamieniami', które nie weszły do bagażu, powiedziała, że wyglądam jak rumunka (specjalnie piszę z małej litery, bo w tym wypadku nie o narodowość przecież idzie). No i miała oczywiście rację, ale kiedy idzie o przewiezienie książek i różnych innych ważnych rzeczy typu kremy do gęby, które przecież w Polsce najlepsze (świetlika z herbatą pod oczy sobie właśnie nałożyłam i przeżywam szczyty przyjemności podocznej), pasta Lacalut Active, niedostępna u nas, a niezastąpiona, kubek do kawy, bo oczywiście wypatrzyłam, no i prezenty, czyli niezwykłej ciężkości albumy o Koszalinie w starych pocztówkach i nowych ujęciach, z na dokładkę cukier brzozowy w ilości jednego kilograma, czyli dokładnie jedna dwudziesta tego, co mogę zabrać. No, ale książki przede wszystkim. Gdyby nie pewna przemiła osóbka o imieniu Iza, miałabym wielki problem, bo niestety u mnie rozum śpi, kiedy widzę książki, a pobyt na targach wydawniczych to już w ogóle COMA dla mojego rozsądku, oczywizda nakupowałam, ona spojrzała na siaty, skojarzyła z koniecznością przelotu i limitu bagażu i mi je po prostu przykazała zostawić do wysyłki. Ciężko mi było wypuścić je z ręki, ale to była konieczność, taka prawda.
W głowie mam straszny mętlik. Tyle się działo. Przez 17 dni siedziałam w największym Roller Coasterze  świata, mówię Wam - większego nie wymyślili i nie zbudowali, a jeśli kiedykolwiek, ludzie będą musieli podpisywać papiery - zgodę na przejazd na własną odpowiedzialność. Przechodziłam od wielkiej rozpaczy i tęsknoty, do nadziei jeszcze większej, momentami do radości, aż dobrnęłam do ostatnich trzech dni i euforii niewyobrażalnej. Po drodze snu mało, zmęczenie i upał, który mi doskwierał, bo co tu dużo mówić, odzwyczaiłam się, a i wcześniej nie byłam fanką wysokich temperatur.
Postaram się to pomału opisywać i dzielić się z Wami wrażeniami. Na dziś już kończę, bo nadrabiam zaległości różniste, a poza tym mąż po operacji, o czym w kolejnych odsłonach.

środa, 2 maja 2012

Doniesienia z pola walki :-)


