piątek, 17 stycznia 2014

Apdejt czyli jak tam sprawy, jak tam zlewy

Gdzieś mi wcięło pasek. Nie taki od spodni, ale nawigacyjny blogspotowy i to tylko w przeglądarce Chrome, bo widzę, że Mozilla Firefox wyświetla, ale z kolei tam jakieś reklamy mi się zaczęły na szczycie ładować, więc zrezygnowałam z używania. Macie na to jakąś radę?

A poza tym wiele się działo, takie doły zaliczałam, że szok.
Najpierw zmarł mój znajomy, który był jedną z pierwszych osób, z jakimi się tu zetknęłam. Ok, stary lekuchno było, ale bez przesady, jak na nasze warunki, w końcu to nie średniowiecze, młodzieniaszek.
Dużo palił, ale poza tym w normie, no dobra - nie jadł i kawę lubił w dużych ilościach, to go pewnie, cuzamen do kupy, zabiło. No i rak, ale nie tylko on. Nie rzucaliśmy się sobie na szyję co tydzień, ale smutno wiedzieć, że go już nie ma.

Miałam krótki wyjazd do Polski, ale zanim jeden wieczór w Dublinie. Tam wymieniłam książkę w Easonie, ale mój palec połamaniec u nogi, nie dał mi nic więcej podziałać, więc kawa i Yamamori najpierw, a potem spotkanie z blogerami irlandzkimi. Sławek to zorganizował, przyklasnęło wielu, ale koniec końców było nas kilka osób. No i dobrze, bo i tak nie da się pogadać ze wszystkimi, szczególnie, że to było na kręglach. Miałam zamiar skopać im tyłki, ale nieczynna stopa to uniemożliwiła, tak więc udałam się tam w celach gadatliwych, to umiem najlepiej.
Po grze udaliśmy się do domu jednego z blogerów, takie spotkania lubię najbardziej, bo można pogadać i posłuchać muzyki, jaką się lubi, a nie jakieś łomoty. Tym razem Peter grał na gitarze do wtóru naszym rozmowom, więc w ogóle czad. Jak za studenckich czasów.

No, a rano wylot do Polski. Stres do kwadratu stresem poganiał, aż doszło do takiego momentu, że myślałam, że wylewu dostanę. Poważnie. Siedziałam na krześle, rozmawiałam z panią pewną urzędniczką i myślałam sobie, żywcem tego na klatę nie wezmę, nie zdzierżę, to już za dużo.
Okazało się, że człowiek to jednak silna bestia nie do zabicia, żyję. Sprawy mamy pokomplikowane są jeszcze bardziej niż były, jakbym nie prostowała, wychodzi odwrotnie albo z czasem znowu się skręca, co najmniej jak włosy prostowane, co w wilgoci w pierścienie się zwijają. Ten efekt jojo jest taki, ze za każdym razem coraz trudniej. Albo sił już nie staje.

Za to nadal kuśtykam i to mnie martwi. Wrociłam wczoraj w nocy, próbowałam prześwietlić nogę dzisiaj, ale mi się nie udało.

Jak zwykle, kiedy mi jest ciężko na duszy, wynajduję sobie piosenki afirmacyjne. Dzisiaj podczas sprzątania słuchałam radia zamiast audiobooka, bo mi się zapodziała gdzieś mp3jka
Ten utwór poniższy usłyszałam w Starbucks podczas kupowania kawy i głupio mi było spytać, co to i kto to, a strasznie mi się podoba - Pharrell Williams Happy - tytuł adekwatny do potrzeb


Kiedy to leci nie mogę przestać kręcić i potrząsać oraz obracać każdą częścią ciała oddzielnie, budzi się we mnie czarna krew.
A jak człowiek się tak wygina i podryguje, to chyba się coś wytwarza, endorfiny chyba nie, bo to za mały wysiłek, a moze? W każdym razie jakoś lżej się robi. Muszę poszukać tego wykonawcy na Spotify.

A tę drugą usłyszałam dziś po raz pierwszy i się do mnie przykleiła na cały dzień.


Zapomniałabym opowiedzieć, o mojej drodze do bramki na lotnisku, z tym połamanym palcem zdecydowałam się poprosić o podwózkę. I oni mnie sru na wózek inwalidzki. Najgorsze doświadczenie lokomocyjne w moim życiu. Pcha facet ten wózek, wszyscy się na mnie gapią, a jak czuję się jak w samochodzie jadącym bez mojej kontroli, bo nie mam kierownicy. Okropne, myślałam, że ludzi rozjedziemy. A potem mnie wysadził i podjechał taki mały samochodzik jak na polu golfowym i pognaliśmy rączo do bramki, wszystkiego kilka minut radochy. Oczywiście wzbudza człowiek zainteresowanie, kiedy tak 'z fasonem wozem' podjeżdża, podczas, kiedy reszta się wlokła kilometrami na nogach, ale cóż, ból zwyciężył wstyd.
Ale do samolotu wózkiem i czym tam, sama nie wiem, jak oni to robią - dźwigiem? - nie dałam się już wsadzić. Kuśtykałam dzielnie, a potem przespałam cały lot, jak nigdy.