czwartek, 8 września 2011

A imię jej 40 i 4

Kochani, wiek dziadowski u mych wrót, nie ma odwrótu, czterdzieści i cztery zawitało. No i co? I nic. Wcale się tym nie przejmuję. Powinnam? A takiego gestu Kozakowicza. Nie mam zamiaru.


Za to się cieszę, bo miałam fajny wieczór (o dniu lepiej nie pisać), torcik, świeczki wszędzie i kwiatki. Kartkę od Misi i prezent w drodze, niestety nie dojechał na czas. Jeden od córki tak, ale drugi utknął. E tam, nie będziemy się tym smucić. I tak jestem tak zagoniona, ze nie mam czasu na nic.
Mąż pewnie wiedział, że prędzej czy później do komputera zasiądę, więc oprócz wielkiego bukietu w pokoju, dostałam malutki obok laptopa. I świeczkę. Kochany jest.
A poza tym dzieje się wiele, ale pisać teraz raczej nie będę, bo muszę to jakoś zebrać do kupy i przemyśleć najpierw. Nie wyrobiłam sobie jeszcze zdania. Odmeldowuję się więc świętować. Pierwsza część obchodów, zupełnie jak w urodziny Breżniewa, zaczęła się już w sobotę, kiedy to dziecko przy pomocy chłopaka i syna upiekło mi sernik truflowy z malinami na wierzchu, a do tego pyszna potrawka z kurczaka i sałatka moja ulubiona. Dzisiaj odbyla się druga część. Fajnie nie?