Hejka. Wpadłam na chwilkę, pewnie po raz ostatni przed powrotem do siebie, bo jak się okazało, nie ma w moim mieście kafejek internetowych, które zostały wyparte przez hot spoty. Pierwsze widzę, widocznie w Polsce założyli, że wszyscy podróżują ze swoimi laptopami, albo po prostu u nas nie spodziewają się, że ktoś może przyjechać do tego miasta, a już na pewno nie bez swojego sprzętu, jaki by on nie był. Smartphone jest dobry do odwiedzenia Facebooka, ale nie do napisania notki na blogu, czyli w ten pokrętny sposób próbuję powiedzieć, że jestem w czarnej dupie jeśli chodzi o dostęp do komputera. Odwyk przechodzę ciężko, jakby mnie ktoś od świat odseparował, co jest totalną głupotą, bo świat jest tu i teraz, ale nie mogę bagatelizować faktu, że mój świat jest też w sieci. Pewnie dlatego, że mieszkam na odludziu.
No właśnie, mieszkam na odludziu i to uczyniło ze mnie dzikusa. Męczy mnie miasto, hałas, chamstwo, popychanie się na ulicy, to całe ‘maszeruj albo giń’. Dziwne, bo kiedyś moje rodzinne miasto wydawało mi się małe i klaustrofobiczne, Siedlce, do których się przeniosłam, jeszcze bardziej, a teraz całkiem na odwrót. Niedługo Pawlikowska przyjedzie do mnie kręcić program Z kamerą wśród dzikich. Ale czy mi z tym tak źle? Sama nie wiem, boję się, że popadnę w jakieś kompletne ‘odludztwo’. Pomyślę o tym jutro, że pojadę Scarlett.
Dwa dni przed wyjazdem do Polski były niezwykle intensywne. Najpierw z synem pojechaliśmy na II Olimpiadę Szkół Polonijnych do Dublina.  Z tego powodu musiałam wyjechać z domu o półtora dnia wcześniej, nie podobał mi się ten pomysł, ale z drugiej strony cieszyłam się na spotkanie z przyjaciółką mieszkającą w okolicach Dublina, z którą widuję się ran na rok, albo i rzadziej.
Olimpiada była taka sobie, ale dzieciaki miały ubaw. Mało mi nogi w zad nie weszły, bo nie było gdzie przysiąść. Wstałam o trzeciej rano, wyjechaliśmy o czwartej, z Letterkenny o piątej, w Dublinie byliśmy na miejscu po 9tej. I do 17tej cały czas w biegu, wyjąwszy pisanie testu z angielskiego. Nie zajęłam miejsca na podium. Foch.
Po całej imprezie syn wsiadł do autobusu i pojechał z powrotem do Donegalu, a ja zostałam zaproszona przez córkę i jeszcze-nie-zięcia do Yamamori, mojej ulubionej restauracyjki japońskiej, na jedzonko. Czy ja Wam już mówiłam, że to siedem orgazmów na raz? Uwielbiam, a ich tuńczyk w marynacie teryaki na łożu z grillowanych warzyw z sałatką i brązowym ryżem  to nawet 10 o (taka nowa jednostka oceny jedzenia). Normalnie byłam w niebie. Była wyjątkowo udana pogoda, poszliśmy do Yamamori Noodles, tam jeszcze nie byłam, bo wcześniej jadaliśmy w innej restauracji tej samej sieci. Myślałam,że nie będzie mi się podobać, bo nie znoszę zmian, ale podobała mi się jeszcze bardziej. Mam nauczkę, powinnam być bardziej otwarta w tej kwestii. Miasto było pełne ludzi, wszystkie miejsca w restauracjach w tej części miasta, zajęte do ostatniego stolika. Wszędzie było gwarno, wesoło i czuć było wielkomiejskość. Po raz pierwszy spojrzałam tak na Dublin, wcześniej nie miałam takich odczuć. Co więcej, po raz pierwszy wydawało mi się, że gdzie nie spojrzę, tam przystojny mężczyzna, nie tylko uroda, ale i ciuch, klasa, szyk, kurczę, jakiś zjazd był czy co? Córka z jeszcze-nie-zięciem śmiali się, że wszystko to przez koktajl śliwkowy, który dla mnie zamówili. Nie sądzę, chociaż?
Przeszliśmy się po St. Stevens Green (za nazwę ulicy nie ręczę, mogłam coś pokiełbasić  i fruu do Laytown do mojej przyjaciółki. A tam pogaduchy przy wielkim stole w ciepłej kuchni, miętoszenie maluteńkich kotków, które się urodziły ich kotce, głaskanie Pyry, ich psa (od razu mi mój Franiu przed oczami stanął), i wiadomo, herbatka, ciasto drożdżowe ze śliwkami jeszcze ciepłe, miło, wesoło. Jak to u przyjaciół.  Po wyjeździe dzieciaków z powrotem do Dublina, my zostałyśmy jeszcze w kuchni przy winku. Do trzeciej, czyli jak słusznie zauważyła Iza, nie spałam 24 godziny. Ale maraton. O dziwo na drugi dzień wstaliśmy dosyć wcześnie, bo przed 9tą. I znowu pogaduchy w kuchni, o życiu,  książkach i różnych ciekawych rzeczach i wyjazd na zakupy, bo poprzedniego wieczoru okazało się, że zamiast koszuli nocnej i spodenek wzięłam dwie pary dołów, a góry żadnej. Kupiłam dwie koszule dla siebie, jedną dla mamy, zahaczyłyśmy jeszcze o Body Shop, gdzie odwaliłyśmy histerię na punkcie ich zapachów (strasznie fajowe) i pognałyśmy do domu, bo za niedługo miał się zacząć wieczorny koncert chórów kościelnych w najpiękniejszym chyba kościele w Europie. Mowa oczywiście o kategorii nowoczesnych, bo te stare katedry i kościółki to oczywiście zupełnie inna. Kościół w Laytown ma fasadę z 1800 któregoś roku, do której dobudowano nowoczesną resztę. Kościół jest okrągły, a ściana za ołtarzem jest cała przeszklona i wychodzi na otwarte morze i na plażę. Za oknem stoi prosty drewniany, gigantyczny krzyż. Wrażenie jest niesamowite, niezależnie od pogody, czy jest piękne słońce, czy sztorm, czuć wielkość Boga i jego stworzenia. I euforię, bo widok, który mają wierni podczas mszy, zapiera dech w piersiach. Niesamowite. Architektem jest Liam McCormack, nie żyjący już, pochodził z Derry. W Donegalu wiem o dwóch kościołach jego projektu, oba niepowtarzalne, też nawiązujące do otaczającej je przyrody.
Pobyt u Izy bardzo mnie wyciszył, czułam się u niej jak u mamy, nie dlatego, że taka stara, ale dlatego, że taka dobra, jak powinna być każda mama. Uspokoiłam się na tyle, że jadąc na drugi dzień do Polski, o dziwo zniknął ucisk w sercu i nerwicowe bóle, które mam normalnie wszędzie.
No, a teraz jestem już u mamy. Rano dopadły mnie wszelkie objawy psychosomatyczne, które zwykle mam tutaj, bóle nóg (dodatkowo mi puchną), krew z nosa, poszła mi żyłka w oku, bóle głowy i ogólne skołowacenie. I tak pewnie już do końca.
Za to spotkałam już, na chwilę, bo na chwilę, ale jednak, moich ukochanych przyjaciół, Hanię, Dorotę i Piotra i powiem Wam tak, że gdyby mi ktoś powiedział - wszelkie problemy finansowe i każde inne znikną, jeśli wyzbędziesz się przyjaciół, to bym na ten układ nie poszła, bo co życie jest warte, bez wspaniałych ludzi wokół. I nie jest to egzaltacja, ani żadna inna ‘przesadyzacja’.

I tym optymistycznym akcentem 'zakańczam' i upraszam o afirmowanie wszelkiego dobrego. Całusy